Tam biblijny Noe reklamuje piwo: "Wyluzuj chłopie!"
Irlandczycy są fajni. Są prawie tak fajni jak my, tylko jeszcze fajniejsi. Mają poczucie humoru, nie potrafią się przejmować i nie przejmują się, jeśli czegoś nie potrafią. Narzekają tak jak my i śmieją się z własnego narzekania. A kiedy dzieje się źle, nie walą w gongi i nie szukają winnego, tylko mówią: „spokojnie, to nie koniec świata”. Dzięki temu najprawdopodobniej to oni dotrwają bez problemu do końca świata, w przeciwieństwie do Polaków, którzy będą skłonni wpierw zadręczyć się obawą, że takowy nastąpi. O ile sami go nie wywołają - pisze Piotr Czerwiński, felietonista Wirtualnej Polski.
20.12.2010 | aktual.: 20.12.2010 16:44
Dzień dobry państwu albo dobry wieczór. Mieszkańcy Irlandii, rubasznie zwani Irolami, Irysami, Irkami, Ajryszami albo i-Ludźmi (to moje!), są w istocie bardzo podobni do Polaków, na których nie ma aż tylu nonszalanckich określeń, gdyż samo słowo „Polak” jest wystarczająco rozrywkowe, a słowo „Polaczek” niejednokrotnie zbyt adekwatne. Mają wiele identycznych cech, do których zaliczyłbym mesjanistyczną koncepcję swojego narodu, a także skłonność do napitków, po których mesjanistyczna koncepcja ich narodu wyraźnie się uzewnętrznia. Rozjechali się po całym świecie tak jak my i podobnie jak my nie mieli na tym świecie za ciekawie. Sąsiedzi męczyli ich przez wieki tak samo jak nas i tak samo jak my są wielbicielami ziemniaków i kaszanki. Oba narody przez stulecia żyły w absolutnej separacji i to naprawdę cud, że wreszcie znalazły się we świecie, dzięki słynnej polskiej inwazji na wyspy z roku anno domini dwa tysiące cztery. Najwyraźniej byliśmy sobie pisani, jak ten amant i jego babka ze „Stu lat samotności”, czy
jak to tam było.
Przysięgam, że nie będę się przejmował
Diabeł jednakowoż tkwi w szczegółach, dzięki którym jedni od drugich mogliby się wiele nauczyć i nie chodzi mi bynajmniej o udowadnianie sobie nawzajem, że kaszanka powinna być na obiad, a jabol nie powinien być gazowany, ani nawet o to, który naród jest bardziej wyedukowany i czy to rzeczywiście jest potrzebne do szczęścia. Zwłaszcza że bezrobotni absolwenci występują teraz już nie tylko w Polsce, ale w obydwu krajach równolegle. Irlandczyków cechuje jedna podstawowa cnota, która nad Wisłą bywa uznawana za brak cnoty, a nawet brak zdrowego rozsądku: NIE PRZEJMUJĄ SIĘ. Na wszelki wypadek powtórzę, by dotrzeć do wyobraźni tych czytelników, do których ten tekst dociera przez pomyłkę: NIE PRZEJMUJĄ SIĘ!
Pewien stary dziadek przed frontem pubu dla starych dziadków w centrum Dublina, po dłuższej gadce o równie starych Polakach, powiedział mi kiedyś na zakończenie: „Jeśli chcesz być Irlandczykiem, przestań się tak wszystkim przejmować!”. Podarowałem tę scenkę bohaterowi „Przebiegum Życiae”, bo uważam, że i sytuacja, i samo hasło, służą za całą kampanię reklamową Irlandii i irlandzkości. Powinni drukować je na ulotkach Social Welfare i wywieszać na plakatach w każdym państwowym urzędzie, a wszyscy, którzy zamierzają wystąpić o irlandzkie paszporty, powinni być proszeni o pięciokrotne powtórzenie: „Przysięgam, że nie będę się przejmował”. A gdy tylko zacznę, zaprowadźcie mnie do najbliższej knajpy.
