ŚwiatTłumacze wojny

Tłumacze wojny

Nie mają twarzy ani imion. Bo ten, kto w Iraku zgadza się pomagać wojskom koalicji, wydaje na siebie wyrok śmierci. Oni chcą żyć. Przynajmniej niektórzy.

14.01.2008 | aktual.: 14.01.2008 12:37

Jestem zdrajcą – oświadcza 24-letni Irakijczyk na kilka godzin przed wschodem słońca w bazie Camp Stryker w Bagdadzie. – Tak, jestem zdrajcą – powtarza, a w jego głosie duma miesza się z przekorą. Pochodzi z dobrej rodziny i każdego dnia spotyka się z dziesiątkami osób, ale Irakijczycy nigdy nie zobaczą, jak wygląda. Nosi amerykański mundur, twarz zakrywa chustką i chowa za czarnymi okularami. Wkrótce wyjeżdżamy na patrol z jednostką piechoty, z którą pracuje jako tłumacz.

Amerykańscy żołnierze przed wylotem na Bliski Wschód przechodzą szkolenia z realiów kulturowych i są zachęcani do nauki języka, lecz przeważnie zapamiętują tylko kilka podstawowych zwrotów, więc w kontaktach z miejscowymi muszą polegać na tłumaczach. Chcąc uniknąć odpowiedzialności, wojsko zatrudnia ich za pośrednictwem rządowych kontraktów przydzielanych prywatnym firmom. W ten sposób tłumacze stają się jedynie cywilnymi kontraktorami armii, którym nie przysługują wojskowe odszkodowania ani ubezpieczenia. Jedną z największych firm obsługujących kontrakty na „usługi lingwistyczne” jest amerykańska L-3, a wymagania stawiane przyszłym pracownikom nie są wygórowane – musisz znać języki arabski i angielski oraz nie być karanym w ciągu ostatnich kilku lat.

Ricky – nie ma złudzeń

Wszyscy tłumacze mają pseudonimy i zakrywają twarze w obawie przed prześladowaniami. – Jeśli ktokolwiek dowie się, kim jestem, zginę nie tylko ja, ale i moja rodzina – wyjaśnia Ricky. – Znajomym i sąsiadom powiedziałem, że wyjeżdżam do Syrii do pracy. Nie wszyscy życzą mi źle, ale naprawdę nie mogę ryzykować, bo zagrożenie ze strony zarówno szyickich, jak i sunnickich szwadronów śmierci jest bardzo realne.

Godzinę później docieramy na miejsce rozpoczęcia patrolu. Przeszukujemy opuszczone domy na południu miasta. Po kilku godzinach upał i stres dają się we znaki wszystkim – każdy pusty dom może być zaminowany, w każdym samochodzie może siedzieć zamachowiec. Ostatnio w tej dzielnicy bojownicy Al-Kaidy umieszczają granaty na drzewach rosnących w przydomowych ogródkach. Ukryte między gałęziami ładunki czekają, aż ktoś otworzy bramę – wtedy żyłka biegnąca od drzwi wyciąga zawleczkę i granat spada na ziemię. Inną popularną taktyką jest pozorowany atak snajpera. Gdy patrol znajduje się na ulicy, padają strzały. Naturalnym odruchem jest natychmiastowa ucieczka w stronę jakiegoś bezpiecznego schronienia. Lekko otwarta brama kilkanaście metrów dalej wydaje się najlepszym miejscem, ale gdy tylko żołnierze wbiegają do środka, następuje wybuch.

Ricky nie ma złudzeń co do swojej przyszłości w Iraku: – Chcę wyjechać tak szybko, jak to możliwe. Mam nadzieję, że Amerykanie zrobią tak jak Duńczycy, którzy wycofując się z kraju, zabrali ze sobą tłumaczy i dali im status uchodźców z możliwością uzyskania obywatelstwa. Gdybym dostał zieloną kartę, może nawet zaciągnąłbym się do amerykańskiego wojska – rozważa w powrotnej drodze. Wywołuje to ożywioną- reakcję żołnierzy: – Człowieku, to zupełnie bez sensu! Jeśli wstąpisz do wojska, skończysz w Iraku! Tak jak my.

