Szef tajlandzkiej armii: wybuch nie przypomina taktyki rebeliantów na południu
Wybuch bomby przed hinduistyczną świątynią w centrum Bangkoku, w którym w poniedziałek zginęły 22 osoby, nie przypomina pod względem taktyki ataków separatystów na południu Tajlandii - powiedział we wtorek szef armii. Wśród zabitych jest ośmiu obcokrajowców.
- Nie pasuje to do incydentów na południu Tajlandii. Tego rodzaju bomby nie są używane do południu - powiedział szef wojska i wiceminister obrony generał Udomdej Sitabutr w wywiadzie telewizyjnym.
W trzech południowych prowincjach Tajlandii trwa islamska rebelia, w wyniku której od stycznia 2004 r. zginęło ponad 6,5 tys. osób, głownie cywile. Separatyści rzadko jednak atakują poza swymi regionami.
Żadna organizacja nie przyznała się do eksplozji, do której doszło w poniedziałek wieczorem na ruchliwym skrzyżowaniu w tajlandzkiej stolicy. Władze nie obarczyły żadnej grupy odpowiedzialnością za wybuch, który ich zdaniem miał zaszkodzić gospodarce.
Szef policji Somyot Poompanmuang powiedział, że był to bezprecedensowy atak, w którym użyto tzw. rurobomby - ładunku złożonego z trzech kilogramów trotylu, umieszczonego w rurze i owiniętego białym materiałem. Według policji, na którą powołują się lokalne media, bombę zostawiono na ławce za ogrodzeniem wokół świątyni. Wcześniej informowano, że ładunek był umieszczony na motocyklu.
Rzecznik policji Prawut Thavornsiri poinformował, że śmierć poniosły 22 osoby, a 123 zostały ranne. Wśród zabitych jest trzech obywateli Chin - podała oficjalna agencja Xinhua. Zginęli także dwaj mieszkańcy Hongkongu, dwie osoby z Malezji i jedna osoba z Filipin. Wśród rannych jest wielu Chińczyków i Tajwańczyków.
We wtorek rano na miejsce ataku ponownie udali się policyjni eksperci. Szukają dowodów, które mogą pomóc ustalić sprawców ataku.
Na głównych skrzyżowaniach stolicy i miejscach popularnych wśród turystów zaostrzono kontrole bezpieczeństwa.
Bomba eksplodowała podczas wieczornych godzin szczytu przed chętnie odwiedzaną przez Tajów oraz turystów, głownie z Azji Południowo-Wschodniej, hinduistyczną świątynią Erawan. Jest ona położona w pobliżu luksusowych hoteli, centrów handlowych, biur i szpitala. Po wybuchu powstał krater o średnicy dwóch metrów.
Zdaniem rządu zamach miał zaszkodzić krajowej gospodarce i był wymierzony w cudzoziemców. "Sprawcy chcieli zniszczyć tajlandzką gospodarkę i turystykę, ponieważ do zajścia doszło w sercu dzielnicy popularnej wśród turystów" - powiedział minister obrony Prawit Wongsuwan agencji Reutera.
Turystyka generuje ok. 10 proc. PKB Tajlandii, a władze liczyły, że kraj w tym roku odwiedzi rekordowa liczba gości z zagranicy. W 2014 r. liczba zwiedzających drastycznie spadła z powodu wielomiesięcznych protestów i zamachu stanu.
Bangkok był stosunkowo spokojny, odkąd w maju ub. roku rządy w kraju przejęła armia, odsuwając od władzy rząd cywilny po kilku miesiącach protestów przeciw poprzedniemu gabinetowi. W ostatnich miesiącach w kraju narastało napięcie, spowodowane zapowiedzią junty, że być może nie rozpisze wyborów parlamentarnych przed 2017 r. i zamierza wprowadzić do konstytucji zapis, pozwalający jej na zastąpienie demokratycznie wybranego gabinetu przez "nadzwyczajne rządy". Poniedziałkowy wybuch był trzecim i najpoważniejszym atakiem bombowym od objęcia władzy przez wojskowych.
Ostatni większy zamach bombowy w Bangkoku miał miejsce w noc sylwestrową 2006 r. Seria eksplozji podczas miejskich obchodów w różnych częściach miasta spowodowała śmierć co najmniej trzech osób i obrażenia u kolejnych kilkudziesięciu. Do zamachu doszło kilka miesięcy po odsunięciu Thaksina Shinawatry od władzy; pojawiły się spekulacje, niewyjaśnione do dzisiaj, że za atakami stali zwolennicy obalonego premiera.
Zobacz także: Po zamachach w Tunezji polscy turyści wybierają inne kraje