Tak zaczynały "Wiadomości" TVP. Reporterzy zniknęli z wizji© PAP | Cezary Słomiński

Tak zaczynały "Wiadomości" TVP. Reporterzy zniknęli z wizji

Marek Kacprzak
15 listopada 2019

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Pamiętam słowa Wojciecha Reszczyńskiego, że informacje będą dobre albo złe, ale zawsze prawdziwe – mówi Jarosław Gugała w rozmowie z Markiem Kacprzakiem. 18 listopada 1989 r. ukazało się pierwsze wydanie "Wiadomości" TVP.

Biała ściana miała symbolizować całkowicie nowe otwarcie i rozpoczęcie pisania historii głównego programu informacyjnego TVP na nowo.

30 lat temu po raz pierwszy na antenie TVP1 ukazały się "Wiadomości". Zastąpiły "Dziennik Telewizyjny", który wyglądał jak program informacyjny, choć faktycznie od samego początku istnienia był elementem propagandy PRL.

I choć dziś słowa, które rozpoczęły nową erę informacji w polskiej telewizji, nie wydają się niczym nadzwyczajnym, to wtedy, zapewnienie prezentera, że „informacje będą dobre lub złe, ale zawsze będą prawdziwe” brzmiały jak manifest wolnościowy.

"Wiadomości" szybko przyciągnęły tych, którzy uwierzyli, że program informacyjny w telewizji publicznej powinien i co ważniejsze może być poważnym, rzetelnym i obiektywnym dziennikiem.

Wkrótce po emisji premierowego wydania do zespołu dołączył Jarosław Gugała. Najpierw był reporterem, ale w ciągu zaledwie dwóch lat awansował na stanowisko dyrektora I programu TVP, a potem dyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. Dziś pracuje w telewizji Polsat.

Marek Kacprzak: Co pamiętasz z tych pierwszych "Wiadomości"?

Jarosław Gugała: - Nie pamiętam, gdzie je oglądałem, pamiętam za to słowa Wojciecha Reszczyńskiego, że informacje będą dobre albo złe, ale zawsze prawdziwe. To pamiętam dobrze.

Czemu to takie ważne?

- "Wiadomości" miały być inne. Dziennik Telewizyjny był w pełni tubą propagandową władzy. Owszem, przekazywał jakieś informacje. Te były głównie z zagranicy. Wszystko, co dotyczyło kraju, było pokazaniem punktu widzenia władzy bądź też była to próba manipulowania opinią publiczną.

Pierwszy materiał w "Wiadomościach" mówił o tym, czego wcześniej mówić nie było w dzienniku można. Pokazał spotkanie prezydenta gen. Jaruzelskiego z rodzinami Katyńskimi. Z tym że materiał był pozbawiony jakichkolwiek emocji, marny warsztatowo i w dodatku z kiepskimi zdjęciami.

Czerpać wzorce można było z wcześniejszego Dziennika Telewizyjnego, który też warsztatowo był słaby. Uczyć można się było też z materiałów zagranicznych. Ale to przyszło później. Na początku takie było założenie, że materiały czytał lektor.

Dlaczego nie robili tego dziennikarze?

- Problem był poważny. Po przemianowaniu DT na "Wiadomości" w redakcji zostało sporo osób ze starego zespołu. Ktoś sobie wyobraził, że skoro wszyscy są skompromitowani, to żeby zyskać wiarygodność, informacje muszą być bezosobowe.

Tylko prezenter, który musiał się pokazać, lektor i nikt więcej. Reporter nawet na chwile nie mógł się pojawić na wizji.

Przecież w telewizji nie da się tak robić materiałów.

- Dlatego dostałem nawet naganę. Operator nagrał, jak zadaję pytanie, co wykorzystałem w materiale. Od samej odpowiedzi ważniejsza była reakcja na nie. Nagana była za to, że złamałem zasadę, która mówiła, że dziennikarz "Wiadomości" nie ma prawa pojawić się na ekranie.

Brzmi trochę jak szaleństwo.

- Na tamte czasy nie było chyba jednak innej drogi. Nie dało się powiedzieć "ciach" - od dziś robimy normalny dziennik. Tak, jak się to robi na całym świecie.

