Ujawniamy dramatyczne rozmowy dyspozytorów. "Nie mam ani jednej wolnej karetki"
Strażak: "Problemy z oddychaniem, wycieńczenie organizmu. Saturacja poniżej 90. Prosiłbym o podesłanie karetki". Dyspozytor: "Dobra, mam to. Jak tylko będę miał wolny zespół, oczywiście wyślę". Wirtualna Polska ujawnia nagrania, które pokazują, jak w praktyce wygląda protest ratowników medycznych.
Z nagrań, do których dotarliśmy, wyłania się przerażający obraz. Słyszymy o krwawiących ofiarach pobić, które same musiały dostać się do szpitala i o ludziach z podejrzeniem zawałów czekających bez końca na pomoc.
Dyspozytorzy są bezradni. Nie są w stanie zapanować - choć robią wszystko, co w ich mocy - nad chaosem w systemie ratownictwa medycznego.
Ratownicy medyczni od dawna alarmowali, że zarabiają stanowczo za mało (jak informował w lipcu portal rynekzdrowia.pl, stawki ratowników medycznych wahają się od 21 do 36 zł brutto za godzinę). Ale ich postulatów nikt nie słuchał.
Dlatego od 1 września rozpoczęli protest. Od ubiegłego tygodnia ratownicy w całym kraju nie pojawiają się w pracy - część bierze zwolnienia lekarskie, inni wypowiadają kontrakty.
Jak szacował w piątek minister zdrowia Adam Niedzielski, na ulice mogła nie wyjechać nawet co czwarta karetka.
Zdecydowanie najgorzej sytuacja wyglądała w Warszawie, gdzie w ubiegłym tygodniu absencja w pogotowiu była zdecydowanie większa. Jak duża?
W rozmowie z Wirtualną Polską Piotr Owczarski, rzecznik Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego "Meditrans" w Warszawie, przyznaje, że w poniedziałek 6 września jedna szósta karetek została w bazach z powodu braku obsady, ale w ubiegłym tygodniu doszło do sytuacji, gdy niemal połowy zespołów ratowniczych nie było w systemie.
Służby nie potrafią zadbać o łączność
O tym, jak wpływa to na sytuację pogotowia, dziennikarze Wirtualnej Polski przekonali się, odsłuchując nagrania pomiędzy dyspozytornią pogotowia a służbami, które w ostatnich dniach próbują zastępować ratowników.
Niestety, pomimo obowiązującego w Polsce RODO, część polskich służb nadal używa sprzętu, który nie jest w żaden sposób zabezpieczony, a prowadzone rozmowy nie są zaszyfrowane i można ich słuchać przy użyciu powszechnie dostępnych radiostacji.
Dlatego z opisywanych przez nas rozmów usunęliśmy wszelkie informacje prywatne, dane poufne i takie, które mogłyby umożliwić identyfikację konkretnych osób.
Nie zmienia to podstawowego faktu - policjanci, strażacy i dyspozytorzy pogotowia wymieniają tego typu informacje przez niezabezpieczone radiotelefony.
Rozmowy, które publikujemy, zostały nagrane pomiędzy 1 a 4 września. Nie ma wśród nich rozmów pomiędzy dyspozytorem pogotowia a załogami karetek - te prowadzone są na zaszyfrowanych kanałach, z użyciem bezpiecznego sprzętu.
Część rozmów jest urwana, często brakuje początku lub końca korespondencji. Staraliśmy się możliwie wiernie odtworzyć ich przebieg, opierając się m.in. na dokładnej dacie i godzinie utworzenia pliku dźwiękowego.
"Nie mamy wolnych zespołów"
1 września, gdy do pracy w Warszawie nie przyszła znacząca część ratowników, dyspozytorzy dostali polecenie, żeby w ich miejsce wysyłać strażaków lub policjantów. Ale to nie rozwiązało problemu braku karetek.
Nagranie pierwsze, godzina 9.37. Patrol policji próbuje wezwać pogotowie do ofiary bójki. Policjant: "Słuchaj, mam tutaj osobę, jak twierdzi, po pobiciu, z ranami otwartymi na głowie. Osoba leczy się kardiologicznie, ma zaburzenia widzenia. Tak że chciałbym zapytać, jak długo będziemy czekać na najbliższą załogę?".
"Nie mamy wolnych zespołów" - odpowiada mu dyspozytorka i dodaje, że nie jest w stanie określić czasu oczekiwania.
Godzina 11.26. Z dyspozytorką kontaktują się strażacy. Proszą o pomoc dla kobiety, która upadła w autobusie. Prawdopodobnie ma złamaną rękę. Strażacy słyszą, że nie ma wolnej karetki i muszą czekać. Ponad pół godziny później jeden z nich informuje dyspozytora, że karetka nie będzie już potrzebna. Na miejsce dotarł syn rannej kobiety. I to on zabierze ją do szpitala.
