Tanio kupione "wybaczenie". Zbrodniarz wraca do łask? [OPINIA]
Władimir Putin wraca w blasku chwały. Prezydent USA prostuje przed nim czerwony dywan i mu klaszcze, a on sam jako realną propozycję pokojową proponuje realizację postulatów, z którymi rozpoczął wojnę i przejęcie ziem, których nie umie podbić. To byłoby nawet śmieszne, gdyby nie fakt, że jest przede wszystkim dramatyczne. I nie chodzi o symbole - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Cynizm w polityce mnie nie zaskakuje. Nie ma też nic dziwnego w tym, że nawet z najpaskudniejszymi zbrodniarzami się rozmawia i negocjuje. To także w polityce - szczególnie międzynarodowej - jest standard. Tyle, że cynizm ma sens i znaczenie jako element przemyślanej strategii, element działania, które ma się opłacać, a symboliczne ustępstwa czy gesty mają sens, gdy są elementem gry, która ma prowadzić do osiągnięcia jakiś konkretnych długofalowych celów.
Gdy są one jedynie elementem gry efekciarskiej, obliczonej na tani poklask czy zaspokojenie narcystycznych potrzeb, wówczas stają się nie tylko niebezpieczne, ale i bardzo mało opłacalne. Dlaczego? Bo cynizm wobec słabszych wymieszany z uległością wobec silnych to najlepsza droga do porażki i pogrzebania nie tylko swojego wizerunku, ale i wizerunku państwa, na czele którego się stoi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Spotkanie w Waszyngtonie. Na co zwrócić uwagę?
Tak oceniać trzeba to, co Donald Trump zrobił na Alasce z Władimirem Putinem. Obserwujący te wydarzenia dziennikarze i komentatorzy, gdy widzieli uśmiechniętego Trumpa fetującego zbrodniarza, powtarzali - z niewielką, ale widoczną nadzieją - "oby było warto", "oby się to opłacało".
I gdyby Trump - na skutek swoich zachowań - osiągnął realne zawieszenie broni albo realne ustępstwa Putina, o pokoju nie mówiąc, to można by uznać jego zachowania za "grę wartą świeczki". Emocje, zdecydowanie negatywne wobec celebrowania zbrodniarza, można by schować do kieszeni i cieszyć się postępem w osiąganiu pokoju. Nic takiego się jednak nie stało.
Trump zapłacił wizerunkiem Stanów Zjednoczonych (bo to prezydent USA, a nie showman Trump, kazał prostować dywan przed dyktatorem i klaskał człowiekowi ściganemu za porywanie ukraińskich dzieci) za NIC. Tak, dokładnie tak, za nic.
Putin w swoim wystąpieniu jasno powiedział, że warunkiem układu pokojowego jest usunięcie praprzyczyn konfliktu na Ukrainie (czytaj: uniemożliwieniu temu krajowi własnej, odrębnej od Moskwy drogi rozwoju), a warunkiem zaprzestania działań militarnych jest oddanie Rosji ziem, których nie jest ona w stanie zdobyć od kilkunastu lat, i na których znajdują się fortyfikacje pozwalające Kijowowi stawiać skuteczny opór zbrodniczym wojskom.
Jaka była zatem treść propozycji pokojowej? Kijów ma sam oddać Rosji to, czego ona sama nie jest w stanie uzyskać i wtedy Putin łaskawie zaprzestanie działań militarnych, bo otrzyma na tacy to, czego chciał. Jeśli Trump nie widzi, że to brzmi jak żart, to wyłącznie dlatego, że wzrok przesłania mu własne ego.
I pal licho wizerunek Trumpa. O wiele istotniejsze jest to, że po tym spotkaniu znów osłabione zostało zaufanie koalicjantów do USA, a także wzmocnił się Putin. Ten, który był - przynajmniej w świecie zachodnim - izolowany, który był witany z honorami tylko w Chinach. Putin wrócił na globalne salony, a prezydent kraju, który jest określany "liderem wolnego świata", okazał mu ogromny szacunek.
Dla byłego KGB-isty to jasny sygnał, że jego polityka była słuszna, że tylko siłą można uzyskać od Zachodu cokolwiek, a także że jego ocena polityki demokratycznej jest słuszna, bo wystarczy odpowiednio długo poczekać, żeby uzyskać to, co się chce.
Identycznie taki sam przekaz otrzymali Rosjanie. Oni także - co zostało jeszcze podkręcone przez ich propagandę - dostali informację, że USA traktują ich przywódcę, państwo i naród, jaki równego, że z powagą traktuje się ich kuriozalne postulaty, a antyukraińską obsesję, która prowadzi do agresji na inne suwerenne państwo, uznaje się za uprawniony model uprawiania polityki. To dla nich ważny sygnał, bo uzasadnia koszty społeczne i egzystencjalne, jakie Rosja ponowi, realizując zbrodniczą politykę Putina.
Nie wolno też zapominać o tym, że symboliczne przesłanie Trumpa czytają także inni dyktatorzy i polityczni przestępcy. I widzą, że jeśli tylko będą na fali wznoszącej, jeśli tylko uda im się pozyskać podziw prezydenta USA, jeśli uzna on ich za "mocnych zawodników", to nie czekają ich za zbrodnie żadne konsekwencje. To dramatyczny komunikat, bo otwiera drogę do kolejnych zbrodni.
I przypomnę jeszcze raz: nie kwestionuję, że czasem trzeba rozmawiać ze zbrodniarzami, że wojny czy konflikty kończy się za pomocą rozmów, ani tego, że czasem liderzy wolnego świata muszą dogadywać się z dyktatorami. To elementarz polityczny.
Kłopot polega na tym, że oceny takich rozmów czy symbolicznych gestów dokonuje się przez to, kto na tym zyskuje i jakie korzyści się po nich odnosi. W tej sytuacji zyskał - i co do tego nie ma wątpliwości - Putin, który za darmo dostał naprawdę wiele, straciły na wiarygodności i powadze Stany Zjednoczone, a na spoistości - Zachód. I to jest istota zarzutu wobec Trumpa. Nie chodzi tu o tani moralizm, a o świadomość, że jego działania są nie tylko nieestetyczne, niemoralne, ale przede wszystkim nieskuteczne.
Cynizm jest istotną "przyprawą" polityki, jeśli czemuś służy. Cynizm Trumpa służy tylko Putinowi, a samemu prezydentowi USA i jego krajowi odbije się czkawką.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski
Tomasz P. Terlikowski, doktor filozofii, publicysta RMF FM, felietonista "Plusa Minusa", autor podcastu "Wciąż tak myślę". Autor kilkudziesięciu książek, w tym "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", "To ja Judasz. Biografia Apostoła", "Arcybiskup. Kim jest Marek Jędraszewski".