Duńczycy zatrudniali ponad 200 Irakijczyków i automatycznie przyznali status uchodźcy wszystkim tłumaczom oraz ich rodzinom. Amerykański Departament Stanu oświadczył, że wraz z Kongresem pracuje nad przyspieszeniem procedur dla osób, które są w niebezpieczeństwie z powodu współpracy z Amerykanami – w pierwszej połowie tego roku przyznano 69 specjalnych wiz. Roy – planuje wyjazd do Syrii

Roy ma 54 lata, doktorat z fizyki, wąsy, które z resztą twarzy ukrywa pod kominiarką, i dwa komplety dokumentów. Jeden na dowód, że jest szyitą, a drugi – że sunnitą. Wielu tłumaczy ma podobny zestaw. Ratuje on życie w przypadku zatrzymania przez ekstremistów. O ile potencjalnym oprawcom pokażą właściwy dokument, bo znane są też przypadki, gdy ludzie ginęli za to, kim nie byli. Podobnie jak inni tłumacze Roy także „wyjechał do Syrii”. Pamięta Polaków, którzy przyjeżdżali do jego ojczyzny w latach 70. i 80. budować drogi. – Wysyłaliście do nas drogowców, a w drugą stronę jeździli studenci na stypendia. Wielu nie wróciło – wspomina.

Rozmawiamy w koszarach irackiego wojska, czekając na rozpoczęcie misji połączonej z Amerykanami w Ameryji, dzielnicy, która jeszcze pół roku temu była linią frontu między Al-Kaidą i Armią Mahdiego – organizacją Muktady As-Sadra, charyzmatycznego przywódcy szyitów. Muktada jest pobożny, ale jest też pragmatykiem – kontroluje część rządu dzięki swoim ludziom zajmującym najwyższe stanowiska w ministerstwach. Członkowie jego organizacji przeniknęli skutecznie do irackiej armii oraz policji. Choć ma na koncie kampanię ataków przeciwko Amerykanom, kilka miesięcy temu ogłosił tymczasowe zawieszenie broni.

Po drugiej stronie barykady stoją sunnici – pod parasolem Al-Kaidy działa kilkanaście mniejszych organizacji. Wbrew temu, co mówił światu George W. Bush w dniu inwazji na Irak, reżim Saddama Husajna nie udzielał wsparcia i schronienia bojownikom Al-Kaidy. Jednak pojawili się oni w kraju dosyć szybko, kiedy sytuacja okazała się mniej stabilna, niż początkowo przewidywali stratedzy z Pentagonu. Podobnie jak szyici także część sunnitów trwa w chwilowym zawieszeniu broni. Niedawni terroryści wstępują dziś do lokalnych sił porządkowych, tak zwanych sąsiedzkich patroli.

– Kiedy Amerykanie wylądowali tu cztery lata temu, rozmawiałem z nimi na ulicach. Cieszyliśmy się, że zajęli się Saddamem. Niecałe dwa lata temu zgłosiłem się do L-3 i zacząłem dla nich tłumaczyć, bo codzienne dojazdy do mojej poprzedniej pracy na drugim końcu miasta były po prostu zbyt niebezpieczne – tłumaczy Roy. Dzisiejsza wspólna misja z Irakijczykami przebiega zaskakująco sprawnie. Iracki pułkownik spotykający się ze swoimi żołnierzami nie ukrywa zadowolenia. Roy pośredniczy w jego radiowych rozmowach z amerykańskim kapitanem. Odwiedzamy kilka miejsc w środku dzielnicy oraz wizytujemy punkty kontrolne leżące na jej skrajnych brzegach.

Spotykamy się ponownie w koszarowej stołówce. Roy mówi, że niedługo kończy pracować jako tłumacz. Nie widzi szansy na poprawę sytuacji w kraju, a ostatni spadek liczby ataków na wojska koalicji określa jako chwilowe przegrupowanie zarówno po stronie szyitów, jak i sunnitów. – Wierzysz w to, że zaraz tu będzie raj na ziemi i wszyscy zaczną się dogadywać? Bo ja nie. Wszyscy starają się tylko przeczekać i umocnić na swoich politycznych i militarnych pozycjach. Jak wyjadą Amerykanie, dopiero wtedy dojdzie do tragicznych wydarzeń. Możliwe, że mają one miejsce już teraz, kto wie, po prostu nikt o tym nie słyszy! – podnosi głos, nie kryjąc emocji.

Faktycznie, trudno powiedzieć, czy ostatni spokojny okres to sukces Amerykanów, czy raczej terrorystów. Dwa dni po naszej rozmowie odkryto w Bakubie masowy grób, a w nim 27 ciał z odciętymi głowami. Następnego dnia zamachowiec jadący na rowerze wysadził się w pobliżu punktu rekrutacji policji. Kilkanaście osób zginęło, kilkadziesiąt zostało rannych. Codzienne życie w Bagdadzie nie pozwala na optymizm, dlatego Roy planuje wyjazd do Syrii. Tym razem naprawdę. Max – udaje twardziela

Przeciętny amerykański żołnierz traktuje lokalnych tłumaczy jak zło konieczne. Dobry tłumacz jest nieocenioną pomocą, słaby stawia wykonanie powierzonych jednostce zadań pod dużym znakiem zapytania. Tłumacze dzielą z wojskowymi niebezpieczeństwa i niewygody życia na froncie. Czasami zyskują sympatię oraz szacunek. Zdarza się jednak, że są traktowani z góry i na każdym kroku przypomina się im, że są potrzebni, ale nie niezastąpieni.

