PublicystykaTomasz Augustyniak: Jak żyć w mieście bez prądu?

Tomasz Augustyniak: Jak żyć w mieście bez prądu?

Zimą, kiedy poziom wody w rzekach spada, mieszkańcy Doliny Katmandu zaczynają się dziwnie zachowywać. W środku nocy robią pranie, a na ciepły prysznic mają szansę dopiero przed południem. W mieszkaniach chodzą w czapkach i kurtkach, a śpią w ubraniu. Wszystko przez przerwy w dostawach prądu, których pora często zależy od dzielnicy. Miasto układa grafik, z którego każdy może się dowiedzieć, kiedy będzie mógł korzystać z elektryczności, pisze w felietonie dla WP Opinie Tomasz Augustyniak.

Tomasz Augustyniak: Jak żyć w mieście bez prądu?
Źródło zdjęć: © Getty Images
Tomasz Augustyniak

Nepal od lat zmaga się z niedoborem elektryczności. Jest szansa, że to się zmieni, a kraj zostanie eksporterem zielonej energii - Nepalczycy zrobili już pierwszy krok w tym kierunku.

Pierwsze miesiące roku są w Dolinie Katmandu chłodne i nieprzyjemne. W nocy temperatury spadają w okolice zera, a w domach i hotelowych pokojach potrafi być ledwie dziesięć kresek na plusie. Budynki mieszkalne mają cienkie, nieutrzymujące ciepła ściany i pojedyncze szyby w oknach, a o centralnym ogrzewaniu nikt tu nie słyszał – jakby letnie, trzydziestostopniowe upały miały trwać zawsze. W tych miesiącach człowiek wystawia twarz do wątłego słońca przy każdej nadarzającej się okazji i docenia tutejsze treściwe, oleiste dania. To nie tylko zimna ale i sucha pora – deszcze ustają już jesienią, a poziom wody w rzekach robi się coraz niższy. Elektrownie wodne w całym kraju dostają zadyszki, a w Dolinie czasem na kilkanaście godzin zapada ciemność.

Jak przetrwać zimę?

Kiedy mieszkałem w Katmandu, każda z dzielnic miała inny plan zasilania, a ściśle zaplanowane godziny przerw w dostawach elektryczności zmieniały się każdego dnia. W poniedziałki, czwartki, piątki, soboty i niedziele prąd był rano. Raz od wczesnych godzin, innym razem od dziewiątej albo dziesiątej. We wtorki i środy włączali go dopiero koło południa. Podobnie wieczorami: raz światło było tuż po zachodzie słońca, czasami dopiero kilka godzin później.

Miejscowym nie tak łatwo było się przyzwyczaić do braków. Rozrastające się, głodne energii miasto zaczęło je odczuwać jakieś dziesięć lat temu. To wtedy mieszkańcy Doliny zaczęli się dziwnie zachowywać. Nauczyli się wstawać w środku nocy, żeby w odpowiedniej chwili włączać pompy zaopatrujące domy w wodę, a pracę planowali tak, żeby skończyć zanim zgasną lampy i ekrany komputerów. Elektryczne grzejniki – na które zresztą stać tylko nielicznych - działały rzadko, więc w mieszkaniach trzeba było chodzić w czapkach i kurtkach, a spać w ubraniu. Wyjątków prawie nie było: cierpieli biedniejsi i bogatsi, przedsiębiorcy i gospodynie domowe.

Kiedy zaczęły się niedobory, Rajib, dziś pracownik jednej ze stołecznych piekarni, chodził jeszcze do szkoły. Uczył się tylko w klasie, bo trudno to było robić w domu przy świeczce - jego rodziny nie było stać na drogie akumulatory. Późniejszy szef Rajiba nie miał wyjścia i musiał kupić generator, bo w zakładzie działają elektryczne piece. Większe kłopoty mieli drobni sklepikarze, którzy nie mogli sobie na to pozwolić: brak oświetlenia oznacza brak klientów, a zdarzało się, że prądu nie było po osiemnaście godzin. Może dlatego w Nepalu dotąd nie przyjęło się używanie pralek, a lodówki nadal są towarem luksusowym.

Oczywiście najdroższe hotele, najbogatsze przedsiębiorstwa i najzamożniejsi mieszkańcy mają agregaty prądotwórcze, ale wszyscy przyznają, że to nieopłacalne rozwiązanie i oszczędzają jak mogą. Generator w jednym z hoteli, w których się zatrzymałem zasilał jedną dwudziestowatową żarówkę w każdym pokoju – tylko tyle, żeby goście nie zaczęli wpadać na meble. Turyści i podróżnicy wymieniali więc porady: odwiedzając Katmandu zimą trzeba sobie wyrobić nawyk kupowania zapałek i świeczek oraz zawczasu pamiętać o naładowaniu baterii. Warto mieć ze sobą latarkę i powerbank, a do łączenia z Internetem lepiej używać własnego modemu USB niż niepewnych sieci WiFi. Ale to, co dla przyjezdnych może być rodzajem atrakcji, dla miejscowych długo było koszmarem.

