To zaskakujące, co potrafią Polacy!
Na tak zwanych wyspach jest polska kultura. Mało tego, w Irlandii i Anglii odbywają się nawet festiwale tej kultury, zrealizowane tak oryginalnie i z polotem, że człowiek może się poczuć dumny ze swojego pochodzenia. Okazało się też, że mieszka w tych stronach zupełnie sporo polskich artystów; pisarzy, poetów, plastyków i muzyków. Wreszcie można pokazać, że nie tylko sztuka kradzieży kieszonkowej oraz wyłudzania zasiłku jest typowa dla naszej jakże ambitnej nacji - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Dzisiejszy felieton jest nietypowy i trochę mniej surrealistyczny, niż zwykle, ponieważ opowiada o wydarzeniu, które naprawdę miało miejsce i w którym wziąłem udział osobiście. Zaproszono mnie bowiem na Festiwal Kultury Polskiej do angielskiego miasta o osobliwej nazwie Southend-on-Sea, które jest czymś w rodzaju Sopotu skrzyżowanego z Las Vegas, ze względu na obecność molo, deptaka, mew oraz dziesiątków kasyn, kręgielń i barów z jednorękim bandytą. W tych jakże romantycznych okolicznościach przyrody festiwal trwał przez blisko dwa tygodnie i w rzeczy samej dowiedziałem się dzięki niemu, że w Anglii na taką skalę występuje polska kultura. I powiem szczerze, było to naprawdę miłym zaskoczeniem.
Dotychczas zaskakiwali mnie głównie angielscy tudzież irlandzcy „kurnapolacy”, w których talent artystyczny nie śmiem wątpić, ale sztuki, które uprawiają, to raczej nie jest "my cup of tea". Owszem, słyszało się o jakichś ambitniejszych wyskokach artystycznych w sąsiednim Londynie, gdzie, jakby nie było, działa nawet magazyn o nazwie „Cooltura”, skądinąd świetnie prowadzony, ale zawsze myślałem, że to tylko o drobny kroczek dalej od mojej dublińskiej głuszy, gdzie od czasu upadku celtyckiego ratlerka polskiej sztuki jest coraz mniej. Choć i jej honoru bronią różne pokazy i festiwale, a nawet jeden ośrodek kulturalny przy Fitzwilliam Place oraz galeria „Mad Art” przy Lower Gardiner, rozpoznawalna po różowym rowerze przykutym do płotu. Zresztą zupełnie dobra galeria, jeśli mam być szczery.
Światłem w ciemności był dla mnie coroczny polski festiwal kulturalny w Cork, urządzany jesienią przez stowarzyszenie polonijne MyCork, na którym przed dwoma laty miałem okazję spotkać się z czytelnikami i dzięki któremu zrozumiałem, że trzymamy się w tych stronach zupełnie nieźle.
Brakowało mi tylko naszej "obczyźnianej" sceny literackiej i to jeszcze takiej zróżnicowanej, która mogłaby skupiać różnych autorów, tworzących różne rzeczy dla różnej publiczności, a jednocześnie trzymać się razem. Ale zakładałem, że to marzenie ściętej głowy, ponieważ jak wiemy, nawet scena polskich hydraulików nie ma się dobrze w tej części świata, od kiedy nastał kryzys, więc nie należy się spodziewać niczego więcej po pisarzach i poetach. I proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy przez przypadek okazało się, że taka grupa istnieje. Nazywa się Off Press i ma swoją centralę w Londynie. Steruje nią człowiek-orkiestra nazwiskiem Marek Kaźmierski, który nie tylko zebrał wokół siebie przeróżnych ludzi piszących po polsku przeróżne rzeczy, ale zaczął nawet te rzeczy wydawać drukiem oraz tłumaczyć je na angielski. Z czasem tak rozkręcił swoją sferę panowania, że przyszedł czas na wyjście do brytyjskiego ludu i tak oto z OFF-owej inicjatywy na festiwal polski w Southend on Sea zjechali się polscy pisarze i
poeci, w tym szczerze Wam oddany autor tych słów.
Organizatorzy rzucili nam nie byle jakie wyzwanie: mieliśmy dobrać się w pisarskie „pary” wraz z angielskim kolegą po fachu i w ciągu niespełna jednego dnia napisać na żywo opowiadanie, chodząc z laptopem po mieście i zatrzymując się tylko na krótkie przerwy. Jeszcze tego samego dnia miał odbyć się odczyt wyżej wymienionych dzieł, a także wybór najciekawszego, zdaniem jury. To dość nowa moda, ale coraz bardziej znana na świecie i pod nazwą „Once Upon a Deadline” impreza ta miała już kilka odsłon w różnych krajach. Jej twórca, Robert Mac, urządził jej ubiegłoroczną edycję w Nowej Zelandii, z tamtejszymi autorami w roli literackich maratończyków, biegających po Wellington. Teraz na warsztat poszli Polacy, zebrani przez wspomnianego Marka z Off Press.
