PolskaŚwiąteczne rozmowy tak nagle przerwane

Świąteczne rozmowy tak nagle przerwane


Z Martą Kaczyńską, córką śp. Marii i Lecha Kaczyńskich rozmawiają Jacek i Michał Karnowscy.

Świąteczne rozmowy tak nagle przerwane
Źródło zdjęć: © PAP

Jakie są pani pierwsze wspomnienia świąteczne?

Wiążą się z warszawskim Żoliborzem, z mieszkaniem moich dziadków i stryja. Tam przyczepialiśmy do choinki prawdziwe, woskowe świeczki, których się już wprawdzie nie paliło, ale które nadal się montowało zgodnie z dawnym zwyczajem. Oczekiwałam zawsze aniołka, bo nasza rodzinna tradycja głosi, że 6 grudnia przychodzi św. Mikołaj, a w Wigilię przylatuje aniołek. Był to więc zawsze dzień pełen emocji. Nie chodziło tylko o prezenty, ale o spotkanie owego aniołka. Tata brał mnie czasem do okna, pokazywał coś palcem i mówił: „O, tam przeleciał. Patrz uważnie”. No, ale niestety aniołek w tym czasie cudownie wlatywał do drugiego pokoju i zostawiał tam dla nas wszystkich prezenty. To zresztą logiczne – moje córki też wiedzą, że nie byłoby sensowne, gdyby św. Mikołaj przychodził dwukrotnie. Ma za dużo dzieci do odwiedzenia, by sobie na to mógł pozwolić.

Pamięta pani jakiś charakterystyczny prezent?

Pamiętam (śmiech)… Ale nie wiem, czy powinnam o nim mówić. No dobrze – raz, jeszcze w mieszkaniu wynajmowanym przez rodziców, a więc przed 1985 r., 6 grudnia dostałam symboliczną złotą rózgę, co strasznie przeżyłam. Musiałam być w tamtym roku wyjątkowo niegrzeczna, ale co dokładnie nabroiłam – nie pamiętam, choć starałam się sobie wielokrotnie przypomnieć. Ale to wyjątek, dominują wspomnienia jednoznacznie ciepłe: osiołek na biegunach, kiedyś rower, sporo książek i płyt, jeszcze winylowych, czarnych. Sama też dawałam rodzicom prezenty. Z tatą był jednak problem. Najlepszy krawat ucieszyłby go jako prezent od córki, ale na markę by nawet nie spojrzał. Za to zawsze cieszyły go książki i płyty. Uwielbiał je, więc zazwyczaj na tym stawało.

Czyli święta spędzaliście państwo w Warszawie, choć mieszkaliście w Sopocie?

Najczęściej, stąd też silne wspomnienie przedświątecznej podróży pociągiem. Pamiętam, że raz spotkaliśmy czarnoskórego studenta z Afryki, który koniecznie chciał zostać moim, wówczas pięciolatki, mężem. Pewnie to były jakieś żarty, ale mnie mocno utkwiły w pamięci. Czasami nie mogliśmy pojechać i spędzaliśmy święta w mieszkaniu w Sopocie, z naszymi zwierzętami.

A potem także w Pałacu Prezydenckim. Jak pani wspomina te spotkania?

Było zazwyczaj kilkanaście osób. Mocno przeżyłam śmierć babci Ireny, ciotki mojej babci. Ale zawsze był też, oprócz rodziny, ksiądz Roman Indrzejczyk, prezydencki kapelan i przyjaciel taty, który także zginął w Katyniu. To były bardzo długie, rozgadane Wigilie. Dyskusje toczyły się do nocy. To, co było na stole, mniej się liczyło, najbardziej cieszyliśmy się sobą.

To były opowieści rodzinne czy polityczne?

Rozmawialiśmy o wszystkim, ale nie ma co ukrywać, że polityka dominowała. Tata i stryj nią żyli, przeżywali wszystkie polskie sprawy. Nawet gdy byli poza krajem, wszystko ich interesowało. Ale to były ciekawe rozmowy i nikt nie narzekał. Natomiast w okresie prezydenckim sama lubiłam, jak tata pewne rzeczy opowiadał, pozwalało mi to lepiej zrozumieć to, co robi.