Widzowie zaufali temu bezosobowemu dziennikarstwu?

- Żeby coś było wiarygodne, musi być podpisane czyimś nazwiskiem, ktoś musi dać temu swoją twarz.
Ktoś musiał zrozumieć, zrobić pierwszy krok.

To Grzegorz Dziemidowicz stwierdził, że nie można dłużej w tej paranoi tkwić. Namówił kilku kolegów dziennikarzy byśmy zrobili nową makietę "Wiadomości".

Czyli taki nowy wzór "Wiadomości"?

- Któregoś dnia nagraliśmy program tak, jak uważaliśmy, że on powinien wyglądać. W materiałach byli dziennikarze, którzy mówili własnymi głosami, a potem pokazywali swoją twarz. Nagranie daliśmy w prezencie dyrekcji. To była sugestia, że może już czas na normalne czasy i że nie musimy trwać w tej paranoi anonimowości.

Dziś mamy twarze, głosy, nazwiska, tylko wiarygodność gdzieś się zagubiła.

- Bo dopuściliśmy jako społeczeństwo do takiej sytuacji, że mediami zawładnęła komercja i polityka. Ta w dzisiejszych "Wiadomościach" przeważa.

Co to oznacza dla ciebie, dziennikarza, który te zmiany obserwował z bliska?

- Redakcja, która powinna bronić dziennikarzy przed naciskami politycznymi, sama jest jednym wielkim naciskiem politycznym. W momencie, kiedy szefem telewizji zostaje czynny polityk.

I to znany ze swoich jasnych i zdecydowanych poglądów, mało skory do dyskutowania, szukania środka, do udawania nawet, że szuka jakiegoś obiektywizmu, to tak się musiało skończyć.

To sprawia, że można na przykład zadzwonić do dziennikarza i powiedzieć mu, jak i co ma mówić?

- Do niektórych nie trzeba dzwonić. Oni wiedzą, czego władza chce.

Zawsze tacy byli. Poprzednio też tak bywało. Przez te trzydzieści lat w "Wiadomościach" były okresy gorsze i lepsze.

- Politycy zawsze, gdy mieli okazję, żeby wsadzić swoje łapy na Plac Powstańców i manipulować, to robili to. Zawsze trudno dziennikarzom było się przed tym broić. I paradoksalnie najmniej ingerowali na samym początku.

Nie doceniali telewizji?

- Jej siłę znali i rozumieli zawsze. Tyle że wtedy często się zmieniały rządy. Jeszcze się nie ukonstytuowali, a już padali. Dlatego nie zawsze zdążyli pogrzebać. Od początku jednak próbowali mieć wpływ.

Dzwonili, pisali, wymagali?

- Nawet jak się robiło skróty z konferencji prasowych rzeczników rządu, to przy montażu asystował przedstawiciel biura prasowego premiera. Taka praktyka była, bo nie ufali. Chcieli wiedzieć przed emisją, co my z tego zrobimy.

Taka cenzura prewencyjna.

- Bywało, że pojechałem gdzieś na zdjęcia. Zadałem pytanie uzgodnione w redakcji, a potem kilka innych. Takich od siebie, bo mnie tak po ludzku temat interesował. Już w czasie powrotu do redakcji szefostwo miało telefony w stylu: "Kogo mi tu przysłaliście, że mi jakieś niewygodne pytania zadaje, a nie tak było umówione".

Po trzydziestu latach wszystko wróciło do punktu wyjścia?

- Zakłamanie polityczne i maksymalizowanie funkcji propagandowych programu, który powinien być programem informacyjnym, to jest fakt. To się niczym nie różni od tego, co było kiedyś.

Różni się otoczeniem.

- Widz kiedyś miał małe szanse, by orzec, że coś jest prawdą lub nie. Widz nie ma czasu, żeby badać. Gdyby chciał to robić, to musiałby temu poświęcić całe swoje życie. Oprócz "Wiadomości" i prasy nie było żadnych źródeł informacji. Dziś już można sprawdzić, czy coś jest lub czegoś nie ma.

Bo są też inne programy informacyjne?

