Szaleństwo zakupoholika, czyli jak MON kupuje w Korei sprzęt dla wojska
Zakupy robione przez ministra Błaszczaka świadczą o braku ciągłości planowania nawet podczas jednej kadencji. O ile zakup czołgów K2 jeszcze się broni, tak pomysł kupna samobieżnych armatohaubic K9 i samolotów FA-50 - już niekoniecznie. To kolejny dowód, że rządzący nie mają pomysłu na to, jak ma wyglądać polska armia za dekadę czy dwie.
W środę 27 lipca minister obrony Mariusz Błaszczak podpisał umowę ramową na zakup 1000 czołgów K2, 600 armatohaubic K9 i 48 samolotów szkolno-bojowych FA-50. Kwota, jaką polski rząd - czyli de facto podatnicy - ma zapłacić za sprzęt, nie została podana.
Jeśli rząd dobrze rozegra dalsze rozmowy z Koreańczykami, istnieje szansa, że polski przemysł obronny na tym zyska. Na razie jednak zakupy wywołują sporo kontrowersji. Zwłaszcza, że z dnia na dzień zmieniły się priorytety wojska.
Nowe czołgi zastąpią pojazdy wysłane Ukraińcom
Najmniej dyskusji wywołuje zakup nowych czołgów. Polska posiada obecnie trzy typy czołgów w czterech wersjach. Niedługo dołączą do nich Abramsy w dwóch różnych wersjach, z których starsza ma zostać zmodernizowana. Również koreańskie pojazdy mają być dostępne w dwóch odsłonach: oryginalnej wersji K2 oraz zmodernizowanej do polskiego standardu K2PL.
Jeszcze w tym roku do Polski mają trafić czołgi w koreańskiej wersji. 180 czołgów ma zastąpić pojazdy T-72 i PT-91, które zostały przekazane Ukrainie. "Oryginalna" wersja K2 jest jednak słabiej opancerzona niż wymagają tego Siły Zbrojne RP, pojazdy posiadają też magazyn amunicji obok stanowiska kierowcy. Stąd wersja dla Polski miałaby zostać dopancerzona, a magazyn amunicji miałby się znaleźć w odseparowanej komorze pomiędzy przedziałem bojowym a silnikowym - m.in. te zmiany składają się na wersję K2PL.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Problem w tym, że wyżej opisane modyfikacje konstrukcyjne wymagają przedłużenia kadłuba o jedną parę kół nośnych. MON twierdzi, że tak się stanie i wersja K2 zostanie zmodernizowana - już w Polsce - do standardu K2PL. Nie tłumaczy jednak, jakim cudem chce to zrobić. Są to bowiem dwa zupełnie różne czołgi z całkowicie innymi podwoziami i wanną.
Koreańskie czołgi są bardzo dobre, na pewno znacznie lepsze od poradzieckiego sprzętu i pod wieloma względami porównywalne do Leopardów i Abramsów. Problem w tym, że są projektowane pod zupełnie inne wymagania, więc docelowo do armii powinna trafić wersja K2PL. Co się stanie z koreańską wersją, której nie będzie można doprowadzić do porównywalnego stanu? Tego nie wiadomo.
Czołgowy bałagan
Eksperci zakupu koreańskich czołgów spodziewali się już od kilku lat, w kuluarach wiele mówiło się na ten temat. Dlatego dość spore zdziwienie wywołał zakup Abramsów "z półki", podobnie jak informacja, że docelowo Polska ma posiadać po 2030-35 roku jedynie K2PL i Abramsy. Oznacza to, że będące obecnie na wyposażeniu Leopardy zostaną wycofane do rezerwy albo sprzedane. Stawia to pod znakiem zapytania sens trwającej modernizacji Leopardów 2A4 do wersji 2PL.
Umowę na modernizację podpisał Antoni Macierewicz. Z kolei Centrum Serwisowo-Logistyczne dla Leopardów rozpoczęło prace w 2019 roku. Choć cała infrastruktura i wyposażenie zostało dostosowane do obsługi technicznej polskich Leopardów, niedługo może się okazać, że centrum trzeba będzie dostosować do wymagań nowego sprzętu.
Minister Błaszczak poinformował także, że od 2026 roku czołgi K2PL będą produkowane w Polsce. Jest to dość odważne stwierdzenie, biorąc pod uwagę, że istnieją jedynie modele tego czołgu. Co więcej, na lewym brzegu Wisły ma zostać wybudowana nowa fabryka - może to oznaczać, że rząd stracił cierpliwość do zakładów Bumar-Łabędy, które odpowiadają za przeciągającą się modernizację Leopardów i wadliwe podwozia dla Krabów. Pytanie jednak, czy budowa nowych zakładów przez rząd ma sens, skoro można zainwestować w modernizację gliwickiej fabryki, która mogłaby zyskać nowe zdolności.
Koreańska haubica
O ile zakup czołgów nie wywołuje większych kontrowersji, tak plany zakupu kompletnych haubic K9 już tak - zwłaszcza, że wraz z nimi kupowane będą pojazdy towarzyszące K10 i K11. Minister Błaszczak jednym podpisem wyeliminował Koreańczykom konkurencję na rynku zbrojeniowym. Tymczasem dywizjonowy Moduł Artyleryjski Regina, którego sercem jest samobieżna armatohaubica Krab, zbiera bardzo dobre oceny podczas walk w Ukrainie, a Kijów zamówił w Hucie Stalowa Wola 52 sztuki armatohaubic i wozy dowódczo-sztabowe.
