Świt w Andach

Gorączka socjalna, przebudzenie demokracji, moda na rdzenne wartości. Ameryka Łacińska znalazła się w stanie politycznego wrzenia, ale gospodarka regionu staje na nogi. Francuski dyplomata i politolog Alain Rouquié wyjaśnia przemiany zachodzące na tym kontynencie.

18.04.2006 13:21

Czy wybór socjalistki Michelle Bachelet na prezydenta Chile oraz Evo Moralesa na prezydenta Boliwii po tym, jak władzę w Brazylii objął Luiz Inácio Lula da Silva, w Urugwaju –Tabaré Vázquez, a w Wenezueli – Hugo Chávez, oznacza powrót lewicy w Ameryce Południowej?

Alain Rouquié: W większości krajów wybrano lewicowych prezydentów, ale nigdzie nie ma lewicowego rządu. W Chile Porozumienie Partii na rzecz Demokracji (Concertación), czyli centrolewicowa koalicja utworzona po odejściu Pinocheta, łączy od 17 lat socjalistów i chrześcijańskich demokratów. W Brazylii Lula stoi na czele koalicji z udziałem centrolewicy i centroprawicy. W Urugwaju socjalista Tabaré Vázquez ma w swoim rządzie centrystów. Czyżby zatem jedyną latynoamerykańską lewicą miał być Hugo Chávez? W rzeczywistości jego „socjalizm XXI wieku” jest przede wszystkim boliwariański, nacjonalistyczny i bezpartyjny. Zresztą wielu prawdziwych wenezuelskich lewicowców jest w opozycji. Co się tyczy nowego prezydenta Boliwii Evo Moralesa, to jest on przede wszystkim nacjonalistą.

Obserwujemy jednak nadejście nowych przywódców…

Przywódcy kończący kadencję musieli odejść, bo nie dotrzymali obietnic gospodarczych. Po straconej dekadzie w latach 80. i straconej półdekadzie w latach 90. Ameryka Łacińska próbowała dostosować się do nowych realiów na rynku międzynarodowym. Wdrożyła tak zwany konsens waszyngtoński i politykę dostosowań strukturalnych. A więc to, co przeciwnicy tej strategii nazywają ultraliberalizmem: z otwarciem gospodarki, prywatyzacją i redukcją państwa.

Tam, gdzie reformy zaaplikowano w brutalny sposób, rezultaty były często fatalne. Tak było w przypadku Argentyny albo Boliwii. Ale tam, gdzie wprowadzano je stopniowo, jak choćby w Brazylii, a więc tam, gdzie nie rozmontowano państwa, poszło lepiej. Wszędzie jednak wynikiem tych zmian jest eksplozja bezrobocia, która zrodziła nowe zapotrzebowanie na aktywność państwa. Zwłaszcza że zbyt często reformy te zrealizowano, likwidując wiele socjalnych zabezpieczeń.

Czemu towarzyszą gwałtowne ruchy ludowego protestu…

Rzeczywiście, w odróżnieniu od po-przednich kryzysów, tym razem obserwowaliśmy mobilizację ludzi wykluczonych. Na przykład w Argentynie zrodził się ruch piqueteros: po raz pierwszy ludzie, którzy utracili miejsca pracy, zorganizowali się, aby zakłócać ruch na drogach. Tego samego rodzaju zjawisko widzieliśmy w Andach – mobilizację tubylców, którzy nigdy wcześniej nie odgrywali takiej roli.

Wprowadzenie gospodarki rynkowej miało całkiem nieoczekiwany skutek: uaktywnienie grup ludności, które dotąd były trzymane na uboczu życia politycznego. Polityka „prawdziwych cen” wody w Boliwii – gdzie zawsze była ona bezpłatna – zmobilizowała te grupy ludności, które z wyjątkiem rzadkich wybuchów pozostawały na uboczu życia publicznego. Wybór Evo Moralesa, rdzennego Indianina, w kraju kierowanym od zawsze przez białe elity, jest jednym z symptomów tego przebudzenia. Ten ruch spowodował także kryzys wszystkich tradycyjnych, dużych partii. I tak oto Partia Radykalna, która unowocześniła Argentynę, otrzymała w ostatnich wyborach zaledwie cztery procent głosów. Z tych samych powodów nie będzie również powrotu do starego, etatystycznego i skorumpowanego peronizmu. Wszędzie obserwujemy odnowienie sił politycznych, częstokroć bolesne. Ale demokracja wzmacnia się i zakorzenia, jest wspólnie uznawaną wartością. Dawni rewolucjoniści stali się dziś socjaldemokratami. Niedawno prezydent Urugwaju przyjechał do Paryża
ze swoim ministrem rolnictwa, którym jest były dowódca partyzantki Tupamaros! * Czy ta demokracja nie jest często hamowana przez populizm?*

Osobiście nie lubię określenia „populistyczny”, które służy przede wszystkim do określania kogoś, kogo nie lubimy. Oczywiście niektóre rządy, jak w przypadku Hugo Cháveza, nabierają autokratycznego charakteru – nawet jeśli zostały ustanowione na drodze demokratycznej. Ale trzeba postrzegać te sprawy w ich właściwym kontekście: upadek systemu partyjnego, indolencja, korupcja – przecież Chávez sobie tego nie wymyślił. Został wybrany. Jest prawdą, że wykorzystał to, aby zmienić konstytucję z zyskiem dla siebie, ale później znów wygrał w dwóch głosowaniach i bynajmniej nie usunął opozycji.

Wenezuela, która jest niezmiernie bogata dzięki złożom ropy naftowej, była jakby przecięta na dwie części: z jednej strony byli ci, którzy „uczestniczyli”, a z drugiej strony ci, którzy „nie uczestniczyli”. Ten podział istniał zawsze, jak tylko sięgnąć pamięcią, i ma on podłoże etniczne: uczestnicy demonstracji za lub przeciwko Chávezowi nie mają tego samego koloru skóry. Upadek wielkich partii demokratycznych wynikał z ich niezdolności do „rozdawania ropy naftowej”. Choć to prawda, że również w przypadku Cháveza nie można mówić o wielkiej reformatorskiej odwadze…

Jak wyjaśnić latynoamerykańską tajemnicę gospodarczą, fakt, że ten bogaty kontynent stracił, jak się wydaje, wszystkie okazje przyspieszonego rozwoju ekonomicznego?

Ja mam pewien zarys wyjaśnienia, które jest bardziej kulturowe aniżeli gospodarcze: Ameryka Łacińska jest takim „dzikim zachodem”, bo to paradoksalnie przynależność do Zachodu przyczyniła się do zapóźnienia gospodarczego tego kontynentu i jego niestabilności politycznej.

Lokalne elity są nie tylko skłonne lokować swój kapitał gdzie indziej. Są również bardzo łase na gotowe rozwiązania, które można kopiować z innych obszarów Zachodu – nawet jeśli te recepty nie odpowiadają rzeczywistości ich własnego kontynentu. To wyjaśnia mechaniczny import marksizmu albo neoliberalizmu. Większość krajów azjatyckich uniknęła tego naśladownictwa, ponieważ nie czuły się one częścią świata zachodniego, nastawioną na przejmowanie wzorców. W rezultacie to, co powinno stanowić o sile Ameryki Łacińskiej – jej bezpośredni dostęp do zachodniej kultury i nauki – było jedną z przyczyn zapóźnienia tego kontynentu. Zachód obrócił się przeciwko niemu.

Czy wybór Evo Moralesa, Indianina cocalero, na prezydenta Boliwii może być czynnikiem destabilizacji?

Evo Morales nie jest tylko cocalero, plantatorem koki; ma on szerszą wizję interesów kraju. Zresztą zaraz po swoim wyborze odwiedził region Santa Cruz, najbogatszą część kraju rządzoną przez białych wielkich właścicieli. Zaprosił także chilijskiego prezydenta na swoje zaprzysiężenie, chociaż wcześniej płynął na fali antychilijskich nastrojów. Na Moralesa trzeba patrzeć, mając w pamięci fenomen Luli. Kto przed 20 laty mógłby sobie wyobrazić, że robotnik zostanie prezydentem Brazylii, nie wywołując żadnych zaburzeń, a szczególnie reakcji wojskowych? W 1993 roku boliwijski prezydent Sánchez de Losada wybrał Indianina Víctora Hugo Cárdenasa na swego zastępcę i był z tego powodu gwałtownie krytykowany. Dziś to się zmieniło, na tym kontynencie panuje obecnie taka demokratyczna tolerancja, jaka byłaby zupełnie nie do pomyślenia jeszcze przed dwiema dekadami. Można mówić o demokratycznym otwarciu klas rządzących.

