Świat oczami niewidomych

Zegary w Laskach nie tykają. Mówią godziny. Dzieci wstają o 6.30. Tu nie szuka się rzeczy po omacku. Przedmioty mają stałe miejsce. Śniadanie odgaduje się palcem. Chleb jest miękki, ser ciągnie się pod ręką, wędlina krucha...

Niewidomi od urodzenia późno się orientują, że nie widzą. Najczęściej wtedy, gdy zaczyna się mówić o czarnym druku, czymś, czego nie da się dotknąć. Właściwie widzenia nie zrozumieją nigdy. – Jakby dotykać oczami w każdą stronę jednocześnie... – próbują. Dawid uczy się w Laskach na masażystę. Słyszał, że jest przystojny. Niebieskie oczy ma od niedawna. Wcześniej były brązowe, ale wymieniono je w Łodzi. Tata dobrał odcień. – Ciemniejszy. Ponoć w jasnym błękicie wyglądałbym dziwacznie – żartuje. Miał rok, gdy z powodu nowotworu trzeba było usunąć oczy. Za mały, by zapamiętać widzenie. Jaki obraz ma pod powieką? – Tam nie jest ani ciemno, ani jasno. Jest pusto – nie umie wytłumaczyć. Kiedyś słyszał o ćwiczeniu w psychologii, które opisuje niewidzenie. Trzeba zamknąć jedno oko, drugie mieć otwarte. Zamknięte oko jeszcze przykryć ręką. Podobno to coś takiego...

Pod powieką

W pierwszej klasie technikum w Laskach nie ma tablicy. Nieosłuchanych drażni dźwięk maszyn do pisania. Uczniowie wystukują brajlem notatki. Choć świat niewidomych już zdominowały mówiące komputery, tylko brajl nauczy ortografii. Dziewczyna w rogu ma głęboko osadzone oczy. Marta wie, że jedno jest niebieskie, drugie brązowe. Ale tylko widzącym się wydaje, że niewidomy od urodzenia wyobrazi sobie niebieski. Dla niej to nazwa. Że niebieskie są oczy albo niebo... W obrębie Lasek, gdzie jest już 14. rok, porusza się pewnie. Najgorzej bywa zimą, gdy śnieg przykryje drogę. Trudno wtedy wyczuć stopą krawężniki. Właśnie zdała kurs orientacji przestrzennej. Przygotowują do tego widzący fachowcy. Najpierw sami chodzili po mieście z przepaską na oczach, potem chodzą za dzieckiem z Lasek. Marta już była na Dworcu Centralnym. Sama. Ale nie krawężniki są na ulicach najtrudniejsze. Najtrudniejsze są te pytania: „Czy pan, pani mi powie”.

Można usłyszeć od pijanego przechodnia: „A co cię to obchodzi?”. To zraża. Bez tych pytań pokonuje się tylko trasy przemierzane najczęściej. Człowiek się skupia i liczy: zatoczka autobusowa (nie każdy przystanek ma zatoczkę), tory, duża dziura w ulicy... Najgorsze są przystanki na żądanie. Wybijają z rytmu. Siedzimy przy globusie, który ma wypukłe kontynenty. Dużo wokół wypukłych rzeczy. Marta stara się patrzeć w kierunku mojego głosu. Właściwie nie chciałaby widzieć. Po 19 latach uczyć się od nowa wszystkich rzeczy na świecie? Bez palców? Co umiałaby nazwać w muzeum, gdzie rzeczy są za szybami? Jak opisałaby obraz na ścianie?

Marta lubi słuchać o świecie. Dużo osób mówi jej, że jest straszny. Jeśli miałaby opisać świat, powiedziałaby, że to przestrzeń zastawiona mnóstwem wysokich bloków. Widziała takie bloki. Najpierw, kawałek po kawałku, dotykała parteru, potem schody, pierwsze piętro. Z najwyższego ktoś spuścił linę. Echo odbiło się tępym stukiem. Potem długo szło się wzdłuż liny rozciągniętej w poziomie. Tak zobaczyła wysokość. Ale perspektywy niewidomy sobie nie wyobraża. Tego, że coś, co stoi dalej, wydaje się mniejsze, choć nie jest. Tego trzeba się nauczyć jak kolorów.

Czasem przyjeżdża do Marty przyjaciel z Dębicy. Skończył w Laskach szkołę specjalną. Już było za późno na normalną. Gdy stracił wzrok, matka sześć lat trzymała go w mieszkaniu. Ale niewidomi nie chodzą na romantyczne spacery w nieznane. Spacer to wysiłek umysłowy. Labirynt ścieżek zostawianych za sobą, które trzeba zapamiętać, by wrócić. Niewidomi nie chodzą bez celu.

Czy niewidomy śni?

Każda z rzeczy w szafie Danusi ma inną fakturę. Na pamięć uczy się po niej kolorów. Żeby nie ubrać się pstro. Ciemne koszulki w szafie mają ucięte metki. Najgorzej, gdy zmienia się pora roku. Trzeba od nowa dotykać guzików, szwów i przypominać sobie kolory. Jest pomysłowa. Na programatorze pralki automatycznej nakleiła wypukłe kreseczki. Jedna to 10 stopni... Gdy kilka lat temu wprowadzała się do swojego pierwszego mieszkania, długo odwlekała ten moment. Jeszcze kupi pralkę, jeszcze jedną noc prześpi na stancji. Nowy teren, nawet gdy swój, jest wyzwaniem. Nauczyć się tych wszystkich kantów w domu, nowych zakrętów, śmietników. Już się nauczyła stałych tras. Dom-biblioteka dla niewidomych, gdzie pracuje na dwie zmiany, dom-lekarz, dom-kościół. Biblioteka-jadłodajnia u zakonnic.

Przy łóżku leżą druty z robótką. Laski uczą dziergania. To takie przygotowanie na wypadek samotności. Jak płyty. W domach samotnych ociemniałych jest dużo płyt. Zdarza się, że obudzeni w nocy nie wiedzą, co zrobić z czasem. Danusia słyszała, że wiąże się to z brakiem oddziaływania światła na przysadkę mózgową. Gdy czasu robi się za dużo, siada też do komputera i przepisuje wykłady z kaset głuchej niewidomej studentki z Lublina. Spisuje słowo po słowie. Nawet żart na sali albo kaszel, żeby dotykając linijkę brajlowską, która przekłada tekst z ekranu na wypukły alfabet, „usłyszała” jak najwięcej rzeczywistości. – To nie poświęcenie – Danusia mówi bez egzaltacji. – Gdym miała inne zajęcie... Sposobem na ciszę jest też mówiona książka. Z całej Polski dzwonią do biblioteki Polskiego Związku Niewidomych i proszą o paczki. Zwykle są skazani na wybory Danusi. Wędruje korytarzami i dobiera książki na kasetach na podstawie wykształcenia, wieku, płci. Każdemu wysyła się po dwa worki. W jednym 60 kaset. Zwykle odsyłają
po dwóch tygodniach. I znów dzwonią, proszą, znów nasłuchują w swoich domach tych wszystkich zgrzytów. Starsi samotni są skazani na ciszę. Danusia nie. Ci, którzy zdążyli opanować komputer, odnajdują się na forum dyskusyjnym Typhlos (z grec. niewidomy). Ostatnio Danusia wywołała tam burzę. Napisała: „Plusem tego, że nie widzimy, jest oszczędność na świetle. I kolorowych szminkach”.

Niewidome kobiety nie malują ust ani rzęs. Starszy o rok brat urodził się taki sam jak Danusia, ale cztery lata młodsza siostra już nie. Rodzice, rolnicy z białostockiej wioski, całymi dniami pracujący na polu, nie mieli czasu wytłumaczyć dziecku tych wszystkich dźwięków naokoło. Sama sobie tłumaczyła. Na przykład burzę. Długo myślała, że to but spada na dach i robi taki hałas. Myślała też, że każde dziecko biega tylko w obrębie dwóch koców rozłożonych na podwórku latem. Jeden leżał w słońcu i był ciepły, drugi leżał w cieniu. Miała cztery lata, gdy zawieźli ją do Rabki. Tam pierwszy raz „zobaczyła” rzekę – wodę pod drewnianą kładką. Liceum skończyła w Warszawie. Dla widzących. Na dziewiarkę była zbyt ambitna, na masażystkę zbyt nerwowa. Dopiero tam, raz, pożałowała, że nie widzi. Bo widzącym matematyki nie dyktowało się jak w Laskach. Wtedy jedyny raz przeszło jej też przez myśl, że gdyby ktoś dał jej oczy na jeden dzień, chciałaby napisać równanie na tablicy i... zobaczyć siebie w lustrze. W pudełku trzyma
kilka zdjęć. Na jednym 34-letnia Danusia stoi w kolorowej sukience. – Ponoć obok są kwiaty – uśmiecha się, patrząc gdzieś obok mnie. Mówią, że jest ładna. Ale nie wie. Choć skończyła matematykę na uniwersytecie i jest dobra z geometrii, urody niewidzący od urodzenia nie zrozumie. Słyszała, że w urodzie liczą się detale, na przykład układ kącika ust w stosunku do policzka. Jest realistką. Nigdy nie przewróci naleśnika na patelni ani nie uprasuje spodni w kant. Nawet nie marzy o widzącym mężu. Może widzący na wózku? On miałby oczy, ona nogi. On kręciłby kółkami, ona rękami trzymałaby się wózka.

Sny? Niewidomy nie śni o motylach na łące, śni głosy. Zwykle o czymś informują. Śni też to, co czuje pod nogami. Że stoi lub jedzie. Tak jak wspomnienia. Gdy coś zrobi na niewidomym wrażenie, wspomina nie obrazem, ale przez głos lub smak. Danusia najbardziej zapamiętała jedzenie z samolotu, którym 20 lat temu dzieci z Lasek poleciały do Australii.

Zobaczyć wiatr

Zbyszek kładzie laskę obok krzesła. Musi być sztywna. I dostosowana do wzrostu. Dziś kupił w Laskach jeszcze jedną. Składaną. Zawsze się przyda. Kupił też karty do brydża z brajlowskim alfabetem w rogu. W Kielcach by ich nie znalazł.

Zbyszek nie wie, skąd to się bierze. Ale gdy idzie chodnikiem, policzy z odległości auta na parkingu. Gdy jest cicho, ominie każdy słup. – O, tu wiem, że stoi – pokazuje palcem czoło. Nie boi się dużych miast. Z peronu spadł tylko raz. Zapowiedzieli pociąg do Kielc, zaczął biec i omijać ludzi. Leżąc na szynach, już słyszał gwizd. Przytulił się. Pociąg przejechał drugim torem. Ale najgorsze w mieście nie są dworce, tylko ludzie. Kiedyś przesunął białą laską po wielkim kręgosłupie. Krzyknął: „Jezu, ale zwierzę!”. Skąd miał wiedzieć, że to kobieta w futrze grzebała w siatce? Odburknęła: „Spier... gówniarzu”. „Niewidomy, a wiedział, gdzie włożyć!”, syknęła inna, gdy na ulicy laska utknęła mu między jej kolanami. O tym, że ktoś patrzy na Zbyszka, musi pamiętać cały czas. Bo najtrudniejsze to nauczyć niewidome od urodzenia dziecko poczucia wstydu. Że ktoś na nie patrzy, choć nie dotyka, że nie wolno wszędzie dłubać w nosie. Też nie wiedział, co to wstyd, gdy z Reszek koło Kętrzyna przywieźli czteroletniego Zbyszka
do Lasek. Nikt nie wie, dlaczego zanik nerwu wzrokowego nie trafił na siostrę ani brata. Dziś w Warszawie kupił też komputer. Przyda się do rejestru pacjentów. Zbyszek, masażysta w Kielcach, nie narzeka.