Krab mógł się stać światowym hitem, bo bardzo dobrze mu służą mu m.in. doniesienia nt. wykorzystania przez Ukraińców. Prawdopodobnie tak się jednak nie wydarzy. Zakup koreańskiego sprzętu i plany jego produkcji w Polsce oznaczają, że w dłuższej perspektywie produkcja Krabów i wozów dowodzenia zostanie zamknięta. Rozwiązaniem byłoby kupienie kolejnych podwozi, które wykorzystują polskie armatohaubice lub nowej licencji na ich produkcję i dalsza budowa Krabów. Prawdopodobnie jednak polskie zakłady zostaną producentem koreańskiego sprzętu, do którego nie będą mieć pełni praw intelektualnych.
Żal zwłaszcza wozów dowodzenia zbudowanych na Lekkim Podwoziu Gąsienicowym, produkowanym przez Hutę Stalowa Wola. Jest to całkowicie polska konstrukcja, której premiera miała miejsce w 2009 roku. W nowych bateriach zostanie zastąpiona koreańskimi wozami.
Nie ma wątpliwości, że K9 są znakomitymi haubicami. Problem w tym, że Polska produkuje sprzęt tej samej klasy i jakości, który w kolejnych latach zostanie zepchnięty na margines.
Samoloty szkolno-bojowe
Największe zaskoczenie wzbudził jednak zakup samolotów FA-50 Golden Eagle, które mają zastąpić posowieckie MiG-i-29 i Su-22. Ich szkolna wersja znana jest już w Polsce, prawie dekadę temu T-50 brał udział w przetargu na samolot szkolno-treningowy dla polskich Sił Powietrznych. Wówczas przegrał postępowanie, a główną przyczyną była zbyt wysoka cena. Lockheed Martin UK, który oferował koreański produkt, życzył sobie 1,803 mld zł. Rząd planował wydać 1,2 mld zł. Gdyby wówczas został wybrany, dziś niemal każdy przyklasnąłby przy wyborze wersji szkolno-bojowej. Jest to bowiem świetny, lekki samolot, choć nie może się równać do F-16.
Koreański produkt może przenieść 4 tony uzbrojenia, amerykański - 7,5 t. Pierwszy ma zasięg 1850 km, drugi aż 3200 km. Największe różnice występują jednak w możliwościach integracji uzbrojenia. FA-50 oferowany Polsce w pierwszej serii może przenosić jedynie pociski krótkiego zasięgu, co powoduje, że może ich użyć wyłącznie do samoobrony. Głównym orężem są bomby i pociski powietrze-ziemia. Oznacza to, że koreański produkt jest głównie samolotem bliskiego wsparcia wojsk lądowych.
Dopiero wersja, która ma trafić do Polski w późniejszych partiach, ma posiąść zdolności do przenoszenia pocisków powietrze-powietrze dalekiego zasięgu i pocisków przeciwokrętowych. Problem tkwi jednak w radiolokatorze, który jest gorszy niż ten używany w F-16. Nadal jednak jest nowocześniejszy niż radiolokator używany w polskich MiG-ach.
Na tym przykładzie kolejny raz widać również, że MON nie potrafi planować długoterminowo i każdy minister ma własne zdanie i wizję przyszłości Sił Zbrojnych. FA-50 będzie powielał zadania, jakie stoją przed M-346 Bielik, z kolei jako samolot myśliwski nie dorówna w żaden sposób F-16. Dziwi, że MON zdecydował się na zakup nowego typu samolotu, jeśli F-16 nadal są dostępne i dałyby żołnierzom znacznie większe możliwości.
MON planuje kupić atrapę, która pozwoli na zwiększenie poziomu szkolenia podstawowego i bojowego na samolotach odrzutowych, ale znacząco nie podniesie potencjału obronnego.
Szaleństwo zakupoholika
Obserwując ruchy polityków PiS od początku tego roku, można mieć wrażenie, że zachowują się jak zakupoholik, który wszedł do wielkiego marketu i wkłada do koszyka wszystko, co ma błyszczące, kolorowe opakowanie.
Dodatkowo MON nie zwraca uwagi na to, czy zakupy te są sensowne, czy nie. O ile zakup brytyjskich pocisków przeciwpancernych Brimstone, polsko-czeskiego samochodu terenowego czy czołgów w wersji K2PL ma ogromny sens i można im przyklasnąć, tak zakup haubic samobieżnych K9, a zwłaszcza samolotów FA-50, stwarza więcej problemów niż pożytku dla polskiego przemysłu obronnego.
O autorze: Sławek Zagórski to łemkowski historyk i dziennikarz zajmujący się historią polskiej wojskowości w XX wieku. Specjalizuje się w dziedzinie działań zbrojnych na rzekach, jest też autorem artykułów popularnonaukowych i książek. Publikuje teksty w Wirtualnej Polsce i Newsweeku, wcześniej przez wiele lat był związany z Interią.
Czytaj też: