Syryjczyk, u którego rodzili się Polacy. Riad Haidar: Zawsze walczę do końca© Agencja Gazeta | Krzysztof Mazur

Syryjczyk, u którego rodzili się Polacy. Riad Haidar: Zawsze walczę do końca

Piotr Barejka
18 stycznia 2020

Życie Przemka wisiało na włosku. Trafił w ręce doktora Haidara. Pierwszy oddech złapał po czterdziestu minutach reanimacji. Rodzice byli tak wdzięczni, że ochrzcili dziecko imieniem Riad. - Przez dobę nie mogłem spać. Cały czas trzęsły mi się ręce - opowiada Riad Haidar.

Piotr Barejka, WP: Ustalmy, że unikamy polityki.

Riad Haidar: Bardzo mi to odpowiada.

I zacznijmy od początku. Pochodzi pan z Syrii. Skąd dokładnie?

Moje miasto, Sowieda, leży sto kilometrów od Damaszku. Mieszkają tam w większości Druzowie. To grupa etniczna, która wyznaje nie do końca islam, ale też nie całkiem chrześcijaństwo. Można powiedzieć, że są taką mieszanką.

A jak wspomina pan rodzinny dom?

Luksusów nie mieliśmy, ale biedy też nie. Ojciec pracował w policji, mama musiała zająć się domem. Mam szóstkę rodzeństwa. Gdy czegoś zabrakło, cała rodzina pomagała sobie nawzajem. Solidarność rodzinna była u nas bardzo silna.

Nie mieliśmy rygoru religijnego ani światopoglądowego, raczej postępowe podejście do życia. Też w naszym mieście kobiety chodziły ubrane normalnie, jak ktoś chciał alkohol wypić, to mógł. Nie było prohibicji.

Czytałem, że był pan wzorowym uczniem. Wręcz kujonem.

Zdecydowanie zaliczałem się do dobrych uczniów, nawet kujonów. Maturę też zdałem z bardzo dobrym wynikiem. Poszedłem na studia w Damaszku, trzy lata spędziłem na wydziale matematyki i fizyki. Później dostałem rządowe stypendium. I tak trafiłem do Polski.

Obraz
© Agencja Gazeta | Krzysztof Mazur

Dlaczego, jako młody chłopak, chciał pan wyjechać?

Takie marzenie, żeby wydostać się za granicę. Mówiło się, że Europa to jest coś, jakby człowiek do raju się dostał. Chciałem poznać trochę świata, ale nie uciekałem tylko dla rozrywki. Celem była nauka i doświadczenie. Słyszałem, że za granicą nauka jest na wyższym poziomie.

Były jakieś obawy?

Bardziej rodzina się obawiała. Mówili, żebym się zastanowił, czy to jest potrzebne. Bo tutaj, u nas, wszyscy mnie znają. Może lepiej zostać i tu karierę zrobić. I powiem szczerze, że gdybym miał swoją historię powtórzyć, to prawie wszystko bym powtórzył. Nie wiem tylko, czy oddaliłbym się tak od rodziny. Nad tym jednym bym się zastanowił.

Wyjeżdżał pan czterdzieści lat temu. Co pan wiedział wtedy o Polsce?

Sporo wiedziałem z historii, głównie uczyli nas o wojnie. Poza tym często słyszeliśmy o krajach obozu socjalistycznego. Mówiono też o Polsce i to bardzo pozytywnie. Na przykład o Warszawie, która była zrównana z ziemią, ale zaczęła znów istnieć i się rozwijać. Mój ojciec znał nazwiska polskich piłkarzy, jak Deyna czy Szarmach.

Kiedy właściwie podjął pan decyzję, żeby zostać lekarzem?

Byłem bardzo chorowitym dzieckiem. Pamiętam, ile to kosztowało zachodu i pieniędzy moich rodziców. Raz mama zostawiła w aptece obrączkę. W zastaw, żeby dostać leki. Wtedy było nam ciężko. To zaważyło na tym, że zostałem lekarzem. Obiecałem sobie, że będę pomagał innym.

