Szafran spłynął krwią

To miał być marsz nadziei. Mnisi nawoływali, aby modlić się, zachować spokój i nie skandować politycznych haseł. Ale władza zaczęła strzelać.

08.10.2007 15:04

Porzucone sandały w kałuży krwi. Tyle zostało na ulicach Rangunu po największych w Birmie protestach od 19 lat. W sandałach wyszli na ulice buddyjscy mnisi i birmańscy cywile, aby protestować przeciwko juncie rządzącej krajem od 45 lat. Teraz setki mnichów siedzą w więzieniach, a tysiące zastraszonych cywilów w domach. 10 osób zginęło. To oczywiście według oficjalnych, potwierdzonych przez juntę danych. 10 osób – tak mało w porównaniu ze straszliwym rokiem 1988, gdy rozpędzając podobne protesty, żołnierze zabili trzy tysiące ludzi.

Ale nieoficjalnie mówi się, że ofiar może być znacznie więcej. Brytyjska popołudniówka „Daily Mail” pisze nawet o tysiącach, powołując się na słowa byłego oficera wywiadu Birmy. Jak jest naprawdę – nie wiadomo. Od zeszłego czwartku łączność z Rangunem jest praktycznie zerwana. Junta wydala niezależnych dziennikarzy, kontroluje przekazy internetowe (do czwartku blogi Birmańczyków były jednym z głównych źródeł informacji), konfiskuje aparaty fotograficzne i kamery wideo. Po krzyku Birmy, który w zeszłym tygodniu usłyszał cały świat, generałowie robią teraz wszystko, aby ich kraj znowu zamilkł. Tak jak milczał przez ostatnie dwie dekady.

Nie wszystkie pagody ze złota

– To miał być pokojowy marsz miłości – mówi „Przekrojowi” Brytyjka, żona birmańskiego opozycjonisty Teizy, który wyjechał z kraju 26 września, czyli dzień przed tym, jak władza zaczęła strzelać. – W zeszły weekend, gdy na ulice wyszło sto tysięcy osób, mnisi apelowali o spokój. Prosili o powstrzymanie się od skandowania haseł nienawiści do generałów. O niewysuwanie politycznych żądań. O modlitwę. W ludzi pierwszy raz od bardzo dawna wstąpiła radość i nadzieja – opowiada. Nie chce się przedstawić, bo zamierza wrócić do Birmy.

Gdyby nie buddyjscy mnisi, do szafranowej rewolucji w ogóle by nie doszło. W latach 80. i 90. głównymi inicjatorami protestów byli studenci – to oni stanęli na czele rewolty z 1988 roku, a potem, mimo represji, przez następną dekadę organizowali mniejsze lub większe manifestacje. Junta w końcu znalazła na nich sposób: od 1998 roku zaczęła po prostu zamykać uniwersytety. – Wtedy mój mąż trafił na cztery lata do więzienia. Od tej pory w Birmie żartuje się, że aby skończyć studia, potrzeba kilkunastu lat. Generałowie otwierali uczelnie we wsiach i w małych miasteczkach tylko po to, żeby po roku czy dwóch je zamknąć, a potem otworzyć gdzie indziej. Protesty studenckie od razu się skończyły – opowiada Brytyjka.

W Birmie zapanował więc względny spokój. I nagle w sierpniu tego roku, w rocznicę masakry z 1988 – zaczęło się. W różnych częściach kraju rozpoczęły się pokojowe marsze dla uczczenia jej ofiar. Na ulice zaś wyszli już nie studenci, ale mnisi – najbardziej szanowana grupa społeczna w tym buddyjskim państwie. Grupa, o której wzglę-dy- generałowie- zabiegali od lat. I którą cywile chcieli po prostu chronić. Dlatego w czasie demonstracji otoczyli duchownych kordonem, trzymając się za ręce i modląc. – To prawda, że są mnisi, którzy sprzyjają juncie, ale to zdecydowana mniejszość. Łatwo się zresztą zorientować, którzy z nich dobrze żyją z władzą. Jeżdżą luksusowymi samochodami z napędem na cztery koła, ich klasztory mają złote pagody i wystawne wnętrza – opowiada żona Teizy.

Klasztory szanowane i kochane to te neutralne albo opozycyjne. To ich duchowni rozpoczęli protest – i oni cierpią teraz prześladowania. „Niech ci, którzy biją mnichów, zginą od pioruna!” – krzyczą ludzie w Rangunie. Ale ginęli mnisi. Sznur chińskich pereł

– Zjawili się po północy. Otoczyli klasztor. Nie mogli wejść, bo drzwi były zamknięte. Zaczęli więc strzelać i sforsowali je ciężarówką. Bili każdego, kto się nawinął. Potem związali mnichów i kazali im uklęknąć. Tych, którzy patrzyli żołnierzom w oczy, kopali wojskowymi butami w twarz.