Czy jednak nie oznacza to także nowego rasizmu wymierzonego przeciwko białym?

Niewątpliwie w Peru były pułkownik Ollanta Humala – jeszcze jeden wojskowy puczysta – gra dzisiaj tą kartą. Ma on duże szanse w kwietniowych wyborach prezydenckich i to jest niebezpieczna faza mobilizacji rdzennej ludności. Ale w Peru nie jest to taka zupełna nowość: generał Velasco Alvarado, który od 1968 roku kierował lewicową dyktaturą wojskową, był Indianinem, a przynajmniej się za takiego uważał. We wszystkich tych przypadkach mamy do czynienia z outsiderami, którzy zamierzali rządzić ponad partiami politycznymi, niesieni społeczną falą. Ale pojęcie rdzenności jest raczej niewyraźne. Czy obecny peruwiański prezydent Alejandro Toledo jest tubylcem? On sam w to wierzy, czy też przynajmniej tak mówi, ale to nie jest opinia większości Indian w Peru: bo czy można pozostać Indianinem, kiedy przeszło się przez Uniwersytet Stanforda?

A jeśli chodzi o Brazylię, jaki byłby bilans prezydentury Luli?

Jest on z grubsza biorąc pozytywny. W ciągu tych czterech lat Brazylia zaznała najmocniejszego wzrostu od lat 70. Co roku tworzono tam blisko 1,5 miliona miejsc pracy. Wartość eksportu wzrosła dwukrotnie. Bardzo pomocne były takie czynniki, jak dobra koniunktura międzynarodowa oraz chiński import, ale w eksporcie nastąpił wzrost z 60 miliardów dolarów za prezydentury Henrique Cardoso (1995–2002) do 118 mld obecnie. Wprawdzie nie to obiecywała wyborcom Partia Pracujących (PT), która domagała się ograniczenia eksportu z korzyścią dla rozwoju rynku wewnętrznego. Ale PT i Lula to nie to samo!

Rządy Luli były przedłużeniem i ukoronowaniem pracy wykonanej w ciągu dwóch kadencji Cardosa. Nie zawahał się on postawić na dyscyplinę finansów publicznych. A rezultaty są takie: brak inflacji, duża nadwyżka budżetowa, wzrost gospodarczy i tworzenie miejsc pracy. Ten ortodoksyjny i liberalny wybór, nawet w połączeniu z rzeczywistym postępem socjalnym, ma oczywiście swoją polityczną cenę: Partia Pracujących jest pogrążona w kompletnym zamęcie.

A gdyby tak usytuować chilijski rząd Michelle Bachelet w europejskiej panoramie politycznej, to gdzie byłoby jego miejsce?

Bez wątpienia u boku Tony’ego Blaira. Chilijski rząd powołany przez Concertatión podjął – tak jak uczynił to Blair wobec dziedzictwa Margaret Thatcher – politykę drugiego rządu Pinocheta, z okresu po 1984 roku, dodając nowy wymiar socjalny. Chodzi o politykę otwarcia, konkurencji i zdobywania nisz na rynku międzynarodowym, aby stać się potęgą handlową pomiędzy Azją i Europą, swoistą „Wenecją Ameryki”, jak powiedział mi socjalistyczny prezydent Ricardo Lagos. On także kontynuował prywatyzację. Nawet drogi zostały sprywatyzowane! W tym samym czasie Chile przeprowadziło udane reformy społeczne, jak choćby zapewnienie wszystkim dostępu do służby zdrowia czy zwalczanie ubóstwa, którego stopa spadła z 40 do 20 proc. ogółu ludności. Natomiast poziom nierówności nie zmienił się, ponieważ społeczeństwo jest liberalne. To tak jak w przypadku Blaira.

Rozm. Bernard Poulet

Alain Rouquié (ur. w 1939 r.) – francuski politolog i dyplomata. Jest autorem wielu książek, przede wszystkim na tematy argentyńskie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)