ŚwiatTak powstają ubrania, które nosi cały świat. Ich wytwórcom ledwo starcza pieniędzy na przeżycie

Tak powstają ubrania, które nosi cały świat. Ich wytwórcom ledwo starcza pieniędzy na przeżycie

Branża modowa wyceniana jest na 1,7 tryliarda dolarów i daje chleb około 75 milionom pracowników na świecie, nie licząc pozostających na ich utrzymaniu członków rodzin. Jednak wiele z tych milionów żyje poniżej granicy ubóstwa i długimi tygodniami musiałoby pracować tylko po to, żeby kupić uszytą przez nich koszulkę. W produkcji graniczącej z wyzyskiem przodują państwa azjatyckie z Bangladeszem i Kambodżą na czele. Chociaż od lat wiadomo, co zrobić, by poprawić los pracowników branży tekstylnej z Trzeciego Świata, to nikt nie kwapi się, by uczynić w tym kierunku realne zmiany.

Tak powstają ubrania, które nosi cały świat. Ich wytwórcom ledwo starcza pieniędzy na przeżycie
Źródło zdjęć: © AFP | Munir Uz Zaman
Aneta Wawrzyńczak

Żeby sprostać wyobraźni projektantów mody i oczekiwaniom klientów z Północy, już teraz miliony pracowników z Południa (Bangladeszu, Indii, Chin, Kambodży, Jordanii) zostaje zaprzęgniętych do pracy. Dosłownie: w kolejnych raportach organizacje walczące o prawa robotników w fabrykach Trzeciego Świata odbijają stemple dramatycznego obrazu tego, co dzieje się za metkami ozdobionych wymyślnymi nadrukami koszulek, eleganckich swetrów, sportowych bluz czy klasycznych dżinsów.

Na podstawie tych raportów olbrzymie zakłady produkujące odzież dla wiodących zachodnich marek możemy z angielskiego sweatshop tłumaczyć dosłownie, jako fabryka potu. A także strachu, łez, rozpaczy, głodu i krwi.

Dekalog i godziwa płaca

Gdyby dać wiarę dyrektorom wykonawczym, rzecznikom prasowym i specjalistom od PR-u, okazałoby się, że wiodące marki odzieżowe, w szczególności tak zwane sieciówki, stanowią nie lada konkurencję dla organizacji charytatywnych. Nie dość, że mieszkańcom przeludnionych krajów Trzeciego Świata zapewniają miejsca pracy, dają więc wędkę, a nie rybę, to jeszcze nieustannie troszczą się o ich warunki pracy, wysokość płac i przyjazne środowisko. Aby rozwiać ewentualne wątpliwości, w ostatnich latach niemal każda licząca się na rynku mody firma prędzej czy później wprowadziła własny dekalog - zbiór wytycznych, które mają być pisemnym gwarantem etycznego i równego traktowania pracowników, choćby i na drugim końcu świata.

Głównymi przykazaniami są zatem: regularna płaca na poziomie zapewniającym godne życie (to znaczy przynajmniej trzy pełnowartościowe posiłki dziennie, opłacenie mieszkania i aktywny udział w życiu społecznym i kulturalnym), określony ustawowo nieprzekraczalny (chyba, że na własne życzenie pracownika) godzinowy wymiar pracy w tygodniu i bezpieczne środowisko pracy. Jednocześnie surowo potępiane są: dyskryminacja, praca przymusowa, praca dzieci, rasizm i wyzysk.

Zasady te wydają się oczywiste, w końcu już w 1919 roku ojcowie chrzestni świeżo utworzonej Międzynarodowej Organizacji Pracy (ILO) stwierdzali: "warunkiem pokoju i harmonii na świecie jest zapewnienie wszystkim ludziom godziwego wynagrodzenia". Niemal sto lat później Phil Bloomer, dyrektor wykonawczy w Business and Human Rights Resource Centre na łamach "Guardiana" precyzuje: "Godziwe wynagrodzenie jest kluczowe dla praw człowieka w biznesie, ponieważ jest ogromnej mocy narzędziem osiągania wielu z tych praw".