I pewnie płynęły te metafory oraz wtrącane anegdoty, które czasami potrafiły daleko odejść od tematu podstawowego.

To prawda. Ale puenta była zawsze i zawsze rozmowy wracały do punktu wyjścia. Trzeba tylko cierpliwie doczekać do końca, choć mama czasami strofowała żartobliwie tatę, by wracał do tematu. Rodzice w czasie tych świątecznych rozmów zawsze mnie wypytywali o moje plany, troski.

Miewa pani poczucie, że te rozmowy są niedokończone?

Tak, strasznie mocne chwilami. To zostało tak nagle urwane… O tyle spraw chciałabym rodziców zapytać, tyle rzeczy chciałabym im powiedzieć. Zawsze miałam wrażenie, że jeszcze zdążę dopytać, że mamy czas. Nie mieliśmy, jak się okazało. Mówię więc dzisiaj wszystkim przyjaciołom, by nie czekali, nie odkładali takich rozmów i pytań na przyszłość, bo może się okazać, że nie będzie już takiej możliwości, czego oczywiście nikomu nie życzę.

O co by pani chciała dopytać?

Tatę na przykład o to, jak naprawdę wyglądały wydarzenia z okresu strajku w Stoczni Gdańskiej i z okresu późniejszego? Jak mu się współpracowało z Wałęsą? Ale i o sprawy codzienne, o filmy, książki, muzykę, które rodzice lubili.

Co było na stole?

Oczywiście ryby. Do dzisiaj noszę w portfelu łuskę z karpia, którą mama mi kiedyś dała na szczęście. Zawsze był problem z tym karpiem, nikt z rodziców nie był w stanie pomyśleć nawet o jego zabiciu. Kupowali więc już oprawionego. Była też kutia. To mama kiedyś postanowiła jej spróbować i wszystkim zasmakowała. Była to więc tradycja trochę importowana. Miód, bakalie i pszenica kupowana na rynku w Sopocie. Pyszne.

Świętej pamięci para prezydencka była słynna z wrażliwości na cierpienie zwierząt.

Tak, nasz pies Lula, który teraz jest u przyjaciół rodziców, został znaleziony na stacji benzynowej. A tata odmawiał jadania cielęciny i jagnięciny. Nie mógł znieść myśli, że to mięso tak młodych zwierząt.

Jak sobie rodzice radzili w PRL z brakami rynkowymi?

Mama miała w sobie niezwykły dar, ludzie ją darzyli dużą sympatią, wnosiła jakieś światło, optymizm. Cieszyła się, kiedy mogła pomóc innym. Myślę, że dlatego była tak bardzo lubiana i nawet za czasów komunizmu mogła liczyć na sympatię pań ze sklepu mięsnego czy warzywniaka. Ale rodzice nie przywiązywali jakiejś strasznie wielkiej wagi do zakupów. Wychodzili z założenia, że zawsze uda się coś zdobyć.

Chodziliście państwo na pasterkę?

Nie było takiego zwyczaju. Zawsze chodziło się natomiast wspólnie do kościoła w pierwszy dzień świąt. 25 grudnia odwiedzało nas wielu znajomych, czasem my odwiedzaliśmy przyjaciół. Tata wspomniał mi, że jako młody człowiek nie był tak bardzo religijny, ale z upływem czasu zaczął coraz bardziej rozumieć wartość wiary. Kiedy ja trochę wątpiłam, powtarzał mi, że z czasem pewne rzeczy stają się jaśniejsze, że warto ufać Bogu.

Arcybiskup Józef Michalik opowiadał nawet, że śp. prezydent zadzwonił kiedyś do niego, jadąc na jakieś spotkanie, i prosił o możliwość spowiedzi.

Wiem, że tak robił. Tata był osobą wierzącą, ale nie zabobonną, i ufał, że łatwiej można wszystko przetrwać dzięki wierze. Sama też po śmierci rodziców stałam się osobą bardziej wierzącą. Bardziej doceniam rolę Kościoła tak w życiu swoim, jak publicznym.