Ludzie lubią niewidomych masażystów. Zwłaszcza kobiety. Ale kobiet nie rozumie: – Myślą: „Nieważne, że dotknie, ważne, że nie widzi”. Czasem cudują: „Co z tego, że pan nie zobaczy, przecież pan poczuje?”. „Chyba się pani umyła”, ucinam żartem – gdy pali papierosa, cały czas trzyma palcem popielniczkę. Nie wyobraża sobie tęczy ani fali na wodzie. – Jak to mogło wyglądać, że wywróciła się łódka, gdy płynęliśmy kajakiem? Jak wyglądał kolega, który zawisł na drzewie? Wszyscy się śmiali – nie może zrozumieć. Strasznie też Zbyszka ciekawi, jak wygląda striptiz. – Mówili, że lepiej zobaczyć, dopiero potem dotknąć – analizuje. Ale gdyby Bóg powiedział: „Masz minutę, naoglądaj się”, chciałby zobaczyć żonę. Widząca, lecz nie wahała się wyjść za niego. Zbyszek wie, że jest szczupła i ma czarne włosy. Słyszy, jak ludzie szepczą: „Ślepy, a taką ładną wziął”. Zżera go ciekawość, czy taka ładna, jak mówią. A gdyby Bóg dał jeszcze minutę, chciałby zobaczyć, jak żagiel idzie pod wiatr. Dzieci chciałby zobaczyć, gdyby Bóg dał
cały dzień. Zna je na pamięć. Przecież dotyka od małego. Anka już jest jego wzrostu, a Karol w czwartej klasie. Widzą. Trzyma mnie pod rękę, gdy wchodzimy do metra. Pierwszy raz „widzi” metro. – Czy to wygląda jak samolot? – dopytuje się. – Z dywanem przez środek i krzesełkami po bokach?

Zapomniałam swojej twarzy

Elżbiety nie męczy ciekawość, jak wyglądam. To nie męczy, gdy spotyka kogoś przelotnie. Przeszkadza, kiedy rodzi się zażyłość. Wtedy pyta, czy może obejrzeć twarz. Wszystkie wyłączniki światła w warszawskiej spółdzielni Nowa Praca są ustawione w jedną stronę. Bo dla niewidomego światło to tylko przycisk w ścianie. Ustawiony na dół, znaczy wyłączone. Większość ma podobne oczy. Lekko przymknięte. Z grymasem, który przypomina zbieranie się na płacz. W pokoju na dole oczy patrzą w czarne ekrany komputerów. Już minął czas, gdy ociemniali robili tylko szczotki i sweterki albo skręcali kontakty. Spółdzielnia znalazła pomysł na konkurencyjność. Wygrała przetarg w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa na zorganizowanie infolinii dla rolników o unijnych dotacjach.

Elżbieta, kierownik działu telemarketingu, nie musi patrzeć na ekran. Ma w uszach słuchawki. Syntezator mowy odczytuje jej każdy ruch myszką. Po tamtej stronie nikt nie wie, że rozmawia z niewidomym. Dużo trudniej żyć, gdy wzrok traci widzący. Zanim Elżbiecie jaskra zamknęła świat, zdążyła jeszcze skończyć studia pedagogiczne. Dziesięć lat temu świat się zamknął. Ale nie z dnia na dzień. Zorientowała się, że nie widzi, któregoś kwietniowego przedpołudnia, gdy stała z mamą na przystanku. Mama powiedziała, że świeci słońce... Elżbiecie trudno opisać, co ma pod powieką: – Tam nie ma barw. Są plamy, zygzaczki.

Przeszła kryzys. Niewidzący od urodzenia go nie przechodzą. Przecież świat przed oczami nie zmienia im się nagle. Tego, kto kiedyś widział, najbardziej drażni to, że ludziom tylko się wydaje, że rozumieją ociemniałych. Na przykład gdy Elżbieta czeka na autobus. Ludzie potrafią ją podnieść i wstawić do środka. To najgorsze – utrata ziemi pod stopami. Na twarzy nie ma śladu makijażu, ale nigdy tak jak teraz nie pilnowała własnego wyglądu. Gdy widząca kobieta ubierze się pstro, ludzie powiedzą, że nie ma gustu. O niej powiedzą: nawet nie wie, jak się ubrała. Dlatego kolorów ma niewiele. Zostały tylko na starych sukienkach.