Trafił pan do dalekiego kraju. Zupełnie inna kultura i język. Jak pan wspomina pierwsze chwile w Polsce?

Wylądowałem w Warszawie. Pamiętam, że miałem ze sobą kartkę. Tam było napisane, jakim autobusem muszę jechać z lotniska. Wysiadłem obok dworca, żeby wsiąść w pociąg do Łodzi. Ale napisali mi Łódź bez polskich znaków. Każdego pytałem, co to jest Lodz i nikt nie rozumiał.

Jedna pani, która stała na peronie, znała trochę angielskiego. Kupiła mi bilet, wsadziła do pociągu. Nawet nie chciała, żeby jej pieniądze oddać. Od razu pomyślałem, że naród jest bardzo gościnny. Jechałem do Łodzi, bo tam było studium języka polskiego.

Obraz
© Agencja Gazeta | Krzysztof Mazur

Potem przeprowadzka do Lublina. I właściwie studia.

Tam zacząłem i skończyłem studia medyczne. Najpierw robiłem specjalizację pediatryczną. I poznałem swoją żonę.

Jak?

Byliśmy razem na roku. Wpadła mi w oko, więc przeniosłem się do jej grupy. Swoją drogą, nasza grupa była jedną z najlepszych na uczelni, a na roku było sporo znanych dzisiaj osób, na przykład Ewa Kopacz.

Syryjczyk i Polka, żyjący w głębokiej komunie. Nie było problemów, żeby wziąć ślub?

Musieliśmy czekać cztery lata. Tyle trwało, aż uzyskałem zgodę władz syryjskich. Żądała jej strona polska, która chciała wiedzieć, że na pewno jestem kawalerem, nie mam w Syrii żadnych zobowiązań. Gdy zgoda przyszła, wzięliśmy ślub i kościelny, i cywilny.

Myślał pan o tym, aby wrócić do Syrii?

Pojechaliśmy tylko raz, na urlop. Skończyliśmy już studia, wzięliśmy wolne na miesiąc. Ale okazało się, że urlop musiał trwać prawie pięć lat.

Dlaczego?

Nie mogłem wrócić. Zatrzymano mnie, bo musiałem odbyć służbę wojskową albo pracować trzy lata jako lekarz.

To był trudny moment?

Bardzo. Mieliśmy już z żoną dzieci, więc musiałem pracować i utrzymać rodzinę. Dlatego zacząłem prowadzić gabinet w rodzinnym mieście. Potem otworzono nabór do Libii na kontrakty, więc pojechałem tam. Ale i tak chciałem jak najszybciej wrócić.

Czemu?

Widziałem, jak moja żona, która była wtedy ze mną, tęskniła. Zwłaszcza, gdy przychodziły święta. Mieliśmy choinkę, ale to nie była ta atmosfera. Po prostu widziałem, że będzie się tam męczyła.

Obraz
© Agencja Gazeta | Krzysztof Mazur

W końcu wrócił pan do Polski. Rodzina nie nalegała, żeby znów ich odwiedzić?

Namawiali, ale obawiałem się, że znów coś mnie zatrzyma. Później sytuacja zrobiła się niebezpieczna, wybuchła wojna. Inna sprawa, że nie czułem potrzeby, aby wracać. Tu miałem żonę, dzieci i dom. Ja jestem Polakiem z wyboru. Uważam, że to bardzo dobry wybór.

Jak właściwie trafił pan do Białej Podlaskiej?

Moja koleżanka ze studiów, która stąd pochodzi, zaprosiła nas na imieniny. I zapytała, czy może chcielibyśmy tu pracować. Bo akurat budowano szpital, szukano kadry. Jak chodziliśmy wtedy po Białej, to były dwie ulice na krzyż. Ale spodobało mi się.

Te dwie ulice na krzyż się panu spodobały?