Tych świąt, które śp. Lech Kaczyński spędził w czasie internowania po stanie wojennym, pani nie pamięta, ale czy wracały one we wspomnieniach?

Tak, miałam wtedy półtora roku. Wiedziałam, że kiedyś tatusia zamknęli w więzieniu komuniści, ale za dużo się o tym nie rozmawiało. Często wracała opowieść rodzinna, jak po zabraniu taty mama posadziła mnie na sanki i poszliśmy do przyjaciół. Tam mieszkaliśmy przez jakiś czas.

Jest takie zdjęcie, jak przytula panią internowany Lech Kaczyński.

Ono wisi nawet w moim mieszkaniu. Ale niestety, nic z tamtego czasu nie pamiętam. Znam tylko opowiadania rodziców.

Lech Kaczyński kilka razy mówił o swoim żalu, że działalność opozycyjna ukradła mu tyle czasu ze wspólnego bycia z rodziną. To się pojawiało?

Kilka razy tata o tym mówił. Ale nie miał racji. W moich wspomnieniach tata jest bardzo wyraźny, jest z nami. Może dlatego, że wkładał tyle wysiłku w moje wychowanie, kiedy już był. Nawet gdy wracał późnym wieczorem, zawsze, niezależnie od tego, jak był zmęczony, czytał mi do snu. Sam prawie zasypiał, ale twardo czytał „Anię z Zielonego Wzgórza”, „Kubusia Puchatka” czy „Mary Poppins”, którą kochałam. Umiał się skupić na dziecku. Słuchać. Okazać prawdziwe zainteresowanie. Tak staram się postępować z moimi córkami. Mamie zawdzięczam, oprócz wielu innych rzeczy, podobny gust.

Tej pierwszej Wigilii w Pałacu Prezydenckim baliście się państwo? To przecież inny świat.

Nie, nie baliśmy się. To na pewno było dziwne, sam apartament jest tak skonstruowany, że niestety kelnerzy muszą przejść przez pomieszczenia prywatne, obok sypialni, by dojść do jadalni. Prywatność była więc z natury rzeczy ograniczona. Jednak ludzie pracujący w Pałacu Prezydenckim byli tak sympatyczni, że dzięki ich taktowi i bezpośredniości tego się nie odczuwało. Panom Adamowi i Darkowi jestem ogromnie wdzięczna, bo w strasznych dniach 2010 r. pomogli mi się pakować. Sama nie dałabym sobie rady.

Rodzice polubili ten apartament?

Nie sądzę. Zwłaszcza tata chętnie pozostałby w mieszkaniu, gdzie przebywał jako prezydent Warszawy. Bo to jest swoista złota klatka.

Ale zaprzysiężenie prezydenta Kaczyńskiego miało miejsce w grudniu 2005 r., więc wtedy jeszcze chyba były to święta bardziej prywatne?

Tak, wtedy pojechaliśmy do jednego z prezydenckich ośrodków. To było tuż po zaprzysiężeniu taty i pamiętam, że wszystko wydawało się trochę nierzeczywiste.

Dla wielu ludzi był to czas nadziei na lepszą Polskę, wreszcie sprawiedliwą, odwołującą się do dziedzictwa żołnierzy wyklętych, a nie ubowców.

To rzeczywiście było odczuwalne. Ale szybko okazało się, jeszcze w czasie tamtych świąt, że ten wybór narodu nie został przez dużą część mediów i opozycji uznany. Nie dano chwili spokoju, ataki zaczęły się od pierwszego dnia po wyborze taty na głowę państwa. To sytuacja nieporównywalna z tym, jak traktowano Aleksandra Kwaśniewskiego czy osobę wybraną na prezydenta po tragedii smoleńskiej.

Piotr Zaremba nazwał to przemysłem pogardy. Słusznie?

Tak. Przeszło to najśmielsze oczekiwania i przekroczyło wszelkie granice. Było bardzo, bardzo nie fair. Ale nie chcę o tym mówić.