Jak babcię kocham, w życiu nie sądziłem, że mamy w Anglii rodaków tak dobrze piszących po polsku i bynajmniej nie zgrywam się w tej chwili, bo dane mi było spotkać naprawdę świetnych autorów, których los podobnie jak mnie wywiał z kochanej ojczyzny i rozrzucił po tym dziwacznym zakątku świata. Okazało się na przykład, że na wyspie Wight mieszka i tworzy uznana polska poetka rodem z Częstochowy, Wioletta Grzegorzewska. Jej kolega po fachu, Kajetan Herdyński, urzęduje w mieście Bournemouth. W Londynie żyje i ma się dobrze następca Jacka Kaczmarskiego: nazywa się Paweł Gawroński, autor piosenek, wierszy i czego tylko dusza zapragnie, z dużą ilością duszy. Jeśli za 20 lat nie będzie go w encyklopedii PWN, to znaczy że świat jest okrutny. Z tegoż Londynu pochodzi też autorka zakręconych opowiadań Edyta Drozd, która również przyjechała do Southend-on-Sea. Staropolski Kraków reprezentowała Joanna Lech, która jest coraz jaśniej świecącą gwiazdą rodzimej poezji - właśnie nominowano ją do tegorocznej nagrody Nike.
Maraton pisarski okazał się fantastyczną zabawą, w ramach której zwiedziłem na butach całe miasteczko w towarzystwie miejscowej pisarki Jane Hindley, nie przestając skrobać po kawałku wspomnianego opowiadania, a także odpowiadać na pytania przerażonych tubylców, którzy bardzo chcieli wiedzieć jak to możliwe, że po Southend chodzi pisarz, który pisze opowiadanie, a w dodatku pochodzi z Polski, gdyż jak wiadomo, z Polski pochodzi kiełbasa i Lech Wałęsa, ale któżby uwierzył, że pochodzą z niej również pisarze. Tak, zabawy miałem co niemiara. Opowiadanie wyszło nie najgorzej, jak na coś pisanego na kolanie i w obcym języku. Wynikało z niego, że człowiek przyszedł znikąd i donikąd zdąża, i przez całe życie stara się zrozumieć - dlaczego. Skłonny nawet jestem zgodzić się z autorem.
W tle tymczasem wspomniany festiwal rozkręcał swoje obroty. W miejscowej galerii sztuki nasi plastycy związani z grupą „Deconstruction Project” prezentowali swoje prace. Na deptaku przy plaży rozstawiono instalację przestrzenną polskiej artystki Mili Lipowicz: interaktywne mini-kino, z obrazem podróży ulicami bratniego Sopotu, który przesuwał się tylko pod wpływem obrotów kół roweru, podłączonego do projektora. Widz stawał się przez to współtwórcą dzieła, bo oglądał je dotąd, dopóki chciało mu się pedałować. Angielskie dzieci, które z oddaniem najadły się polskiej kiełbasy na sąsiednim stoisku, były bardzo przejęte Sopotem, zwłaszcza że ździebko przypominał Southend-on-Sea, zaś wycieczkę zachwalano nieodpłatnie. Potem było już tylko lepiej. Przez miasto przewinął się polski „Teatr Porywacze Ciał” z dwoma przedstawieniami, zorganizowano także pokaz filmów londyńskiej artystki Miry Hamermesh, która pochodzi z rodziny Żydów polskich i zdołała uratować się przed Holocaustem w czasie II wojny. Całość uwiecznił
piknik polski w miejskim parku.
Zaproszono również zespół taneczny „Tatry”, a przez całą imprezę do pieca dawała regularnie trzyosobowa kapela hardcorowej pieśni i tańca „The Gorals”. Składała się z prawdziwych polskich górali, aktualnie rezydujących w Krakowie. Oprócz standardów ludowych grali nawet mieszanki folku i rapu i robili to z takim przytupem, że publiczność gubiła kapcie oraz szklanki z rąk. Pod wpływem ich twórczości doszedłem do wniosku, że gdyby wszyscy Polacy byli góralami, Polska rządziłaby światem, bo jako żywo, na górala nie ma mocnych.
Reasumując moje dzisiejsze zachwyty nad wyspiarską Polonią, naprawdę mamy tu polską kulturę, i parafrazując słowa piosenki, świadczy o tym nie tylko wspaniały dom kultury, i to nie jeden. Mamy też mnóstwo rodaków, którzy wiele dla tej kultury robią. Niektórzy tak wiele, że w hołdzie ich fantastycznej pracy postanowiłem się dzisiaj z nikogo nie nabijać. Jeśli zaś chodzi o maraton literatury, to wygrał go rzeczony Paweł Gawroński, bard z Londynu. Zauważam u siebie bardzo niepolską reakcję: cieszę się z jego sukcesu. Chyba naprawdę nie jest tu z nami najgorzej.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński