Święta Góra w cichej wsi. Historię Grabarki zaczęła epidemia
Nie ma tu ani pensjonatów, ani knajp i straganów z pamiątkami. Święta Góra leży w cichej wsi, gdzie mieszka ledwie kilkadziesiąt osób. Pielgrzymi przyjeżdżają tu z prośbami, a turyści z ciekawością. Wszystko zaczęło się od snu pewnego starca, który uratował mieszkańców przed epidemią.
Artykuł jest częścią naszego cyklu #JedziemyWPolskę.
Na Świętej Górze stoją wysokie, zbutwiałe krzyże. Niektóre porośnięte są mchem. Dalej widać krzyże zbite z szerokich, porządnych desek. Obok nich stoją małe, związane z cienkich patyczków. Czasami wiszą na nich wypłowiałe, święte obrazki, na innych zawiązane są kolorowe wstążki i różańce. Krzyże stoją ciasno, mniejsze oparte są o większe, pomiędzy nimi wiją się wychodzone ścieżki, które przypominają labirynt.
Najwyższe krzyże sięgają koron drzew, niższe ledwo wystają znad trawy. Gdzieniegdzie widać wetknięte karteczki. Wypisane są na nich intencje, schowane przed ciekawskimi spojrzeniami turystów. Choć na niektórych tabliczkach widać, o co modlił się ten, który zostawił na górze krzyż. Ktoś o wyleczenie z cukrzycy, ktoś inny o szczęście.
Święta Góra, czyli Grabarka. Zaczęło się od epidemii
Grabarka jest cichą wsią, mieszka w niej kilkadziesiąt osób. Kilka gospodarstw stoi obok szosy, która ciągnie się wzdłuż lasu. Kawałek dalej, za torami i peronem, na którym rzadko widać pasażerów, mieszka Marcin Korniluk. Kupił dom, który niegdyś był dworcem kolejowym. Postanowił, że wyremontuje popadający w ruinę budynek.
- Dla mnie Podlasie to jest Podlasie. Nie ma znaczenia, czy będzie tu granica polska, czy niemiecka, czy rosyjska, czy nawet chińska - oznajmia, gdy siadamy przed domem.
Okolice zna od podszewki. Tutaj jego rodzina żyje od pokoleń, tutaj się wychował i zamieszkał jako dorosły człowiek. Widział, jak pielgrzymi przyjeżdżali jeszcze na konnych powozach, spali na Górze pod gołym niebem. Ale jej historia zaczęła się niemal trzysta lat temu, gdy w nieodległych Siemiatyczach szalała epidemia cholery.
- Ludzie umierali na ulicach - opowiada Maciej. - Wtedy jednemu ze starców przyśniło się, że jeśli udadzą się na Grabarkę, to zostaną uratowani.
Za starcem podążyli ci mieszkańcy, którzy mogli wyjść z miasteczka. Udali się na górę, gdzie żyli w odosobnieniu. Jedli to, co dał im las i mogli znaleźć w swoim najbliższym otoczeniu. Mieli też wodę, którą czerpali ze źródła u podnóża góry. Później okazało się, że wszyscy, którzy podążyli za wizją starca, przeżyli epidemię.
- Oni, a później ich dzieci, wnuki i prawnuki, aż do obecnych czasów, przynoszą krzyże w podzięce za to wydarzenie, modlą się na Górze - mówi Maciej.
Każdy krzyż to inna historia, inni ludzie, którzy przynieśli go na Świętą Górę. Niektóre przynoszone są przez całe wsie, inne przez pojedyncze rodziny. Jedne to krzyże wotywne, które są prośbami do Boga. Drugie to krzyże dziękczynne, gdy pielgrzymi dziękują za coś, co się wydarzyło.
- Większość jest drewniana, można powiedzieć, że tak jak nasze prośby, intencje i modlitwy są ulotne, tak samo te krzyże - opowiada Maciej. - One co jakiś czas albo się łamią, albo niszczą po powaleniu drzew. Powstaje polana, miejsce dla następnych krzyży. To ulotne, tak jak życie każdego człowieka.
Koniec i nowy początek. Po cerkwi zostały zgliszcza
Góra Grabarka i cerkiew na jej szczycie przetrwała niemal nienaruszona pierwszą wojnę, potem drugą. Ale w latach dziewięćdziesiątych spłonęła doszczętnie. Podpalenie to wstrząsnęło całą wsią, Podlasiem, wiernymi w Polsce i za granicą. Po drewnianej cerkwi zostały zgliszcza.
Pielgrzymi przynosili wtedy nie tylko krzyże, ale też kamienie. Najpierw zbudowano z nich mur, który otacza górę. Później schody prowadzące na jej szczyt. Samą cerkiew odbudowano, choć nie wszystko dało się przywrócić. Nie ma zapachu dawnej konstrukcji, który unosił się w jej wnętrzu. Bezpowrotnie zniknął też odgłos skrzypiących desek.
Cerkiew wygląda jednak tak jak sto lat temu. Nieco ją poszerzono, zbudowano też asfalt, bo wcześniej pod Górę prowadziła tylko żwirowa droga. Pielgrzymi cały czas przyjeżdżają tysiącami, choć mało kto nocuje na Górze tak, jak dawniej. Nie ma też konnych powozów, są sznury samochodów.
- Gdy przyjeżdżają pielgrzymi, wszystko ożywa. Ożywa stacja kolejowa, na peronach jest mnóstwo ludzi. Nawet u nas w domu nocuje czasami kilkanaście osób, jedni w śpiworach na podłodze, inni rozbijają namioty w ogródku - opowiada Maciej.