Dziś wydaje się to tym istotniejsze, że bezpośrednio dekalog ten, z głównym przykazaniem pt. "będziesz wynagradzał pracownika swojego godziwie", dotyczy co setnego mieszkańca Ziemi. Wyceniana na 1,7 tryliarda dolarów branża modowa daje chleb około 75 milionom pracowników na świecie, nie licząc pozostających na ich utrzymaniu członków rodzin. Często dosłownie: w krajach Trzeciego Świata (choć nie tylko, co pokazuje przykład Jordanii) nawet rządowe normy przewidują niższe stawki minimalne za pracę w fabrykach tekstyliów i odzieży.

Metody nacisku

Najbardziej tragicznym i spektakularnym, bo komentowanym przez media na całym świecie, dowodem na dramatyczną sytuację pracowników "fabryk potu" było zawalenie się 24 kwietnia 2013 roku kompleksu Rana Plaza w Szabharze nieopodal Dhaki, stolicy Bangladeszu.

W tej największej współczesnej katastrofie budowlanej zginęło ponad 1100 osób, a kolejne 2500 odniosło obrażenia. Ofiarami padły głównie szwaczki, szyjące ubrania dla blisko 30 znanych na całym świecie marek. W pierwszą rocznicę tragedii Amnesty International stwierdziła, że "katastrofa ta jest jednym z najbardziej szokujących ostatnio przykładów nadużycia praw człowieka w sektorze komercyjnym, a zdjęcia zabitych pracowników w ruinach zawalonej fabryki stały się przejmującym symbolem pogoni za zyskiem kosztem życia i zdrowia ludzi". Za wykrzyknik w tym zdaniu niech posłuży fakt, który został ujawniony przez media dopiero później: feralnego dnia pracownicy odmówili wejścia do budynku, bo dzień wcześniej ze względu na widoczne na ścianach pęknięcia był on zamknięty.

Zobacz również - Pracownicy fabryce w Bangladeszu zginęli w swoich ramionach:

Czytaj również - Alarmujący raport - tak szyją polskie firmy Ich obawy przegrały, jak zwykle w takich miejscach na świecie, z czystą kalkulacją: dzień przerwy to niewyrobiona norma i tysiące dolarów straty. Do wejścia do budynku zmusili ich przełożeni. Mieli do wyboru cały arsenał środków.

Organizacje Labour Behind the Label i Clean Clothes Campaign wymieniają kolejne narzędzia "dyscyplinowania" pracowników. Sięgają po nie pracodawcy, przełożeni, a nawet policja i funkcjonariusze służb bezpieczeństwa.

- Ciągle jesteśmy obrażani. Kierownicy (…) krzyczą, że jesteśmy głupi, leniwi, bezużyteczni, nazywają nas bękartami. Mówią: "nie zasługujecie na nic lepszego". Znęcają się też nad nami fizycznie - opowiedziała LBL pracująca w fabryce PT Busana Prima Global w Indonezji Elina. Z kolei Clean Clothes Campaign od kobiet z jednego z zakładów w Lesotho dowiedziała się, że każdorazowe wyjście z pracy wiąże się z upokarzającym przeszukiwaniem (nieraz nago), a jeśli koniec zmiany wypada po zmroku - strachem przed gwałtem. Mimo nieustających apeli kierownictwo fabryki nie zgodziło się nawet na zakup jednego autobusu, który odwoziłby pracownice do domów.

"Jak ta koszulka może być symbolem feminizmu?"

Obie organizacje zgadzają się co do tego, że prześladowania, wykorzystywanie, obelgi i przemoc w "fabrykach potu" są na porządku dziennym. A także - że w najgorszej sytuacji są kobiety ciężarne. Najmując się do pracy większość z nich podpisywała lojalkę - dopóki są zatrudnione w fabryce, nie mogą mieć dzieci. Gdy zachodzą w ciążę, starają się ukrywać rosnący brzuch. W przeciwnym razie czekają je represje: praca w nocy, obelgi, zwiększone normy produkcyjne, dłuższe godziny pracy, trudniejsze warunki (nakaz stania zamiast siedzenia przy pracy), kierowanie na sekcje, gdzie jest najbardziej gorąco albo najtrudniej wytrzymać fizycznie.