Ludzie przyjęli nas z otwartymi rękoma, z szacunkiem. Byliśmy lekarzami świeżo po studiach, ale traktowano nas jak profesorów. Dostaliśmy bezzwrotną pożyczkę, obiecano nam mieszkanie. Wszystko dlatego, że przyjechaliśmy jako lekarze.

Poza tym jestem z natury spokojnym człowiekiem. Lubię, jak coś się dzieje, ale jednocześnie lubię, gdy nie ma wokół hałasu.

Kiedy zajął się pan noworodkami?

Na początku byłem pediatrą, ale mieliśmy też dyżury na porodówce. I każdego noworodka, który wymagał interwencji, wysyłaliśmy gdzieś dalej. Pamiętam, jak urodziło się malutkie dziecko, półtora kilograma wagi. Koloru niemal czarnego, z dusznością. Nie było jak go zaintubować. Trzeba było usta usta robić, nie byliśmy przygotowani na coś takiego.

Wtedy pomyślałem, że tak nie może być. Muszę zająć się wcześniakami. Poza tym rajcują mnie takie wyzwania. Chciałem zrobić coś, o czym ludzie będą później mówili.

I to się udało.

Weszliśmy do czołówki polskich oddziałów. Efekt naszej pracy to jeden z najniższych w kraju wskaźników umieralności okołoporodowej. Ale jak zaczynaliśmy, to nauka o noworodkach była u nas w tyle. Może w Poznaniu albo Gdańsku było lepiej, ale tutaj było to bardzo zacofane.

Jakie historie z oddziału zapadły panu w pamięć?

Jest tego multum. Ale do końca życia zapamiętam trzy przypadki.

Opowiedzmy o pierwszym.

Matka nie zdążyła dojechać do szpitala. Dosłownie przed wejściem odkleiło się łożysko. Zaczęła krwawić. Jak dziecko trafiło na oddział, było białe. Prawie bez krwi. Zacząłem reanimację. Jedna z moich pielęgniarek, bardzo doświadczona, powiedziała, że on ma plamy obwodowe, lepiej go zostawić.

Ale zajrzałem w źrenice i widziałem, że nie ma jeszcze śmierci klinicznej. Mówiłem, że nie odstąpię. Walczyłem czterdzieści minut. Zaczął oddychać.

Obraz
© Agencja Gazeta | Krzysztof Mazur

Jakie to było uczucie?

Krzyknąłem: mamy go! Podobno to był taki krzyk, że wszyscy dookoła słyszeli. Ogromne zwycięstwo, ogromna radość. Przez dobę nie mogłem spać. Cały czas mi się telepały ręce. Pamiętam jeszcze, jak patrzyłem na ojca. Stał za szybą. Widział, co robimy.

Patrzył, jak reanimowaliście jego dziecko?

Wprowadziłem taką zasadę, że robimy wszystko przy pacjencie. Jeśli rodzina pacjenta chce, to nie mam nic przeciwko, bo nie robimy nic złego.

Co pan widział w oczach ojca?

Człowiek stał jak posąg. Bez żadnej reakcji. Zamurowało go. Jak tylko krzyknąłem, że go mamy, to się poryczał.

Powiedział wtedy coś?

Dziękowali, ale my cały czas mamy kontakt. Nawet ochrzcili syna imieniem Riad. Mam więc swojego chrześniaka, tu w Białej Podlaskiej, który jest Przemek Riad. Byłem na jego chrzcinach i komunii. Mam nadzieję, że pójdę jeszcze na ślub.

A drugi przypadek?

Kacperek. Trzysta dziewięćdziesiąt gram. Dwadzieścia dziewięć tygodni. Jak się urodził, to też ktoś powiedział, żeby dać spokój. Był tak malutki, jak butelka po wodzie. Ale u mnie jest taka zasada, że nie dyskwalifikuję nikogo.

Jeżeli pacjent ma oznaki życia, to moim obowiązkiem jest ratować. Jak skorzysta, to chwała Bogu. Kacperek się wykaraskał. Jego mama co roku wysyła nam podziękowania, kartki świąteczne.