Kolejna rozmowa. Patrol policji prosi o karetkę: "Mamy zgon młodej kobiety. No i matka potrzebuje pomocy medycznej".
"Rozumiem, że to jest silna reakcja stresowa i jesteśmy tam potrzebni. No ja przyjąłem to. Jak znajdziemy wolny zespół, to będziemy realizować" - odpowiada bezsilny dyspozytor.
Godzina 11.30. Do dyspozytora zgłasza się patrol policji, który zajął się człowiekiem pobitym na stacji benzynowej przy Alejach Jerozolimskich. Mężczyzna został zaatakowany gazem, choruje na astmę i ma problemy z oddychaniem.
"Coraz ciężej mu się oddycha" - mówi policjant.
"Nie mam wolnego zespołu. Musi się uzbroić w cierpliwość. Umyć twarz wodą i czekać" - odpowiada bezradny dyspozytor.
Krótko po godzinie 15. Policjanci zgłaszają, że pomocy potrzebuje pobity w autobusie chłopak.
"Przyjąłem. Czas oczekiwania kilka godzin. Tak że proszę czekać" - odpowiada dyspozytor.
Po trzech minutach patrol znowu się zgłasza: "No powiem ci tak. Na tę Wawrzyszewską karetka nie będzie potrzebna. Pan jak usłyszał, ile trzeba czekać, jednak nie potrzebuje pomocy".
Krew się leje. Karetki nie ma
Wiele zgłoszeń do dyspozytora dotyczy prób samobójczych albo osób, które mają myśli samobójcze.
"Mamy kobietę z myślami s." - zgłasza dyspozytorowi policjantka. Takich rozmów jest wiele, ale w większości z nich, przy deficycie karetek, dyspozytorzy ustawiają takie zgłoszenia na dalszych miejscach w kolejce do realizacji.
3 września, po godzinie 20. Patrol z Rembertowa dopytuje się, kiedy ktoś przyjedzie do chłopca z myślami samobójczymi. Karetka została zadysponowana już ponad dwie godziny wcześniej.
"Na tę chwilę nie mam nic wolnego, co bym mógł do ciebie wysłać. Wezwanie jest przyjęte, ale no nie potrafię ci określić, kiedy przyjedzie zespół. Postaramy się jak najszybciej, ale wiesz, co się dzieje aktualnie" - przyznaje dyspozytor.
To samo słyszy inny patrol z podobnym przypadkiem na warszawskim Mokotowie.
"No muszę was uprzedzić o długim okresie oczekiwania. Ja nie mam trzech czwartych zespołów w Warszawie" - mówi dyspozytorka.
Na pomoc nie mogą liczyć nawet drastyczne przypadki.
4 września, krótko przed 24. Patrol policji prosi o pomoc na warszawskiej Woli. Na klatce schodowej mężczyzna podciął sobie żyły.
"Sporo krwi stracił i zaczyna nam tutaj powoli odpływać" - mówi policjant.
Dyspozytorka: "Tak, mamy to wezwanie, oczekujemy na wolny zespół. Jeśli możecie, załóżcie jakiś opatrunek i pilnujcie pacjenta. Zespół jak się zwolni, to przyjedzie do was w pierwszej kolejności".
"Tak, dobra, opatrzyliśmy tę ranę w miarę, jeszcze dokładam bandaże, bo dosyć mocno się leje i czekamy na miejscu" - odpowiada policjant.
40 minut. "Trochę cierpliwości"
Z zapisów rozmów wynika, że dyspozytorzy w pierwszej kolejności starają się wybierać te zgłoszenia, w których istnieje realne zagrożenie życia. Ale przy ograniczonych środkach to nie zawsze się udaje.
3 września, godzina 20.48. Strażak informuje, że potrzebuje karetki na Plac Hallera na warszawskiej Pradze.
"Mężczyzna skarży się na ból zamostkowy. W tej chwili podajemy mu tlen. Jest też cały czas monitorowany przez naszych ratowników. Natomiast będzie potrzebne podpięcie jakiegoś kardiomonitora albo jakiegoś profesjonalnego sprzętu, żeby stwierdzić, czy to jest zawał" - relacjonuje strażak.
"Mamy to zgłoszenie przyjęte, natomiast prosiliśmy was właśnie o pomoc, ze względu na brak jakiejkolwiek jednostki wolnej" - odpowiada dyspozytor.
I dodaje: "Natomiast prośba taka od nas. Do czasu tego zdarzenia monitorujcie podstawowe funkcje życiowe, podawajcie tlen i poczekajcie, trochę cierpliwości".
Godzina 21.11, czyli 23 minuty później, strażak się przypomina.
"Nadal nie mam wolnego zespołu w okolicy. Nie mam wolnego zespołu w okolicy" - odpowiada dyspozytor.
O 21.29 strażak znowu pyta o karetkę. Tym razem dyspozytor ma dobre informacje: "Na Plac Hallera jedzie do ciebie zespół na sygnale".
