Szalony plan Macrona? "Pokerowe zagranie". Celem jest Marine Le Pen
Macron ma jedną obsesję - nie chce zapisać się w historii Republiki jako prezydent, który w 2027 roku przekaże klucze do Pałacu Elizejskiego Marine Le Pen. I chce tego dokonać, pokazując Francuzom, że politycy Zjednoczenia Narodowego nie mają kompetencji do rządzenia - mówi Wirtualnej Polsce Jean-Yves Camus, specjalista od ruchów radykalnych z paryskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i Strategicznych (IRIS).
Remigiusz Półtorak, Wirtualna Polska: Prezydent Macron popełnił historyczny błąd, rozwiązując Zgromadzenie Narodowe po klęsce w wyborach europejskich?
Jean-Yves Camus: Czy historyczny błąd - tego jeszcze nie wiemy. Ale na pewno ruch jest niezwykle ryzykowny. Wręcz pokerowe zagranie, na które mało kto by się zdecydował. Wiele wskazuje na to, że premier Attal odwodził go od tego zamiaru, kładąc na szalę swoją dymisję, której Macron nie przyjął.
Mówi pan pokerowe zagranie. To na co liczy Macron?
I tu jest poważny znak zapytania. Czy chce mieć co najmniej taką samą reprezentację swoich deputowanych w Zgromadzeniu Narodowym? To mało prawdopodobne, a i tak byłoby dużym osiągnięciem. Zresztą, dzisiaj widać, jakie ma problemy w rządzeniu z niepewną większością. Chodzi raczej o coś innego.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
O co?
Macron stara się najpewniej wywołać wrażenie, jak dramatyczna stała się sytuacja po wyborach europejskich, i dąży do tego, aby pokazać, że Zjednoczenie Narodowe nie nadaje się do władzy. To znaczy dopuszcza myśl, że partia Marine Le Pen wygra wybory, że wystawi nawet swojego premiera, ale jednocześnie ZN nie będzie w stanie skutecznie rządzić. Francuzi to zobaczą i nie dopuszczą do tego, aby Le Pen wygrała kolejne wybory prezydenckie w 2027 roku.
Takie założenie jest jednak szalone.
Myśli pan, że decyzja o rozwiązaniu parlamentu zapadła pod wpływem chwili czy była przygotowywana od jakiegoś czasu, bo przecież sondaże od dawna wskazywały na wyraźne zwycięstwo Zjednoczenia Narodowego?
Myślę, że wszystko dokonało się jednak w ostatniej chwili. Na stole były dwie propozycje: albo natychmiastowe rozwiązanie Zgromadzenia Narodowego, albo czekanie na wotum nieufności, które niewątpliwie do jesieni by się pojawiło. Nie można oczywiście wykluczyć, że prezydent myślał o tym wcześniej, ale nawet dla jego bliskiego otoczenia było to zaskoczenie. Macron ma jedną obsesję - nie chce zapisać się w historii Republiki jako prezydent, który w 2027 roku przekaże klucze do Pałacu Elizejskiego Marine Le Pen. I chce tego dokonać, pokazując Francuzom, że politycy Zjednoczenia Narodowego nie mają kompetencji do rządzenia.
Dlaczego to jest tak ryzykowne myślenie? Otóż, nie ma wątpliwości, że ekipa Macrona, obecni ministrowie mają techniczne kompetencje do tego, aby sprawować władzę. A jednak prezydent zdecydował się to przeciąć. To oznacza również, że głosując na Zjednoczenie Narodowe ludzie nie kierują się tylko wyborem kompetencji, jest tutaj też duża doza irracjonalności, w tym także - choć brzmi to dramatycznie – autentyczna nienawiść do prezydenta.
Nienawiść? Aż tak?
Macron na nią nie zasługuje, ale nie da się zaprzeczyć, że wielu rodaków tak do niego podchodzi.
Chodzi o styl działania czy o podejmowane decyzje?
Styl co najmniej w takim samym stopniu, co podejmowane decyzje. Kiedy wszystkie badania opinii publicznej wskazują, że niechęć do prezydenta jest na wysokim poziomie, należałoby to zmienić. Macron tego nie robi.
Kiedy wydawało się, że polityczne trzęsienie ziemi osiągnęło apogeum po rozwiązaniu parlamentu, we wtorek szef Republikanów, Eric Ciotti, zaskoczył chęcią koalicji z partią Le Pen. Nie przesadzimy chyba, mówiąc, że to jak grom z jasnego nieba?
Nie, nie przesadzimy. Co więcej, wygląda na to, że inni liderzy Republikanów nic nie wiedzieli o tym, że taka propozycja może paść na forum publicznym. To by oznaczało, że Ciotti podjął decyzję samodzielnie, bez konsultacji z innymi liderami - którzy zresztą od razu zażądali jego dymisji, zdając sobie sprawę, że dzisiaj w takim taktycznym sojuszu mogą tylko stracić. Jaki cel ma więc Ciotti? Ano taki, aby - paktując z Le Pen - zachować kilka miejsc w parlamencie dla siebie i swoich ludzi. Dla całej formacji to jest jednak dramat.
Wynik, który uzyskał Jordan Bardella, 28-letni lider listy Zjednoczenia Narodowego i być może kandydat na przyszłego premiera - przypomnijmy, ponad 31 proc., czyli ponad dwa razy więcej niż kandydatka obozu prezydenckiego - to wotum nieufności tylko wobec Macrona czy też Unii Europejskiej?