Max jest dla żołnierzy trochę jak młodszy brat. Zajmują się nim troskliwie, ale nie żałują przekleństw, gdy im się narazi. Twierdzi, że ma 18 lat, wygląda na 15. Na porannej odprawie pada kilka dosadnych żartów pod jego adre-sem, lecz chłopak wygląda na niewzruszonego. Wtłoczony do transportera z grupą żołnierzy udaje twardziela. – Właściwie to dlaczego ja nie noszę broni? – pyta dowódcę plutonu. – Nie chcę karabinu, ale jakiś pistolet by się przydał. Wiem, że oficjalnie mi nie wolno, jednak w innych jednostkach widziałem uzbrojonych tłumaczy!

Zakrywa twarz czarną chustą z białym nadrukiem przedstawiającym zwierzęce kły. O tym, że jest młody, świadczy tylko jego niespokojne spojrzenie. Tego dnia jednostka, z którą jest Max, ma przeprowadzić spis ludności w jednej z dzielnic oraz wspólnie z irackim wojskiem odbyć krótki patrol. Podczas wizyt w irackich domach chłopak tłumaczy dziesiątki podobnych rozmów. „Zostaliśmy wysiedleni. Nie mamy prądu i gazu. Każdej nocy słychać strzały. Boimy się wychodzić z domu”.

Czerwony Półksiężyc ocenia, że ponad dwa miliony osób zostało wysiedlonych ze swoich domów wskutek gróźb i waśni na tle religijnym. Zarówno Al-Kaida, jak i Armia Mahdiego odpowiedzialne są za systematyczne akcje zastraszania mieszkańców stolicy. Porwania oraz zabójstwa nie są już konieczne, gdy pożądany efekt można osiągnąć, zostawiając komuś oficjalny list. W jednym z domów mężczyzna pokazuje korespondencję z poprzedniego miejsca zamieszkania: „Masz dwa dni na opuszczenie domu. W przeciwnym razie ciebie i twoją rodzinę czeka spotkanie ze śmiercią. Al-Kaida”. Pod spodem widnieje osiem palców odciśniętych we krwi.

Po kilku godzinach domowych wizyt przychodzi czas na patrol z Irakijczykami. W kwadracie kilkunastu przecznic nie pada ani jeden strzał, nie wybucha ani jedna bomba. Pod koniec patrolu dowódcy postanawiają przeszukać wszystkie domy na losowo wybranej ulicy. Amerykanie po jednej, Irakijczycy po drugiej stronie. Krótkie rozmowy z mieszkańcami nielicznych domów, wyważanie drzwi, przeskakiwanie przez bramy i przeszukiwanie pozostałych budynków. W jednym z nich Irakijczycy znajdują dziurawy zbiornik na wodę. Przeważnie te zbiorniki zakłada się na tyłach domów, ten leży na środku wyschniętego frontowego trawnika. Oglądają go ostrożnie, stwierdzają, że nie jest zaminowany, i odsuwają kilka metrów dalej. Tam, gdzie leżał, nie ma jednak trawy. W ruch idzie łopata – zaraz okaże się, czy przypadkiem nie trafiliśmy na skład broni albo materiałów wybuchowych.

Max jest podekscytowany. Tydzień temu jego jednostka znalazła dwa moździerze i zakopane wiadro wypełnione do połowy amunicją i granatami. Zastanawia się, czy tu będzie coś lepszego. Wkrótce okazuje się, że to nie skład amunicji, tylko płytki grób. – Dżundi! Dżundi! – krzyczą żołnierze, podejrzewając, że znaleźli ciało znajomego Irakijczyka. Oczom zebranych ukazują się zwłoki w stanie rozkładu. Intensywna, kwaśna, dusząca woń wypełnia powietrze i chwyta za gardło. Max odchodzi na bok, unosi chustkę i wymiotuje. Joe – nie zakrywa twarzy

Pracuję od prawie trzech lat. W tym czasie zginęło ośmiu moich znajomych. Co do kilkunastu nie mam pewności, bo po prostu nie wrócili z przepustek. Może zrezygnowali, może zginęli. Nasze prawdziwe imiona rzucone na ulicy to słowa, które mogą zabić – mówi Joe. Pod koniec lat 90. prowadził sklep z elektroniką w centrum Bagdadu. Na zakupy przychodziła śmietanka rządzącej partii, a dzięki temu można było załatwić kilka rzeczy, na przykład ściągnąć trochę sprzętu bez płacenia cła. Biznes szedł jeszcze lepiej, gdy Joe nauczył się angielskiego. – Byłem na bieżąco z nowościami w branży i dzięki temu nie brałem każdego grata wciskanego mi przez hurtowników. Dziś mam wrażenie, że to było sto lat temu.