3 września, godzina 13.32. Strażacy zgłosili, że na warszawskich Stegnach, pomocy potrzebuje starsza kobieta.
"Mamy tutaj panią w wieku lat osiemdziesięciu. Uskarżająca się na ból w klatce piersiowej, jest przytomna. Normalnie z nami rozmawia. Leczy się kardiologicznie i na nadciśnienie. Co mamy dalej robić?" - pyta strażak.
"Słuchaj, na Soczi jedzie karetka. Jedzie karetka, ale, uwaga! Jedzie z Legionowa. Tak że chwilę to zajmie" - odpowiada ratownik.
Stację pogotowia w Legionowie od miejsca zgłoszenia na Stegnach dzieli dokładnie 30 kilometrów. Taki dystans karetka musiała pokonać w zakorkowanej Warszawie.
Wycieńczenie organizmu. Czas przybycia karetki nieznany
Kolejne dramatyczne wezwanie. Piątek, godzina 20.44. Strażacy wchodzą przez balkon do mieszkania kobiety, która nie zgłosiła się na dializy do szpitala i nie było z nią żadnego kontaktu. Po sforsowaniu drzwi balkonowych ratownicy znaleźli nieprzytomną pod stołem.
"Problemy z oddychaniem, wycieńczenie organizmu. Saturacja poniżej 90. Tak że prosiłbym o podesłanie karetki, bo my nie jesteśmy w takim stanie tej kobiety przewieźć, nie zagrażając jej życiu" - relacjonuje strażak.
Ale nawet przy tak dramatycznej sytuacji nie może liczyć na natychmiastową pomoc: "Dobra, mam to. Jak tylko będę miał wolny zespół, oczywiście wyślę" - odpowiada dyspozytor.
"Jakiś przybliżony czas oczekiwania?" - pyta strażak.
Odpowiedź: "Na tę chwilę nie potrafię ci odpowiedzieć. Pierwszy wolny zespół, który mi się zwolni, przyjedzie do ciebie".
Ale po minucie dyspozytor zgłasza się znowu: "Teraz mogę ci powiedzieć, że zespół został już zadysponowany. Kwestia dojazdu z Bielan". Do wycieńczonej pacjentki na Bemowie karetka musiała jechać ze stacji odległej o osiem kilometrów.
"To jest stan zagrożenia życia. To jest stan zagrożenia życia"
Czasem dyspozytor nie jest w stanie wysłać karetki, więc strażacy próbują poradzić sobie na własną rękę.
3 września, po godzinie 15. Dyspozytor przyjmuje zgłoszenie o kobiecie, która zasłabła na przystanku przy ul. Górczewskiej.
"Górczewska, wezwanie przyjęte. Szukam wolnej karetki. Czas oczekiwania w chwili obecnej nieznany" - mówi dyspozytor.
Dziesięć minut później strażak znowu pyta o karetkę. Odpowiedź bez zmian. "Czas przyjazdu jest nieznany. Nie mam ani jednej wolnej karetki. Tak że nie wiem" - mówi dyspozytor.
Strażacy konsultują się z przełożonymi. I ustalają, że gdyby kobieta była w stanie zagrożenia życia, to mogliby ją sami przewieźć do szpitala.
"Zaraz ci przedstawię jeszcze raz stan pani. (...) Więc pani, tak jak ci wcześniej przekazywałem, po dwóch jakichś tam zawałach, ma bypassy. W chwili przybycia była w pozycji bocznej. Przy próbie podnoszenia zawroty głowy, pani jest blada, drżenie dłoni" - relacjonuje strażak.
"Jak dla mnie opis, o którym mówisz, nie widząc pacjenta, to jest stan zagrożenia życia. To jest stan zagrożenia życia" - dwukrotnie powtarza dyspozytor. I dodaje: "Posłuchaj, my w tym momencie nie mamy żadnych sił i środków. Nie mamy wolnych zespołów. Jesteście jedyną służbą, która może nam pomóc".
W poniedziałek przez chwilę rozmawialiśmy z rzecznikiem warszawskiego pogotowia.
Piotr Owczarski poinformował nas, że w pogotowiu działa sztab kryzysowy w związku z protestem. W piątek wojewoda skierował do pomocy ratownikom żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej. Dwóch, obu z wykształceniem medycznym. W poniedziałek w pogotowiu miał pomagać jeszcze jeden z nich. W sprawie bardziej szczegółowych pytań rzecznik poprosił o pytania mailem. Zapytaliśmy m.in o to, jak zamierzają sobie w pogotowiu radzić w kolejnych dniach. Wciąż czekamy na odpowiedź.
Przypomnijmy, że zgodnie z ustawą o Państwowym Ratownictwie Medycznym nadzór nad systemem ratownictwa sprawuje minister zdrowia. Z kolei "planowanie, organizowanie, koordynowanie systemu oraz nadzór nad systemem na terenie województwa jest zadaniem wojewody".
Szymon Jadczak
szymon.jadczak@grupawp.pl