- Są inne źródła. Każdy może sobie nawet wykupić dostęp do agencji informacyjnej. Dziś się nie da już zmanipulować wszystkich na tyle, żeby wszyscy myśleli dokładnie w ten sam sposób.

Wystarczy, że podobnie myśli, chociaż jakaś określona grupa?

- Są tacy, którzy mówią "ja to oglądam tylko "Wiadomości" TVP”. A na sugestię, że oni są niewiarygodni, sprzedają tylko swoją wersję i tak dalej, odpowiadają "a mnie taka wersja odpowiada i innej wersji mi nie potrzeba".

To może w takim razie, to nie jest kłamstwo i manipulacja, tylko pokazywanie konkretnej perspektywy tego samego świata?

- Nie. Bo prawda istnieje. Nie jest prawdą to, że prawda jest rzeczą względną. Jeśli ktoś mówi np. "za naszych rządów wzrosły pensje jak nigdy wcześniej", to można to sprawdzić w odpowiednich źródłach.

Dziennikarz ma prawo do zweryfikować, ma taką możliwość. Normalny odbiorca nie ma na to czasu. Musi zakładać, że sprawdzili to ludzie, którym zaufał.

Jesteśmy skazani na to, że trzeba się zdecydować na to, komu wierzymy?

- Widz nie ma czasu weryfikować. Zakłada, komu może zaufać. Powstaje takie wrażenie, że media są obiektywne, bo każdy może sobie znaleźć swoją prawdę. A to nie o to chodzi. Media są obiektywne wtedy, gdy przedstawiają prawdę prawdziwą.
I nie z założenia nie wierzą politykom?

Obraz
© Forum | Ireneusz Sobieszczuk

- Oni na ogół mówią nieprawdę, bo się przechwalają. Dramatem jest to, że politycy mówią, a dziennikarze nie mają ani czasu, ani środków, by to wszystko weryfikować.

Niektórzy nie mają nawet na to chęci.

- Nie może być tak, że my sobie gadamy ciągle z tą samą grupą politycznych gladiatorów, którzy bredzą bez opamiętania, w ogóle nie odnosząc się do faktów, a nam nie starcza środków, czasu, kompetencji, żeby te brednie sprawdzić.

Znów potrzebujemy kogoś, kto na na tle białej ściany przypomni nam, że informacje muszą być tylko prawdziwe?

- Jako społeczeństwo dawno temu powinniśmy zadbać o powstanie takich mechanizmów, które nagradzają prawdomówność i niezależność. A stworzyliśmy sytuację, w której nagradza się oglądalność i dobre kontakty z władzą. W efekcie dziennikarze nie maksymalizują prawdy, a maksymalizują służalczość, albo komercyjność.

"Wiadomościom" potrzebne jest w takim razie nowe otwarcie?

- Całe polskie społeczeństwo tego potrzebuje. Bo inaczej się w tym wszystkim pogubimy. Musi powstać coś, co będzie chroniło najważniejsze dla nas wartości.

A jedną z tych wartości jest prawda, o której rozmawiamy. Inną wartością jest wyższa kultura, która została wyrugowana z telewizji, bo ma małą oglądalność. A to, że niewiele osób to ogląda, nie oznacza, że to nie jest potrzebne. To nie znaczy, że to nie jest wartościowe.

Musimy stworzyć mechanizmy, które mimo tej mniejszej oglądalności pozwolą na to, żeby takie rzeczy też przedstawiać?
- Jeśli o tym, co oglądamy, będą decydować albo politycy, albo biura reklamy, to wylądujemy jako społeczeństwo tam, gdzie takie społeczeństwa lądują. W krainie totalnego powszechnego skretynienia.

Nowe otwarcie nastąpi wcześniej niż za kolejne trzydzieści lat?

- To już się po cichu dzieje, tylko za mało się o tym mówi. Dlatego cieszę się, że zadajesz mi takie pytania, bo dzięki temu ja mogę głośno o tym mówić.

To wystarczy?

- Zmiany muszą się zacząć od potrzeby społecznej. Za komuny też się wydawało, że tak zawsze już będzie. Ale przyszedł moment, w którym trzeba było powiedzieć "Stop". I politycy musieli się do tego dostosować. Tak się stało. Nikt życia za Dziennik Telewizyjny nie oddawał.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)