Świetlik: "USA. Krwawa zmiany władzy to początek problemów" [Opinia]
Pięć ofiar śmiertelnych, które poprzedziły oddanie władzy przez Donalda Trumpa to dopiero początek problemów. Duża część Ameryki nie kwestionuje tak naprawdę tylko "problemów przy urnach", a kierunek, w którym zmierza ich cywilizacja. Zwolennicy tego kierunku najchętniej z kolei wyrzuciliby tamtych za burtę, wyjęli spod prawa i uniwersalnych zasad. Zresztą to problem nie tylko USA.
Zmiana władzy w USA kosztowała życie pięciu osób. Ewidentnie zmienił się po tym ton ustępującego amerykańskiego prezydenta. Potępił gwałtowność zamieszek i zadeklarował płynne przekazanie władzy. Bez względu na to, przeciwnicy Trumpa i większość mediów to jego będą obciążać winą, mówiąc o krwawym koszcie oddania władzy. Z kolei dla zwolenników Donalda Trumpa zabici pozostaną zapewne - szczególnie Ashli Babitt, weteranka Sił Powietrznych USA zastrzelona w Kapitolu - ofiarami obciążającymi nową prezydenturę. Ludźmi, po których trupach Joe Biden przejął władzę.
Pisarz Szczepan Twardoch w swojej książce "Król" opisał scenę ulicznej bitwy między przedwojennymi socjalistami i narodowcami. W pewnym momencie kastety i pałki zastępują pistolety, ale przywódcy pilnują, by strzały padały w powietrze, bo "śmierć socjalisty to kłopot dla narodowców, a śmierć narodowca to kłopot dla socjalistów". To oczywiście fikcja literacka nie zawsze do końca - jak to u Twardocha - zgodna z historycznymi realiami. Ale dobrze pokazuje powszechne emocje i odczucie. Śmierć demonstranta to wielki problem dla tego, kto zostanie obciążony za nią winą.
Potrzebna ofiara
Śmierć demonstranta, tych, którzy winą zostaną obarczeni, delegitymizuje. Zamienia w krwawych tchórzy kryjących się za plecami wojska. Krwawo tłumione demonstracje tworzyły mity założycielskie, moralne fundamenty ruchów narodowowyzwoleńczych na całym świecie, protestów robotników czy ruchów religijnych, ale i niemieckich nazistów (sam Hitler w 1923 roku omal nie zginął od salwy policyjnej). Charakterystyczne, że brutalny białoruski dyktator podczas ostatnich protestów nie cofał się przed wieloma formami represji, ale unikał ulicznych masakr, podczas których padliby zabici.
Zobacz też: Szczepienia polityków PiS poza kolejnością? Rzecznik rządu komentuje nieoficjalne informacje
A więc w USA teraz czeka nas werbalna przepychanka i wzajemne obarczanie się winą. Zapewne także relacjonowane przez media śledztwo. Na razie wygląda na to, że w szokujący sposób nie zagrały podstawowe procedury bezpieczeństwa. Przecież gmachy administracji we wszystkich krajach od czasu do czasu spotykają się z agresją tłumu i trudno podać przykłady takiego finału. Wydaje się, że po prostu ochrona tłumnie odwiedzanego przez turystów i mniej chronionego niż Biały Dom Kapitolu odpuściła, a potem, gdy mleko się już rozlało, zaczęła się przemoc, która zrodziła jeszcze więcej przemocy. W uzbrojonym kraju z dużą dozą prawdopodobieństwa musiało się to skończyć ofiarami śmiertelnymi.
Demonstranci czy terroryści
Donald Trump ufundował sobie fatalny finał prezydentury, bo to on pchał tłum do marszu pod Kapitol, choć gdy zobaczył, jaki sprawy przybierają obrót, jego determinacja szybko opadła. Z drugiej strony, wielu z jego przeciwników z neutralnością bądź sympatią odnosiła się do przestępczości towarzyszącej protestom pod hasłem Black Lives Matter (BLM), które przetoczyły się przez USA w ubiegłym roku.
Sam Joe Biden w czwartek stwierdził, że jednych i drugich protestujących nie wolno porównywać, bo ci drudzy to "terroryści". To dokładne odwrócenie retoryki Trumpa, który mianem terrorystów określał demonstrantów BLM. A przecież zdecydowana większość ludzi, którzy brali udział w jednych i drugich protestach, w większości nie była terrorystami. W jednych i drugich wzięła udział ogromna liczba obywateli amerykańskich, którzy dawali wyraz swojemu niezadowoleniu. W jednym i drugim przypadku wśród nich znaleźli się fanatycy lub bandyci gotowi łamać prawo.
Jednak zakwalifikowanie przeciwników jako terrorystów, szczególnie w USA, pozwala wykluczyć ich ze świata ludzi, którym przysługują jakiekolwiek prawa. Terroryści to ludzie, którzy 20 lat temu zaatakowali Nowy Jork, których nie obowiązują żadne zasady, i których należy wykończyć - tak jak to "łagodny" Barack Obama zrobił z Osamą bin Ladenem. Trzeba ich wytępić. To już nie demonstranci. Demonstrantów nie wolno zabijać, terrorystów trzeba. Nie jest dobrym znakiem, że amerykańscy prezydenci mówią tym językiem o swoich przeciwnikach.
Nowy, wspaniały świat
Dużo bardziej niepokojące jest jednak to, że ten styl przejęły media i operatorzy platform społecznościowych. Ocenzurowanie przez Facebooka Donalda Trumpa, niewyemitowanie jego przemówienia przez wiodące stacje telewizyjne i media to nic innego jak cenzura prewencyjna. Nawet jeśli wprowadzają ją prywatne koncerny, to w sytuacji, gdy są one całkowitymi hegemonami w masowej komunikacji mamy do czynienia z odcięciem godnym dawnych reżimów totalitarnych, a nie demokracji. Niektórzy publicyści i ideolodzy strony "liberalnej" - niestety także w Polsce - ze "zrozumieniem" odnoszą się do zabicia demonstrantki w Kapitolu i cenzurowania byłego prezydenta. Chwilę temu byli pełni potępienia wobec działań amerykańskiej policji wobec demonstrantów BLM i nie widzą w tym sprzeczności.
Coraz jawniej, bardziej otwarcie, wyłania się nowy świat, w którym prawa obywatelskie zależą od poglądów i jest to coraz bardziej otwarcie przyznawane. Ci, którzy mają zostać wyrzuceni za burtę społeczeństwa obywatelskiego, najwyraźniej nie mają na to ochoty i często reagują agresją, a im bardziej będzie się ich wypychać i traktować jako "podobywateli", tym zapewne będzie ona jeszcze większa.
Co będzie dalej? Nie wiadomo, ale warto pamiętać, że podobnie jak w przypadku protestów BLM w USA często wszystko się zaczyna, więc na podobne burze możemy i w Europie, i w Polsce liczyć wszyscy.