Joe z kilkoma żołnierzami siedzi na dachu nieczynnej piekarni w Amil, zachodniej dzielnicy Bagdadu. Kilka ulic dalej stoi meczet. Właśnie trwa kazanie i amerykańscy żołnierze postanowili sprawdzić, czy przez głośniki nie nawołuje się ludzi do atakowania wojsk koalicji. Joe słucha i zdaje sprawozdanie: żadnej polityki, żadnych podtekstów, tylko modlitwa i ani słowa o Amerykanach.

Następna misja tego dnia to wizyta u rodziny, która zgłosiła zaginięcie jednego z synów. Docieramy na miejsce, wysłuchujemy tragicznej historii o porwaniu sprzed pół roku. Zadzwonił któregoś dnia, powiedział, że jest zatrzymany. Przez kogo? Za co? Zostanie wypuszczony? Został zabity? Rodzina do dziś nie wie, co się stało z chłopakiem. Nie wiadomo też, co oznaczał ten telefon. Matka szukała w więzieniach i szpitalach. Ojciec rozpytywał na policji i wśród mieszkańców dzielnicy. Czy to porywacze zmusili go do tego, żeby zadzwonił dla zmylenia tropu? Na większość pytań nie ma odpowiedzi. Pijemy tradycyjną słodką herbatę, amerykański porucznik spisuje informacje. Kiedy wychodzimy, matka zaginionego wybucha histerycznym płaczem.

– Na jej miejscu porzuciłbym nadzieję – mówi za progiem Joe. Smutek i rezygnacja mieszają się w jego głosie z tłumioną złością.

Dwa lata temu był przez kilka miesięcy tłumaczem w amerykańskim więzieniu Abu Ghraib. Pierwszego dnia dostał nowy mundur. Poprzedni użytkownik nie odczepił od niego insygniów i plakietki z nazwiskiem, więc z tłumacza, który nawet nie jest żołnierzem, automatycznie awansował na kapitana. Przez dwa dni wszyscy mu salutowali. Zrobiła się afera, gdy się wydało, że właściwie jest nikim, ale te dwa dni będzie długo wspominał. 
– Niestety, przykrych i ciężkich doświadczeń jest raczej więcej niż tych miłych i wesołych – ocenia. – Najgorszą przygodę miałem chyba jednak nie podczas misji, lecz pewnego razu w amerykańskiej bazie. Jak zawsze dzieliłem pokój z paroma innymi tłumaczami, powoli się poznawaliśmy, zawiązywały się przyjaźnie. Pewnego razu coś mnie obudziło w środku nocy. Otwieram oczy i widzę, że jeden ze współlokatorów, wykorzystując to, że śpimy, robi nam zdjęcia. Poczekałem, aż podejdzie do mnie, i rzuciłem się na niego. Szybko okazało się, że był szpiegiem z Armii Mahdiego. Przekazywał zdjęcia i dane
tłumaczy szwadronom śmierci. Wylądował za to w więzieniu. Nie mam pojęcia, ile osób zdołał wcześniej wydać.

Joe jako jeden z niewielu nie zakrywa twarzy. Przekonuje, że dzięki temu współobywatele obdarzają go zaufaniem, a Amerykanie większym szacunkiem. – Kiedy Irakijczycy mnie widzą i patrzą mi w oczy tak samo, jak ja patrzę na nich, czasami mówią mi rzeczy, których nie powiedzieliby komuś w masce – wyjaśnia. Po chwili bierze łyk wody, uśmiecha się i dodaje: – Poza tym czego właściwie mam się bać? Ja już jestem martwy.

tekst i zdjęcia Łukasz Wołągiewicz, Bagdad

Pomagają również polskim żołnierzom
Dla 900-osobowego polskiego kontyngentu stacjonującego w Iraku pracuje grupa blisko stu tłumaczy. Większość, bo prawie 70 z nich, to miejscowi Irakijczycy zatrudniani przez amerykańską firmę Titan. Pozostali mają obywatelstwo amerykańskie lub polskie. Tych ostatnich zatrudnia Ministerstwo Obrony Narodowej.

Polskie władze zamierzają pomóc tym tłumaczom, którzy w obawie o swoje życie zdecydują się na wyjazd z Iraku wraz z ostatnią zmianą polskiego kontyngentu. Szczegółów jeszcze nie ma; ich opracowaniem ma się zająć międzyresortowy zespół złożony z przedstawicieli ministerstw: obrony, spraw zagranicznych oraz spraw wewnętrznych i administracji. (RAF)

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)