Czasem i-Ludzie są tak wyluzowani, że można stracić do nich cierpliwość, ale i to ma swój urok, o ile nie odbija na portfelu. Ich brak umiejętności przejmowania się potrafi przybierać groteskowe rozmiary i przenosi się do sfer, w których wszystkie inne kraje musiałyby jechać na prochach, żeby dorównać Irlandii. Trudno robi się z nimi interesy, ponieważ interesami też nie przejmują się zanadto. Przekonałem się o tym, wynająwszy kiedyś mieszkanie od człowieka, który był tak wyluzowany, że nie stawił się na przekazanie kluczy do tego mieszkania. Znalazłem go dopiero następnego dnia, kiedy bez stresu oznajmił, że nie wie jak to się stało. Okazał się jednak bardzo porządnym gościem i bez wątpienia jednym z najlepszych landlordów o jakich słyszałem. O usługach w Irlandii jeszcze nie raz będzie okazja nadmienić w szerszym sensie, ale flagowy przypadek luzactwa w tej dziedzinie zapamiętałem z warsztatu samochodowego, gdzie zaprowadziłem samochód, by naprawić oponę, z której zwisał 30-centymetrowy pas nadszarpniętej
gumy. Wyluzowany wulkanizator nie wyjmując peta z ust urwał ją i wyrzucił do kosza. Na tym skończył naprawę. Nie chciał za to ani złamanej eurówki. Przewróciło się? Niech leży. Taka karma, man.
Apogeum wyluzowania osiągnął jednak monter kablówki, który nie przyszedł jej naprawić przez okrągłe siedem tygodni, umawiając się oficjalnie na wizytę mniej więcej co czwarty dzień. W końcu umówił się w czwartek o trzeciej i przyszedł w piątek o szóstej, po czym okazało się, że wystarczyło wsadzić wtyczkę do gniazdka w piwnicznej skrzynce, do której nie daje się kluczy abonentom. Przed siedmioma tygodniami przez pomyłkę odcięto mi sygnał, zamiast sąsiadowi. Ktoś był wyluzowany, oczywiście.
Biurokracja w tym kraju jest ograniczona do minimum, i tam gdzie Polacy mają przysłowiowy papier na papier, i-Ludzie załatwiają sprawy na gębę. Ku mojemu ogólnemu zdziwieniu ten system bardzo często działa, zaś ku ogólnemu zdziwieniu i-Ludzi, bractwo z Bulandy zbyt często domaga się od nich papierów na papiery. Poprosiłem kiedyś o fakturę irlandzkiego hydraulika, który nota bene przyszedł na czas i błyskawicznie naprawił rurę od pralki, ale z fakturą nie poszło mu już tak sprawnie. W końcu wybrnął z ogólnego zakłopotania, wypisując mi odręcznie rachunek na kartce z notesu, na której zeznał: „Niniejszym ja niżej podpisany przyznaję, że naprawiłem temu a temu rurę od pralki, dnia tego i tego, za pięćdziesiąt euro”. Nie miałem odwagi wspominać o stempelku.
Martyrologia irlandzka, którą przyrównałem do naszej, również różni się w sferze interpretacji. Polacy mogą pozabijać się nawzajem o to, że ktoś ich kiedyś zabijał, a śmiertelna niepowaga tej sytuacji nie dotrze do nich nawet z zaświatów. W Irlandii nikt nie zapomina o tym, że kiedyś było nieciekawie, ale nawet do tego i-Ludzie potrafią podejść w swój niepodrabialnie stoicki sposób. W centrum Dublina jest zabytkowy kościół, przerobiony na restaurację, a w jego podziemiu działa dyskoteka, pod której podłogą znajdują się katakumby. Uwierzcie lub nie, w katakumbach tych leży autentyczny gubernator, który pojmał największego irlandzkiego powstańca, Roberta Emmeta, po nieudanej rebelii w roku 1803 i nakazał jego egzekucję. Irlandczycy zbierają się więc w tym kościele i płacą pieniądze, żeby tańczyć na grobie gubernatora. Czy to nie genialne? W Polsce po pierwsze nigdy nie doszłoby do przeróbki kościoła na knajpę, a po drugie... nie, po pierwsze było wystarczająco dobitne.