To opowieść jednego z mnichów ranguńskiego klasztoru przekazana na Zachód na nagraniu wideo. Nie wiemy, jak nazywa się ten człowiek ani co się teraz z nim dzieje. Wiemy natomiast, że w podobny sposób junta najechała sześć klasztorów. Działo to się nocą 28 września, zaraz po rozpędzeniu strzałami demonstracji w Rangunie. Wiemy też, że na podłodze w celach zostały kałuże krwi. I że w birmańskich więzieniach siedzi teraz kilkuset duchownych.

Analitycy twierdzą, że sytuacja kraju jest trudniejsza, niż się wydaje. Potępienia i nawoływań Zachodu junta słuchać nie musi, bo nie ma w tym żadnego interesu. Interesy ma tylko z Chinami – od lat jest od nich gospodarczo uzależniona. Ale akurat Pekinowi na obaleniu generałów zależy najmniej. – Birma jest równie ważna dla Chin jak Chiny dla Birmy – mówi „Przekrojowi” profesor Vincent Wei‑Cheng Wang, sinolog i politolog z uniwersytetu w Richmond. – Chodzi przede wszystkim o bezpieczeństwo energetyczne. Większość ropy Chiny eksportują z Bliskiego Wschodu i płynie ona statkami. Aby nic im nie zagrażało, Chiny mają strategię stworzenia na morskim szlaku „sznura pereł”: kontrolowanych przez Pekin baz portowych. Najpewniejsze takie bazy znajdują się właśnie w Birmie – wyjaśnia Wei‑Cheng Wang. Już samo to wystarczyłoby, żeby nie wypuszczać kraju ze swojej strefy wpływów. Pekin ma oprócz tego plany zbudowania rurociągu i gazociągu przez Birmę, a w dodatku ceni ją jako bufor odgradzający Chiny od głównego
azjatyckiego rywala, czyli Indii... Kto rozsądny pozwoliłby, żeby uległych generałów zastąpiła jakaś niepewna, prozachodnia władza? – Sprawa jest trudna, to prawda. Ale ludzie mimo to nie przestaną demonstrować – przekonuje mnie Htet Aung Kyaw, Birmańczyk żyjący od siedmiu lat w Norwegii, współtwórca portalu Democratic Voice of Burma. – To dla nich ostatnia szansa, żeby coś zmienić. Uwierzyli, że jeśli nie uda im się teraz, to nie uda się nigdy. Dla tej wiary gotowi są nawet umrzeć.

Joanna Woźniczko-Czeczott Strzelili w plecy reporterowi

Ktoś musi jeździć w miejsca, do których nikt nie chce jeździć – mawiał swoim przyjaciołom Kenji Nagai, 50‑letni japoński fotoreporter. I jeździł, od dziesięciu lat. Z Iraku przywiózł wstrząsające zdjęcia szpitala w Bagdadzie. Z Palestyny nagrania rozmów z ludźmi Hamasu. Z Afganistanu film, na którym ludzie proszą o pomoc, choćby wodę. Jako jeden z niewielu japońskich dziennikarzy jeździł do Korei Północnej, gdzie przedzierał się na tereny zakazane i słuchał ludzi opowiadających mu z narażeniem życia swoje historie. Filmy i fotografie Nagai sprzedawał maleńkiej japońskiej agencji fotograficznej APF News. – Specjalizuje się ona w zdjęciach z krajów, do których japońskie telewizje raczej korespondentów nie wysyłają. Zatrudniona jest tam tylko jedna osoba. Reszta, jak Nagai, to współpracownicy – mówi „Przekrojowi” dziennikarz japońskiej gazety „Yomiuri”.

Ta „jedyna zatrudniona osoba” to szef agencji Toru Yamaji. Dwa dni przed śmiercią fotografa zadzwonił do niego, prosząc, żeby pojechał do targanego zamieszkami Rangunu. Nagai robił w tym czasie zdjęcia w Tajlandii i na prośbę szefa natychmiast poleciał do Birmy. – Nie miałem pojęcia, że sytuacja w Rangunie będzie aż tak groźna – tłumaczył potem dziennikarzom szef agencji.

W środę 26 września Nagai zdążył opowiedzieć przez telefon o tysięcznych demonstracjach w Rangunie, a jego relację powtórzyły wszystkie japońskie serwisy informacyjne. – Jutro też szykują się demonstracje. Boję się, że może się stać coś strasznego – mówił. W czwartek 27 września rano Toru Yamaji z APF poprosił reportera, żeby na siebie uważał. Ale Nagai nie uważał. Kilka godzin później zaczął filmować demonstrację. Trzymając kamerę, biegł wraz z tłumem, gdy żołnierze z junty otworzyli do protestujących ogień. Dostał strzał w plecy, z bliskiej odległości. Kula przeszyła go na wylot. Umarł, kręcąc swój ostatni film.

joa

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)