Obraz
© Getty Images

Światełko w tunelu

Problem się pogłębił, kiedy w grę zaczęła wchodzić korupcja. Właściciele niektórych fabryk zaczęli przekupywać urzędników, żeby zapewnić sobie całodobowe zasilanie kosztem innych. Zwykli mieszkańcy latami oszczędzali na systemy paneli słonecznych i akumulatory.

Ale ubiegłej zimy coś się niespodziewanie zmieniło. Lewicowy rząd postawił na czele państwowego przedsiębiorstwa energetycznego nowego dyrektora. Został nim niejaki Kul Man Ghising, inżynier i pracownik firmy od przeszło 20 lat. Nowy szef błyskawicznie ukrócił proceder. Na nic się zdały nawet naciski lobby importerów kosztownych paneli solarnych, których sprzedaż drastycznie spadła. Pod koniec zimy prąd odcinano najwyżej na pięć godzin dziennie, a fabryki miały zasilanie przez 20 godzin na dobę – wszystkie po równo. Ghising, któremu szybko nadano anglojęzyczny przydomek "Cool Man", został niemal bohaterem narodowym. - Wszyscy o nim mówią. Wcześniej nikt nie wierzył, że problem da się rozwiązać, a on zrobił to w kilka tygodni – mówi z podziwem Rajib.

Czy sukces uda się powtórzyć w kolejnym sezonie? Nepal całą swoją energię produkuje ze źródeł odnawialnych: przede wszystkim w hydroelektrowniach, wspomaganych przez farmy wiatrowe i słoneczne. Kłopot w tym, że rosnący popyt znacznie przekracza podaż. Władze kupują część prądu w Indiach, ale to nie wystarcza. W przyszłym sezonie zapotrzebowanie ma przerosnąć podaż o 550 megawatów. Chcąc nie chcąc, Nepalczycy rozbudowują linie przesyłowe, żeby móc zwiększyć import od potężnego sąsiada. Równolegle szukają innych sposobów.

Obraz
© Getty Images

Rząd chciałby wymienić 20 milionów tradycyjnych żarówek w całym kraju na energooszczędne. Zamierza też lepiej kontrolować wycieki z sieci i nielegalne pobieranie prądu. Promuje energooszczędne lodówki, telewizory i wentylatory, a właścicieli domów nadal zachęca do instalacji paneli solarnych - generowaną nadwyżkę sprzedawaliby do państwowej sieci. To wszystko razem, łącznie z uruchomieniem nowych farm słonecznych i lepszym wykorzystywaniem istniejących hydroelektrowni, miałoby przynieść dodatkowe kilkaset megawatów. Krytycy przekonują, że energii produkowanej w prywatnych domach nie byłoby gdzie magazynować, a media za planem zakupu w Indiach milionów żarówek LED widzą gotową aferę korupcyjną. Mimo wszystko przywrócenie stałego zaopatrzenia w energię po raz pierwszy od lat wydaje się być w zasięgu.

40 razy więcej energii

Kłopotów z prądem już teraz nie ma na prowincji: przerwy dostaw albo są tam krótkie, albo nie ma ich wcale dzięki mikroelektrowniom zasilającym po sto i więcej domów na raz. Szacuje się, że Nepal, w którym płynie ok. 6 tysięcy rzek i strumieni, bez trudu mógłby wytwarzać 40 razy więcej energii niż dzisiaj i podobnie jak leżący nieopodal Bhutan sprzedawać ją sąsiadom. Za kilka lub kilkanaście lat linii potrzebnych dziś do przesyłania prądu pod Himalaje będzie można używać w odwrotnym kierunku, obiecuje Kul Man Ghising. Powodzenie tego planu zależy jednak od transparentności, oszczędności i inwestycji. Te ostatnie na razie kuleją. Budowana przez Chińczyków potężna elektrownia na rzece Tamakoshi, która miała być gotowa w zeszłym roku, zostanie otwarta – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - dopiero pod koniec 2018, a i tak sama nie rozwiąże problemu. Żeby zostać w przyszłości eksporterem ekologicznej energii, Nepal potrzebuje znacznie więcej takich obiektów. Pomogłyby wyciągnąć kraj z biedy, o ile tylko wcześniej uda się ukrócić korupcję paraliżującą wiele inwestycji. Praktyka pokazuje, że wcale nie jest to niewykonalne.

Tomasz Augustyniak dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)