Największe tłumy gromadzą się na Grabarce w sierpniu, przyjeżdżają w Święto Przemienienia Pańskiego. Pielgrzymi tysiącami wchodzą wtedy na Górę, niektórzy obchodzą cerkiew na kolanach. Wkopują swoje krzyże, nabierają wodę z cudownego źródełka. Po wszystkim Grabarka znów cichnie.
- Uroczystości w nocy są chyba najbardziej magiczne. Milknie gwar, zostają ludzie, którzy chcą być na całym święcie. Wszyscy się modlą, śpiewają cerkiewne pieśni - mówi Maciej.
Grabarka przyciąga nie tylko pielgrzymów, przyciąga też turystów, którzy opowiadają później o magii Świętej Góry. Przechadzają się pomiędzy krzyżami, fotografują malownicze labirynty, zaglądają do wnętrza cerkwi. Niektórzy zrobią to po raz pierwszy, bo w ich stronach żadnej cerkwi nie ma.
Babka ziemniaczana pod Świętą Górą. Nikt w to nie wierzył
Wokół Świętej Góry nie ma straganów z pamiątkami, nie ma pensjonatów i knajp z piwnymi ogródkami. Za lasem stoi jednak drewniany dom, obok niego biała przyczepa, z której unosi się zapach pieczonych babek ziemniaczanych. Marek i Kasia stoją za ladą, nalewają do kubków chłodnik.
- Jak jadę nad morze, to zjadłbym rybę. A jak na Podlasie? - pyta z uśmiechem Marek. - Kiszkę, kartacze i babkę ziemniaczaną - odpowiada Kasia.
Jednak zanim Marek i Kasia kupili ten dom, mieszkali razem w Krakowie. Wybierali między kredytem na mieszkanie w wielkim mieście, a powrotem w rodzinne strony. Choć Marek nigdy tu nie mieszkał, przyjeżdżał tylko do nieodległych Siemiatycz jako dziecko. Spędzał wakacje tam, skąd pochodził jego ojciec.
- Wróciliśmy, chociaż nigdy tu nie mieszkaliśmy. Na pewno nie jesteśmy tutaj obcy - stwierdza Marek, nakładając kolejne babki.
Wyprowadzili się z Krakowa, zamieszkali w Siemiatyczach. Kasia otworzyła salon fryzjerski, wciąż jednak zastanawiali się, czym mogą się zająć. Gdy raz przejeżdżali przez Grabarkę, zobaczyli ogłoszenie. Na sprzedaż był drewniany dom, który stał tuż przy szosie.
- Tutaj nikt łatwo ziemi i domu nie sprzedaje. Na pewno nie pod Świętą Górą - opowiada Marek - Sąsiedzi nie dowierzali, co chcemy tu zrobić.
Poprzedni właściciel domu przeżył w nim niemal sto lat. Cały czas wisi na ścianie zardzewiała tabliczka z jego nazwiskiem. Marek wspomina że dom wyglądał jak pustelnia. Pełno wisiało w nim świętych obrazków. Na początku wyobrażał sobie starca, jak siedzi na ganku i słucha nabożeństw, które słychać ze Świętej Góry.
Później oboje wzięli się do pracy. Skosili wysoką trawę, która rosła na działce. Sąsiedzi dopytywali, co będą tu robić, co będą budować? Czy będą się sprowadzać, czy będą się grodzić? Tymczasem oni kupili przyczepę, wyposażyli ją tak, żeby dało się gotować. Sprowadzili z sąsiednich wsi dwa drewniane spichlerze, w jednym urządzili łazienkę. Zamówili kilka worków ziemniaków. Otworzyli jedyny we wsi punkt gastronomiczny.
- Napiekliśmy babek, ale żywej duszy nie było - wspomina Marek. - Sami jedliśmy, roznosiliśmy sąsiadom. Samochody tylko przejeżdżały, ludzie patrzyli. Zwątpiliśmy czy to ma sens, czy to się uda, czy może jakiś błąd zrobiliśmy. Taki był pierwszy rok - opowiada.
Mijały jednak kolejne miesiące, a pod drewnianym domem zatrzymywało się coraz więcej samochodów. Marek odkrył też, że jedna z okolicznych mieszkanek to jego kuzynka. Później okazywało się, że sąsiedzi znają jego ojca albo dziadka. Czuł coraz bardziej, że jest stąd. Razem z żoną wciąż tarli kilogramy ziemniaków, wszystko zgodnie z przepisami babci Marka.
- Nie zapomnę jednego człowieka - mówi Marek, gdy odrywa się od pracy. - Przyszedł do mnie, poprosił o młotek, piłę i kilka drewnianych desek. Zrobił krzyż, który zaniósł potem na Świętą Górę.
Dzisiaj Kasia nie pracuje już w salonie fryzjerskim, spędzają z Markiem w Grabarce całe dnie. Planują, że jeden z drewnianych spichlerzy zamienią kiedyś w prawdziwą kuchnię. Goście przyjeżdżają do nich z całej Polski, wiele z nich wraca, żeby znów zjeść babkę ziemniaczaną na ganku drewnianego domu.
- Sporo jest na Podlasiu takich wiosek, że na kilkadziesiąt domów tylko kilka jest zamieszkanych. A my tutaj jesteśmy wyjątkiem, bo nawet wnuki do domów dziadków wracają - oznajmia Marek. - Przeproszę was teraz, idę trzeć ziemniaki.
#JEDZIEMYWPOLSKĘ
Jeśli w Twojej miejscowości dzieje się coś ważnego, ciekawego, poruszającego - zgłoś się do nas za pośrednictwem platformy dziejesie.wp.pl