PolskaSzklane obietnice

Szklane obietnice

Premier zapowiedział ustawę o in vitro. Szkoda tylko, że nadzieje ludzi pragnących mieć dziecko zostaną uwikłane na długie miesiące w polityczno-kościelne spory.

Szklane obietnice
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

18.12.2008 | aktual.: 18.12.2008 08:59

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Kiedy patrzy się na Hanię i Filipa, półtoraroczne bliźniaki urodzone dzięki in vitro, znikają wszelkie wątpliwości zgłaszane przez polityków i duchownych. Gdy oni rozważają, czy warto, czy można, czy to etyczne, dom Hani i Filipa wypełnia się tupaniem dziecięcych stópek. Jest pełen miłości, kolorowych ścian i planów całej rodziny na przyszłość. – Po roku małżeństwa zorientowaliśmy się, że mamy kłopoty z zajściem w ciążę – opowiada mama bliźniaków Magda Maciejewska. – Zaczęliśmy badania, leczenie, w sumie trzy lata spędzone w gabinetach i co miesiąc ten stres, to oczekiwanie i lęk, że znów może się nie udać. Aż doszliśmy do momentu, który można porównać z przeszczepem serca. Gdy nic innego nie może już pomóc, gdy cała walka o ciążę bierze w łeb, nadzieją pozostaje in vitro – dodaje tata maluchów Krzysztof.

Zanim podjęli decyzję o zapłodnieniu pozaustrojowym, postanowili zrobić sobie rok przerwy od myślenia o dziecku. Musieli odpocząć, bo jak twierdzą, im dłużej człowiek leczy się z niepłodności, tym z jego płodnością zaczyna być gorzej. A stąd już tylko krok do wzajemnych pretensji i rozpadu związku.

– Kiedy ktoś mówi, że in vitro to spełnianie czyjegoś widzimisię, bardzo się myli. Ta decyzja to poświęcenie psychiczne, fizyczne oraz finansowe ludzi pragnących mieć dziecko. Prosty przykład: musiałam przyjąć 60 bolesnych zastrzyków, które robiłam sobie sama w brzuch dwa razy na dobę – mówi Magda. Na leczenie przygotowawcze wydali 15 tysięcy złotych. Drugie tyle na procedury zapłodnienia in vitro. I tak mieli wielkie szczęście, bo udało się za pierwszym podejściem. W przypadku innych par często trzeba ponawiać próby dwa–trzy razy, zanim kobieta zajdzie w ciążę.

Niepłodność polityczna

Donald Tusk pod koniec listopada oświadczył, że „in vitro będzie w Polsce legalne i refundowane”. Dość niespodziewanie, bo gdy rok temu podobną propozycję zgłosiła minister zdrowia Ewa Kopacz, premier szybko zapewnił, że „pieniędzy z budżetu na in vitro nie będzie”. A to dlatego, że trzeba było uspokoić biskupów, którzy od razu przypuścili atak i nazwali in vitro „rodzajem wyrafinowanej aborcji”. Dlaczego więc teraz Donald Tusk staje w obronie życia poczętego – ale w probówce? Czy nie boi się już konfrontacji z Kościołem? Co przez rok tak definitywnie zmieniło jego punkt widzenia?