To nie jest jednak domena wyłącznie Azji Południowo-Wschodniej. Również na Bliskim Wschodzie, na przykład w Jordanii, zatrudnieni w branży odzieżowej są traktowani jak pracownicy drugiej kategorii: zarabiają znacznie mniej niż w innych sektorach, a nawet poniżej minimalnej krajowej, nie mogą sami decydować o miejscu zatrudnienia, wyrabiają nieproszone nadgodziny, nie mają dostępu nawet do podstawowej opieki medycznej, a w przypadku choroby zakaźnej są automatycznie deportowani do swoich ojczyzn (bo 70 proc. pracowników to imigranci, głównie ze Sri Lanki, Wietnamu, Bangladeszu, Chin i Pakistanu). W przypadku kobiet, które w branży dominują, dochodzi jeszcze molestowanie seksualne.

Idąc jeszcze dalej na Zachód - u organizacji nawołujących do świadomej konsumpcji na cenzurowanym znalazły się nawet brytyjskie feministki. Pod koniec ubiegłego roku Zjednoczonym Królestwem wstrząsnął reportaż "Mail on Sunday". Dziennikarze tygodnika odkryli, że popularne nawet wśród brytyjskich polityków koszulki z napisem "This is what a feminist looks like" ("Tak wygląda feministka"), które sprzedaje na konto grupy aktywistów The Fawcett Society marka Whistles, są produkowane na Mauritiusie. Ta informacja być może nie zelektryzowałaby Brytyjczyków (choć wicedyrektorka The Fawcett Society zaklinała się, że grupa dostała zapewnienie, iż koszulki będą produkowane w rodzimych zakładach), gdyby nie liczby: by zarobić na jeden sprzedawany po 45 funtów T-shirt statystyczna pracownica fabryki w La Tour Koenig musi harować prawie dwa tygodnie po kilkanaście godzin na dobę.

- Pracuję tu od czterech lat i przez ten czas nie mogłam zobaczyć się z moim synem i mężem w Bangladeszu. Pracujemy bardzo ciężko, czasami 12 godzin dziennie, za niewielkie pieniądze. Wszystko, co zarobię, wysyłam do domu, nie stać mnie na powrót [do kraju], by zobaczyć się z moją rodziną - wyjaśniała w rozmowie z brytyjskim tygodnikiem 30-letnia pracownica fabryki produkującej koszulki dla feministek. Inna zastanawiała się retorycznie: - Jak ta koszulka może być symbolem feminizmu, skoro my same nie postrzegamy siebie jako feministki? My widzimy siebie jako więźniarki.

Trzy realne przeszkody

W odpowiedzi na kolejne doniesienia medialne i alarmujące raporty organizacji broniących praw człowieka, w 2011 roku John Ruggie, Specjalny Przedstawiciel Sekretarza Generalnego ONZ ds. Biznesu i Praw Człowieka, zaproponował wytyczne, do których powinny zastosować się wszystkie kraje i przedsiębiorstwa, "bez względu na ich rozmiar, branżę, lokalizację, rodzaj własności i strukturę". Wśród zaleceń niczym mantra powtarzają się odpowiedzialność i konsekwencja - zarówno państw, na terenie których powstają fabryki, jak i samych przedsiębiorstw szukających w krajach Trzeciego Świata "korzystniejszego" klimatu produkcyjnego. Praktyka pokazuje jednak, że wśród wszystkich zainteresowanych: właścicieli zachodnich marek, ale tylko tych z "wyższej półki", skorumpowanych (albo i nie) organów państwa odpowiedzialnych za legislację i egzekwowanie przepisów prawa pracy, kierowników fabryk - dominuje nie odpowiedzialność i konsekwencja, ale tak zwana spychologia.

Co prawda po większych katastrofach, głośniejszych raportach albo liczniejszych demonstracjach pracowniczych, wszyscy posypują głowy popiołem. Po katastrofie Rana Plazy zachodnie marki jak na zawołanie rzuciły się do przeprowadzania inspekcji, kontrolowania przepisów BHP, wywierania nacisków na rząd w Dhace, by zwiększył płace i wprowadził odpowiednie regulacje z zakresu prawa pracy. Rzuciły również zawrotną, zwłaszcza jak na standardy Trzeciego Świata, kwotę 40 milionów dolarów odszkodowań na rzecz ofiar i ich bliskich.