Jedno i drugie. To głos sprzeciwu wobec tego, jak działa Macron, ale też jak działa Unia Europejska. Za tym głosem kryją się też pewne idee - chęć zamknięcia granic dla migrantów, chęć przyjęcia polityki nastawionej jeszcze bardziej na kwestie bezpieczeństwa.
I jedna rzecz, która może być ważna z pańskiego punktu widzenia, mianowicie poparcia dla Ukrainy. Otóż, całkiem znaczna część społeczeństwa francuskiego uważa, że to, co dzieje się między Ukrainą a Rosją nas nie dotyczy; że dzieje się całkiem obok. Ludzi ci są zupełnie nieświadomi, że następne w kolejce mogą być państwa bałtyckie, Mołdawia, także Polska.
Normalnie Francuzi powinni mieć świadomość, że dla własnego bezpieczeństwa konieczne jest wspieranie Ukrainy. Zjednoczenie Narodowe ma jednak wielu innych wyborców, którzy myślą, że angażowanie się w ten konflikt nie jest naszą sprawą. Nie zdają sobie sprawy, że jeśli Rosji uda się zmienić granice w Ukrainie, to będzie chciała jeszcze więcej.
Da się zatrzymać wzrost poparcia dla Bardelli i Le Pen? Tak zwana dediabolizacja Zjednoczenia Narodowego dalej postępuje? Przypomnijmy, że partia ta wygrała aż w 93 proc. francuskich gmin.
Co do dediabolizacji ZN – wiele wskazuje na to, że rzeczywiście jest ona coraz bardziej normalnie przyjmowana przez społeczeństwo. Natomiast nie jestem przekonany, że poparcie będzie rosło. Przeciwnie. Mam wrażenie, że większość wyborców nie jest jeszcze gotowa, aby powierzyć władzę skrajnej prawicy. Ale 30 czerwca wiele będzie zależało od mobilizacji. Są już sondaże, które dają większość partii Le Pen, ale jeśli siły przeciwne ZN wystarczająco się zmobilizują, to wynik wcale nie jest rozstrzygnięty.
Zapytam wprost – moment w historii Europy jest przełomowy po tak wyraźnym zwycięstwie skrajnej prawicy we Francji?
Do takich słów bym się nie posunął. Nie można zaprzeczyć, że Bardella i Le Pen zdecydowanie wygrali, ale jeśli popatrzymy na wyniki wielu partii w Europie, nie są one złe. Europejska Partia Ludowa zwiększyła stan posiadania; jeśli dodamy do tego socjalistów, liberałów czy ekologów, to jednak większość i władza są po tej stronie. Skrajna prawica na pewno urosła i zyskała na znaczeniu, co oznacza, że będzie rzucać kłody pod nogi Komisji Europejskiej. Będzie z pewnością więcej żądań, aby polityka migracyjna była bardziej represyjna czy aby zmniejszyć wsparcie dla Ukrainy. Szczególnie ten ostatni postulat jest niebezpieczny.
A jeśli pan popatrzy na całą Europę, to jakie wnioski można wyciągnąć?
Widać jasne sygnały ze wschodniej części Europy. Polska dała tu przykład. Wynik węgierskiej opozycji jest interesujący, wynik progresywnych Słowaków - nawet bardzo interesujący. To taka przeciwwaga dla tego, co mogliśmy obserwować we Francji ze Zjednoczeniem Narodowym czy w Niemczech z AfD.
W Parlamencie Europejskim są dwie frakcje partii skrajnie prawicowych. Liderzy PiS chętnie afiszowali się w ostatnich latach z Marine Le Pen, choć w Brukseli należą do innej grupy. Myśli pan, że teraz może nastąpić jakieś zbliżenie?
Nie wierzę, że Zjednoczenie Narodowe i PiS będą w jednej frakcji w Parlamencie Europejskim. Rozbieżności jest jednak zbyt wiele. O jednej grupie mówi się już od dawna i co? Nigdy nie było na poważnie chęci, aby się połączyć. Dlatego dzisiaj też jestem bardzo sceptyczny. Nie zmienia to faktu, że zmienia się układ sił w Europie. Partie radykalne będą miały teraz więcej do powiedzenia.
Dlaczego Macron aż tak bardzo zmienił nastawienie do wojny w Ukrainie i powtarza raz za razem, że wysłanie tam specjalistów z Zachodu wcale nie musi być wykluczone?
Wydaje się, że większe zaangażowanie to dobry ruch ze strony Macrona, ponieważ kryje się za nim coś więcej niż tylko przekonanie, że Ukraina powinna tę wojnę wygrać. Stawką jest przyszłość demokracji. Taki jest sygnał wysłany przez prezydenta. Rosyjskie ingerencje są coraz bardziej widoczne, praktycznie na każdym kroku. Mocne wsparcie dla Ukrainy jest zatem konieczne – poprzez dostawę broni, ale także szkolenie ludzi w terenie. Tak aby wygrać tę wojnę i zatrzymać rosyjską inwazję.
Macron zdaje się zrozumiał, jak wysoka jest tu stawka.
Rozmawiał Remigiusz Półtorak, dziennikarz Wirtualnej Polski