Można przyjąć, że deklaracja szefa rządu była wynikiem zakończenia prac komisji bioetycznej pracującej pod wodzą posła Jarosława Gowina (PO). Przygotowała ona raport dotyczący przystosowania polskiego prawa do Konwencji Bioetycznej Rady Europy z 1997 roku. Polska podpisała tę konwencję, lecz jej nie ratyfikowała. Między innymi dlatego, że nie unormowała kwestii in vitro. Nie znaczy to, że istniejące w Polsce kliniki leczenia niepłodności funkcjonują nielegalnie. Prowadzą działalność gospodarczą, ale w prawnej próżni, jeśli chodzi o kwestie etyczne. Same ustalają zasady leczenia czy wykorzystywania zarodków. – To wolnoamerykanka – komentuje profesor Andrzej Zoll, były rzecznik praw obywatelskich, który podobnie jak obecny rzecznik Janusz Kochanowski apeluje do polskiego parlamentu o ratyfikację europejskiej konwencji, a tym samym legalizację in vitro i ustawowe określenie zasad leczenia bezpłodności tą metodą. Inicjatywa premiera jest więc słuszna, tyle że dziwnym trafem ogłoszona dokładnie wtedy, gdy
Platforma przystąpiła do finalizacji prac nad emeryturami pomostowymi, a z drugiej strony prezydent zawetował przygotowane przez PO ustawy zdrowotne. Inaczej mówiąc, w momencie gdy rząd dramatycznie potrzebuje wsparcia lewicy dla kluczowych reform. In vitro okazało się haczykiem, na który próbowano łowić głosy SLD. Bo dla Sojuszu kwestia ta jest sztandarowa. Posłowie Napieralskiego już kilka miesięcy temu złożyli własny projekt ustawy o in vitro. Pytanie więc, czy w całym tym zamieszaniu wywołanym w ostatnich tygodniach przez szefa Rady Ministrów chodzi rzeczywiście o troskę o Polaków, dla których ta metoda leczenia niepłodności jest ostatnią deską ratunku, czy bardziej o polityczny kontrakt z lewicą?

Wstępna propozycja ustawy bioetycznej przygotowana przez posła Gowina trafiła w ubiegłym tygodniu do sejmowych konsultacji. Na razie dotyczy wyłącznie kwestii prawnych, czyli najogólniej mówiąc, określenia tego, co jest ludzkim embrionem i do czego można go wykorzystać. Sprawę refundacji zabiegu in vitro rozstrzygnąć ma oddzielna ustawa. Resort zdrowia przyznaje, że najwcześniej wyliczenie kosztów takiej refundacji przygotuje przed świętami, czyli rząd zajmie się nią w nowym roku, a do ewentualnej realizacji trafi za dobrych parę miesięcy. To zaś oznacza, że ci, w których rozbudzono nadzieję na pomoc państwa w finansowaniu kosztownego zabiegu, jeszcze długą będą musieli liczyć wyłącznie na siebie. Według szacunków InviMedu, jednej z wiodących klinik leczenia niepłodności w Polsce, z zabiegu in vitro korzysta w naszym kraju osiem tysięcy par rocznie. Tymczasem zapotrzebowanie jest trzy razy większe, lecz barierą pozostają finanse. Jedna próba zapłodnienia in vitro to średnio kilkanaście tysięcy złotych.

– W naszym projekcie proponowaliśmy na wzór czeski refundację trzech prób. Propozycja PO nie dość, że stawia tę sprawę pod znakiem zapytania, to jeszcze powoduje, że cała uwaga przez najbliższe miesiące skupi się na debacie na temat losu zarodków – przestrzega lewicowa posłanka Izabela Jaruga-Nowacka. Aż miesiące?

– Niestety, tak – potwierdza poseł PiS Bolesław Piecha przewodzący sejmowej komisji zdrowia. – Aby rzetelnie przygotować taką ustawę, trzeba powołać ekstrakomisję składającą się ze specjalistów z zakresu medycyny i różnych dziedzin prawa. Bo in vitro podlega przecież i pod kodeks rodzinny, i pod kodeks karny. Ja w swojej komisji nie podejmuję się pracy nad taką ustawą – dodaje. * Macierzyństwo bez błogosławieństwa*

Najbardziej jednak wszyscy obawiają się zaostrzenia reguł wykonywania in vitro, a tym samym dostępności do tej metody. Według propozycji posła Gowina prawo do in vitro (nie tylko do refundacji, ale w ogóle do zabiegu, także na swój koszt!) mają mieć tylko małżeństwa. Poza tym ustawowe propozycje nie przewidują możliwości zamrażania zarodków, lecz wyłącznie komórek jajowych.