Niedawno była w bazylice w Rawennie. Kucnęła na środku posadzki i oglądała palcami mozaiki. Niewidomy od urodzenia nie zobaczy tych mozaik w postaci obrazów we śnie. To jej przewaga. Przewagą jest też informacja, jaką dają dźwięki laski stukającej o przeszkody. Na przykład o śmietniki. Od razu sobie przypomina kształt. Że blaszany jest węższy od kamiennego. Ominie pewniej.

Pamiętam drogę

„Nasycenie 10. Brązowy, odcień – szary”, urządzenie, które Grzegorz przykłada do mojego swetra, opisuje barwę sztucznym głosem. – Kolortest ma skalę nasyceń od 0 do 12. Podejrzewam, że to sweter w odcieniu bladego pomidora – analizuje. – W przyrodzie nie ma czystych barw. Trzeba się nauczyć interpretować skalę. Malutki kolortest, choć niedoskonały, przydaje się Grzegorzowi do życia, np. dobierania skarpetek w pary. Albo przed snem, gdy dla pewności strzela urządzeniem w sufit, żeby się upewnić, czy nie pali się światło.

W domach ociemniałych jest dużo mówiących urządzeń. Termometr, ciśnieniomierz, czujnik poziomu cieczy, który piszczy, gdy woda napełniła szklankę po brzeg. Za 7,5 zł można go kupić w małym sklepiku przy Polskim Związku Niewidomych. Mówiące urządzenia są droższe. Wszystkie mają ten sam jednostajny głos. Jak czytak. Grzegorz wędruje po przyciskach: „odcinek 1”, „odcinek 4”. Widzący nie zdają sobie sprawy, że czytak to w świecie ociemniałych rewolucja. – Chociażby „Krzyżacy” – tłumaczy. – W brajlu zajmują dziewięć opasłych tomów albo 32 nagrane kasety. Na małej karcie pamięci czytaka zmieści się 70 godzin. Właśnie otwarto w Warszawie wypożyczalnię zbiorów cyfrowych. Został kierownikiem.

Każdy ma ten sam odruch chodzenia po własnym domu z wyciągniętymi do przodu rękoma. Stoły w tych domach są puste. Bez serwet i kwiatów w wazonach. Jakby czegoś brakowało. Grzegorz szuka na półce kawy. W szafkach nie ma prawie nic. Nie może być. Wtedy robią się zakamarki. Na każdym słoiczku naklejona folia z wypukłym alfabetem: dżem, ogórki... Trzeba nakleić od razu po przyjściu ze sklepu. Żeby nie zapomnieć. W portfelu musi być ten sam porządek. Najgorsze są banknoty, które minimalnie różnią się szerokością. Najlepiej od wewnątrz kieszonki zrobić przymiarkę do każdego nominału osobno. Zdarzają się oszustwa.

„16.30”, co pół godziny ciszę przerywa głos zegarynki. Grzegorz zapala światło. Choć stracił wzrok blisko ćwierć wieku temu, zapamiętał, że w lutym przed godz. 17 robi się zmrok. Ale gdyby raptem ktoś wsadził Grzegorza w tę porę dnia, nie odgadłby czasu. Nieraz budzi się w środku nocy i dotyka godziny, otwierając blacik ręcznego zegarka. Sprawdza, czy to jeszcze noc. Z czasu, gdy widział, zapamiętał też swoją wioskę pod Zamościem. Wtedy jeszcze nie było tam szosy. Gdy Grzegorz wraca z drugiej zmiany do domu przy warszawskim pigalaku, zawsze któraś z cór Koryntu łapie go za rękę i podprowadza do drzwi. Choć zna na pamięć każdą dziurę w chodniku, nigdy tej ręki nie wyrywa.

Edyta Gietka

Źródło artykułu:Tygodnik Przegląd
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)