Trzeci?

Najmniejsze dziecko, które zostało u nas urodzone. Nie wagowo, bo czterysta osiemdziesiąt, ale tygodniowo, bo dwadzieścia dwa tygodnie. W statystykach to jest fenomen. Też nam się udało. Weronika żyje. Pomału się rozwija.

Często przychodzą dawni pacjenci?

Przychodzą nawet ze swoimi dziećmi. Matka z córką i jeszcze ta córka ze swoimi dziećmi. Takie trzecie pokolenie. Rocznie mamy tysiąc trzysta porodów, proszę to pomnożyć przez dwadzieścia. Tyle dzieci wyszło spod naszych rąk.

Wiele dziękuje, że uratowałem im życie. To taka satysfakcja, że aż serce drży. Daje to niesamowitą siłę. Może dlatego jeszcze się trzymam, pomimo dwóch ciężkich operacji na serce. Dodaje to skrzydeł.

Ale czasami trzeba było przekazać tragiczną wiadomość.

Zawsze przygotowywałem do tego rodziców. Jak urodziło się dziecko w ciężkim stanie, to mieli wszystko jasno przedstawione. Mówiłem, jakie mamy szansę, ale robimy wszystko, co możemy. Gdy pacjent ufa lekarzom, to najsmutniejszą informację przyjmuje jak wyrok boski. Całe szczęście, że rzadko się to zdarzało. Ale jak się zdarzyło, to zawsze informowałem osobiście.

Obraz
© WP.PL | Krzysztof Mazur

Zawsze pan wiedział, co powiedzieć?

Raz dziecko zmarło i sam nie wiedziałem, dlaczego. Powiedziałem ojcu, że musimy zrobić sekcję zwłok. Ale sekcja nic nie wykazała. Później długo o tym myślałem, bo nie ma dymu bez ognia. Dziecko miało dwa dni i umarło bez powodu? Coś jest nie tak.

I znaleźliśmy powód. Okazało się, że był to bardzo rzadki zespół, jedna z najrzadszych chorób. Na świecie było kilka przypadków, jeden u nas. Pamiętam, że po wszystkim ojciec przyszedł z bukietem kwiatów. I podziękował za opiekę nad dzieckiem.

Były przypadki, które budziły złość?

Sprawy związane z nadużywaniem alkoholu. Trafiły się takie dzieciaki. One są Bogu ducha winne, a cierpią na zespół uszkodzenia płodowego. Kobieta rodzi dziecko, które ma półtora promila alkoholu. Wtedy szlag człowieka trafia.

Zawsze bolało mnie serce, jak dzieci zostawały do adopcji. To się zdarzało bardzo rzadko, ale nigdy nie oddałem dziecka do domu dziecka. Jeśli była potrzeba, zawsze czekało u nas na oddziale, aż trafi do rodziny zastępczej.

Najbardziej wzruszające wyrazy wdzięczności?

Ludzie mówią, że mnie kochają, ściskają, rzucają się w ramiona. Ale największym wzruszeniem była ostatnia manifestacja. Nie spodziewałem się tego. Chyba jeszcze nie było doktora, który poszedł na emeryturę z takim hukiem.

Tyle że odebrano panu coś, co razem z zespołem tworzył pan przez niemal trzydzieści lat.

To było smutne. Ale uważam, że nie ma ludzi niezastąpionych ani wiecznych. Kiedyś wszystko musi się skończyć. Szkoda tylko, że to skończyło się w taki sposób.

Riad Haidar z pochodzenia jest Syryjczykiem, ale od ponad 40 lat mieszka i pracuje w Polsce. W 1981 roku uzyskał dyplom lekarza po studiach w Akademii Medycznej w Lublinie. Od 1991 roku był ordynatorem oddziału neonatologicznego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Białej Podlaskiej. Obecnie poseł na Sejm RP.

Komentarze (238)