– Problem w tym, że zamrożona komórka jajowa to zaledwie dwa procent szans na zapłodnienie. Komórki jajowe, w odróżnieniu od zarodków, po rozmrożeniu często obumierają, nie dają się zapłodnić, a nawet zapłodnione trudno się dzielą. Gdyby medycyna znała metodę skutecznego mrożenia komórek jajowych, nikt nie ryzykowałby sporu o zamrażanie embrionów – wyjaśnia Tomasz Rokicki, dyrektor medyczny InviMedu.

Ustawa proponuje możliwość wytworzenia tylko dwóch zarodków i obowiązek ich wszczepienia. Tyle że według statystyk na sto kobiet, którym wszczepiono dwa zarodki, w ciążę zachodzi 40. Tak więc pary, którym się nie uda za pierwszym razem, zostaną bez zapasu własnych embrionów i w praktyce będą musiały zaczynać wszystko od nowa.

U podłoża sporu o zamrażanie zarodków leży kategoryczny sprzeciw Kościoła. Szef zespołu episkopatu do spraw etyki, arcybiskup Henryk Hoser, tłumaczy, że „to jest niedopuszczalne z punku widzenia etyki jako niszczenie życia ludzkiego. Nie można traktować ciała ludzkiego czy embrionu ludzkiego tak jak ciała czy embrionu zwierzęcia, a z tym mamy właśnie do czynienia przy metodzie in vitro”.

Ogłoszona w ostatni piątek przez Kongregację Nauki Wiary instrukcja „Dignitas personae” będąca odpowiedzią Watykanu na pytania natury bioetycznej zaostrzyła jedynie sprzeciw wobec metody in vitro. W jej rozumieniu metoda ta jest „zamierzonym niszczeniem embrionów”.

Adopcja z przyszłością

W przypadku państwa Maciejewskich udało się uzyskać sześć komórek, z czego cztery dały się zapłodnić, ale przeżyły dwie. Z tych dwóch urodzili się Hania i Filip. – Gdyby jednak okazało się, że pozostały jakieś zamrożone embriony, nie mielibyśmy nic przeciwko ich adopcji przez parę, która nie może doczekać się własnych zarodków – zapewniają Magda i Krzysztof.

Kliniki niepłodności zgodnie przyznają, że zainteresowanie adopcją zarodków wzrasta. O ile ludzie mają opory przed adopcją dzieci z domów dziecka, obawiając się obciążeń genetycznych po patologicznych rodzicach, o tyle w przypadku in vitro mają niemal pewność, że materiał genetyczny pochodzi od dokładnie przebadanych i dbających o siebie dawców.

– Dlatego mamy propozycję, by decydując się na in vitro, para musiała złożyć deklarację, że wykorzysta swoje zarodki, czyli urodzi tyle dzieci, ile będzie mieć embrionów, albo przeznaczy je do adopcji. W ten sposób problem niechcianych zarodków znika – tłumaczy doktor Rokicki.

– Szkoda tylko, że kliniki nie mówią tego, że aż w 60 procentach ciąż powstałych z zarodków po rozmrożeniu następuje poronienie – mówi Jarosław Gowin i zapewnia: – Nie robiłem ustawy ani pod dyktando Kościoła, ani klinik leczących niepłodność. Starałem się wybrać rozwiązanie, które uporządkuje prawnie sytuację in vitro w Polsce i będzie możliwe do przyjęcia także przez Kościół. Mam sygnały od biskupów o milczącej akceptacji proponowanych przeze mnie rozwiązań. To ważne, bo choć kompromis proponowany przez Gowina śmiało można nazwać zgniłym, to jawna walka z Kościołem mogłaby doprowadzić do dalej idących obostrzeń, choćby pójścia w kierunku rozwiązań włoskich, gdzie dopuszcza się powstawanie trzech zarodków i obowiązek ich wszczepiania. Stąd Włochy mają największy odsetek ciąż trojaczych, idące w tysiące euro koszty leczenia inkubatorowego i bardzo wysoką liczbę poronień.

W kwestii in vitro nie ma idealnych rozwiązań, lecz niechaj służy tym, których dotyczy. Nie wolno w imię politycznych interesów i teologicznych wątpliwości odbierać ludziom prawa do posiadania dzieci.

Aleksandra Pawlicka

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Komentarze (0)