Biblijny Noe reklamuje piwo
W irlandzkiej reklamie piwa wystąpił kiedyś biblijny Noe i jego koledzy, którym ktoś zwędził arkę, kiedy raczyli się w gospodzie kolejnymi kufelkami. W trakcie popijawy wpada z podwórka jeszcze jeden biblijny facet i krzyczy do nich, że arka zniknęła. Zamiast niej pojawił się dla odmiany świecący biały jednorożec. „Wyluzuj, chłopie!”- odrzekł mu Noe- „To nie koniec świata!”. A na głowę kapnęła mu kropelka potopu. Nie muszę chyba wyjaśniać, co by się działo, gdyby do emisji tej reklamy doszło w Świętej Rzeczypospolitej.
Lubię ich też za to, że potrafią się śmiać z samych siebie. W dublińskim sklepie z pamiątkami widziałem pocztówkę, przedstawiającą kulawego psa z oklapniętym uchem, a także następującą informację: „Zginął irlandzki terrier. Nie ma jednego ucha, nie widzi na jedno oko, ma przetrąconą nogę, był niedawno wykastrowany. Reaguje na imię ‘Szczęściarz’”. Daj Boże takiego dystansu tym Polakom, którzy obrażają się nawet, kiedy nikt ich nie obraża, a nawet właśnie za to.
Jest jednakowoż jedna, koronna cecha, którą obserwuję u Irlandczyków i której im zazdroszczę, a która jest obca mieszkańcom Bulandy, a przynajmniej występuje u nich w zaniku: szanują się. Siebie samych i siebie nawzajem. Trzymają się razem nie tylko wtedy, kiedy się wali albo kiedy umiera papież. Mają wielki szacunek do tych spośród siebie, którym cokolwiek się udało i starają się im dorównać, zamiast ich zniszczyć, co również jest nietypowe dla przeciętnego Polaka. Niedawno w brytyjskiej odmianie „Idola”, która tutaj nazywa się „X Factor”, do bodaj ćwierćfinałów doszła dublińska kasjerka z supermarketu, zażywna pani w średnim wieku o imieniu Mary i głosie jak dzwon. W miarę jak szła do góry, w sklepach z tej sieci pojawiły się tekturowe figury przedstawiające Mary w służbowym uniformie, z podpisem: „Koledzy życzą powodzenia w ten weekend!”. Głosował na nią hurtem personel całej sieci i doszło nawet do tego, że Anglicy przebąkiwali o aferze. Gdyby jakaś kasjerka w Bulandzie wygrywała w dowolnym konkursie
tego rodzaju, zostałaby przeklęta przez kolegów z pracy, sąsiadów i wszystkie (obecnie byłe) przyjaciółki, a jej podobizna pojawiałaby się publicznie tylko w towarzystwie zarzutów, że jej właścicielka zrobiła karierę drogą płciową. Bo w Bulandzie ludzie nie wybaczają sukcesu i każdy, kto go odniósł, to złodziej, debil i nawalona kanalia, która z całą pewnością była agentem SB, że nie wspomnę o innych popularnych konotacjach. Tymczasem w Irlandii występuje inna definicja histerii: Mary stała się bożyszczem wszystkich kasjerek od Dublina aż po County Clare.
Reasumując te przydługie wywody, w ramach życzeń świątecznych pozwolę sobie przytoczyć słynny cytat z filmu „Vabank II”, w którym jeden gangster pyta drugiego: „Co mam powiedzieć ‘Spiętemu’?”, drugi zaś odpowiada: „Żeby się rozpiął”. Oby rozpięli się wszyscy spięci tego świata, tak jak potrafią to robić i-Ludzie, tego i Wam życzę. I ceńmy się, moi najdrożsi Polacy. W przeciwnym razie już na zawsze pozostaniemy najtańszymi.
Wesołych Świąt Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński
Piotr Czerwiński (ur. 1972) - to polski publicysta i pisarz. Felietonista Wirtualnej Polski. Ukończył studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutował powieścią "Pokalanie" wydaną w 2005 roku. Po jej wydaniu wyjechał do Dublina, gdzie obecnie mieszka i pracuje jako administrator baz danych. W 2009 ukazała się jego druga książka "Przebiegum Życiae", która specyficznym językiem, pełnym zapożyczeń i anglicyzmów, opisuje m.in. życie polskiej emigracji w Irlandii.