Ale później wszyscy zainteresowani otrząsają się z szoku i natrętnych dziennikarzy, strzepują popiół z nienagannie skrojonych marynarek i garsonek, rozkładają ręce, tłumaczą: niskie płace "to zbyt złożona kwestia", wynikająca z "nazbyt licznych problemów". Eksperci oddani sprawie etycznego zatrudnienia pod każdą szerokością geograficzną przekonują jednak, że to tylko wymówki, wyświechtane frazesy, które pozwalają uspokoić korporacyjne sumienie i odłożyć problem na półkę "do załatwienia później", w domyśle: nigdy. Jak bowiem przekonuje Phil Bloomer, lista przyczyn fatalnej sytuacji pracowników "fabryk potu" sprowadza się do trzech punktów.

Pierwszy to niesprawiedliwy podział zysku i ryzyka, a więc domena przedsiębiorstw. Bloomer wyjaśnia, że w sytuacji gdy "góra", czyli dyrektorzy zachodnich firm dążą do maksymalizacji pierwszego i minimalizacji drugiego, "dół", a więc pracownicy niemal przyklejeni do taśmy produkcyjnej, nie ma nic do powiedzenia, za to mnóstwo do zrobienia. Ergo - zysk spada proporcjonalnie do rosnącego ryzyka.

Za drugą przyczynę odpowiadają, w zależności od kraju, w różnym stopniu państwo i właściciele lokalnych fabryk, wykonujących zlecenia faksowane z Zachodu - chodzi bowiem o ograniczenia w wolności stowarzyszania się, tworzenia związków zawodowych, zawierania układów zbiorowych. Usta najgłośniej domagających się poprawy warunków pracy działaczy są tam błyskawicznie zamykane. Według Labour Behind the Label - niekiedy dosłownie.

Trzeci powód to już wyłącznie domena państwa i jego przedstawicieli. "Zbyt często płaca minimalna jest ustalana na poziomie, który reprezentuje tylko interesy krajowej elity - zbyt wielu legislatorów w Bangladeszu i Kambodży jest jednocześnie właścicielami fabryk" - przekonuje Bloomer. Według Transparency International co 10. parlamentarzysta w Bangladeszu "dorabia" w przemyśle odzieżowym, który przynosi rocznie 20 miliardów dolarów dochodu (80 proc. całego eksportu) i jest właściwie już "dobrem narodowym". Amnesty International, na podstawie tych szacunków i własnego dochodzenia, ocenia wręcz, że "zbyt często interesy i zyski są ważniejsze niż prawa człowieka".

Walka o podwyżkę

Skutek jest taki, że pracownicy "fabryk potu" każdą podwyżkę muszą niemal wyszarpać państwu albo pracodawcom. W 15-milionowej Kambodży, gdzie w ponad 500 zakładach tekstylnych i odzieżowych pracuje 500 tysięcy osób, potrzeba było kilkudniowych strajków tysięcy ludzi, unieruchomienia linii produkcyjnych i starć z policją w 2013 roku, żeby w końcu rząd w Phnom Penh podniósł ustawową płacę minimalną z 80 do 100 dolarów miesięcznie (od 2015 roku, po kolejnej fali protestów, do 128 dolarów). Przy czym w kraju Khmerów szacunkowa granica ubóstwa to 120 dolarów.

W świetle przedstawionych powyżej liczb, wypowiedzi, faktów, zaskakujące wydaje się "stwierdzenie Philipa Bloomera, który w swoim felietonie na łamach "The Guardian” ujawnia: "przedstawiciele marek odzieżowych prywatnie przyznają, że wyższe pensje zapewniają większą produktywność i obniżenie innych kosztów, takich jak bumelanctwo czy rotacja pracowników". Co ich powstrzymuje od tego, by wprowadzić to w życie?

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Tytuł i lead pochodzą od redakcji.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (112)