A o Bronisławie Komorowskim, który był w tym procederze aktywny?

Przepraszam, ale nie będę mówiła o obecnym prezydencie. Nie chcę.

A jak wyglądały te ostatnie święta, w 2009 r.?

Wiele razy potem o nich myślałam, szukałam, jak zawsze czyni człowiek, jakichś znaków… Ale nie, to były normalne, zwykłe, szczęśliwe święta. Tata był wtedy w bardzo dobrym nastroju, szły w górę wskaźniki akceptacji tego, co robi, ten przemysł pogardy zdawał się nieco tracić oddech. Szykował się do kampanii. Podobnie optymistyczny był sylwester spędzany w ośrodku w Juracie z przyjaciółmi.

Zapytany w tym okresie przez dziennikarzy, czego mu życzyć, odpowiedział: jak to czego, wiadomo.

I były szanse na wygraną. Wynik nie był z góry rozstrzygnięty. Nie było jednak dane nam się o tym przekonać.

Bo nadszedł 10 kwietnia 2010 r.

Tak, minął rok, ale skłamałabym, mówiąc, że czas zaleczył rany, że przywykłam. Na pewno codzienność, opieka nad dziećmi, nad rodziną zmusza człowieka, by starał się być dzielny. Dzieci muszą mieć szczęśliwe święta, muszę dla nich starać się odnaleźć w nich radość. Ale i dziewczynki pamiętają dziadków. Także stryj i babcia przeżywają to ciężko. Nie myślę już niestety o nadchodzących świętach Bożego Narodzenia z taką radością jak kiedyś, są one jakoś nierozłącznie związane ze smutkiem, z żalem, brakiem. W ubiegłe święta rozchorowałam się, mój organizm – sądzę, iż z wielkiego bólu po stracie rodziców – odmówił funkcjonowania. To wszystko jest tak trudne do przyjęcia także dlatego, że stało się tak nagle i w tak niejasnych okolicznościach. Nie wiem, może za kilka lat będzie łatwiej.

W tym roku?

Spędzę święta z dziećmi, mężem, teściami. Moje myśli będą także przy rodzicach.

Widać wyraźnie, im dalej od tej tragedii, że Polacy chcą pamiętać. Tej pamięci, mimo starań, nie udaje się władzy zgasić.

Tak, to jest niesamowite. Tyle oddolnych inicjatyw, zazwyczaj – jak popiersie w Wołominie – natychmiast atakowanych. Coraz wyraźniej widać, że dzieło mojego taty zaprocentuje. Jego przesłanie odezwie się – jeśli nie teraz, to za kilka lat. Ale na pewno. Nie uda im się tego zagłuszyć.

Przyjaciele rodziców sprawdzili się w tym czasie?

Zdecydowana większość tak. Ja zresztą te przyjaźnie kontynuuję. Otaczali rodziców wspaniali ludzie. Chociaż kilka osób z tych, którzy byli wokół taty, raczej jednak z nieco dalszego kręgu, w moim odczuciu zawiodło. A może inaczej – niezmiernie mnie ich postawa zaskoczyła.

A gdyby nie było tej tragedii, co byłoby dzisiaj?

Trudno mi o tym myśleć. Na pewno, jak już wspomniałam, wybory były do wygrania. Nie byłoby potem łatwo, ale mandat byłby wtedy silniejszy. Tata też mówił wiele razy, że chciałby wrócić do pracy naukowej.

Nie wierzymy, żeby się to udało.

Tak, mają panowie rację, brakowałoby mu polityki, nawet gdyby wybory przegrał. Byłby wtedy pewnie ważnym liderem opozycji, potrafiłby pomóc ludziom przeciwstawiającym się temu, co dzieje się teraz. Potrafiłby przekonać część Polaków wątpiących w siebie, że warto być Polakiem, warto mieć ambicje, budować silne, własne państwo. Potrafiłby wielu obudzić.

Mówił czasem, że kocha Polskę?

Nie, to było oczywiste. To było oczywiste…

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)