Stwardnienie urzędnicze
Łatwiej jest zdobyć 10 milionów i wybudować supernowoczesne centrum rehabilitacji, niż podpisać umowę na usługi z Narodowym Funduszem Zdrowia.
Chorzy dzwonią od kilku miesięcy i pytają wciąż o to samo: czy i kiedy będą mogli przyjechać się leczyć? Dyrektor Mariusz Kowalewski najpierw mówił, że zaraz. Potem, że wkrótce. Kiedy wojewoda zgodzi się zarejestrować niepubliczny ZOZ. A kiedy już się zgodził (po trzech miesiącach) dyrektor odpowiadał, że kiedy tylko Narodowy Fundusz Zdrowia podpisze umowę. Czyli terminów była kilka. Od czerwca, od lipca, od września i od października.
A potem już nie wiadomo było, co mówić. Więc dyrektor Kowalewski zapisał 200 chętnych na listę oczekujących i obiecał dać znać, jak tylko coś będzie wiedział. Ale jeszcze nikomu nie dał. Bo nie wiadomo, kiedy Centrum Rehabilitacji Chorych na Stwardnienie Rozsiane w Bornem Sulinowie zostanie otwarte.
Wieść, że w byłej radzieckiej bazie powstanie coś wyjątkowego, rozniosła się błyskawicznie wśród 60 tysięcy chorych. Bo dla SM-owców, czyli chorych na stwardnienie rozsiane, jedyną szansą na utrzymanie sprawności i zmniejszenie skutków postępującej choroby jest rehabilitacja. SM-owcy nie mają dostępu do drogich leków, bo NFZ nie chce ich refinansować. Nie mają wojewódzkich poradni ani centralnego rejestru chorych. A Ministerstwo Zdrowia nie chce przyjąć Narodowego Programu Leczenia Stwardnienia Rozsianego, bo jest drogi. SM-owcy nie mogą nawet pikietować ministerstwa, bo najczęściej przykuci są do wózków i siedzą w domach. Jedyne, co mają, to ośrodek na 52 miejsca w Dąbku pod Mławą otwarty 12 lat temu. Ale na miejsce czeka się tam dwa lata. - Nasza tragedia polega na tym, że ta kolejka mogłaby się zmniejszyć dzięki otwarciu Bornego - mówi Izabela Odrobińska, przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego.
Bo Borne to nadzieja. Wzorcowy, supernowoczesny, europejski, najlepiej wyposażony ośrodek. Drzwi otwierane guzikiem, toalety na fotokomórki i łóżka podnoszone pilotem. Budowany przy współpracy z belgijskim ośrodkiem w Melsbroek i duńskim w Haslev. - Najlepszy, na jaki nas stać - dodaje Odrobińska.
Czterokondygnacyjny budynek wart z wyposażeniem 10 milionów złotych od kwietnia stoi pusty. Bez żadnego pacjenta. Co prawda, na korytarzach można spotkać dyrektora Kowalewskiego, który został oficjalnie powołany, ale nie zatrudniony, bo nie ma pieniędzy. Czeka na podpisanie umowy z Narodowym Funduszem Zdrowia. Konto ośrodka na razie jest puste.
- Ręce opadają, że coś takiego, co powstało dzięki zaangażowaniu lokalnej społeczności, stoi teraz puste - mówi Odrobińska. - Bo ośrodek potrzebuje tylko kontraktów z NFZ.
Smutek spełnionych marzeń
Neurolog Mariusz Kowalewski przyznaje, że osiem lat temu pomysł wybudowania ośrodka w ruinach radzieckiego szpitala w Bornem Sulinowie wydawał się mało realny. Stowarzyszenie, które miało go zbudować, zebrało tylko 20 tysięcy złotych. Potem inicjatywę przejęło starostwo powiatowe w Szczecinku.
Gdy doktor Kowalewski oprowadzał wycieczki po ruderze i pokazywał piwnicę, w której zalegał jeszcze poradziecki węgiel - to pukano się w czoło. A dziś jest tam basen, gabinety hydroterapii, sale masażu i kabina krioterapii.
Trzy lata temu doktora Kowalewskiego zaproszono do telewizji. Opowiedział o planach centrum rehabilitacji. Zdziwienia nie kryła nawet Izabela Odrobińska, która siedziała obok. - Wzięła nas za nawiedzonych facetów, którzy nie wiedzą, na co się porywają - mówi Kowalewski.
Plan był taki, że ośrodek rehabilitacyjny powstanie przy istniejącym domu opieki społecznej. W 2003, gdy organizowano w Bornem konferencję, zjechali ministrowie, posłowie i senatorowie, którzy obiecali wsparcie. Ale najwięcej, jak przyznaje starosta Krzysztof Lis, udało się mu wyrwać z Unii Europejskiej (prawie cztery miliony złotych). 2,4 miliona złotych uzyskano z budżetu państwa - na zagospodarowanie mienia po jednostkach radzieckich. Samorząd powiatowy dołożył dwa miliony, a Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) nieco ponad milion.
Ale zdobycie pieniędzy, jak przyznaje starosta, nie było największym problemem. - Może NFZ liczył, że nigdy nam się nie uda tego wybudować? - mówi. - Droga przez mękę zaczęła się wówczas, gdy kończyliśmy już budowę i wyposażanie budynku.
Krzysztof Lis w maju ubiegłego roku poinformował prezesa NFZ Jerzego Millera, że wkrótce ośrodek dla SM-owców będzie gotowy. Prezes Miller odpowiedział jednak, by samorządowcy nie robili sobie nadziei. Bo nie ma żadnych szans, żeby Fundusz zawarł jakąkolwiek umowę.
Pół roku później tę półoficjalną informację potwierdził Marek Makowski, dyrektor zachodniopomorskiego oddziału NFZ. Gdy starostwo poinformowało go, że pierwsi pacjenci przyjadą na początku kwietnia 2006 roku i będą potrzebne pieniądze z NFZ, ten odpowiedział, że pieniędzy nie będzie. Nie tylko w kwietniu. Bo NFZ, jak informował Makowski, w ogóle nie przewidywał w 2006 roku podpisania umów z żadnymi nowymi zakładami.
Przez następne pół roku krążyła korespondencja między starostwem, NFZ i Ministerstwem Zdrowia, w którą co jakiś czas włączało się Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego, apelując o rozsądek. - NFZ uważał, że to nie ich sprawa - mówi Piotr Kujawa, prezes powołanej przez starostwo powiatowej spółki, która jest właścicielem ośrodka. - Tam obowiązywała zasada: jak sobie wybudowaliście ośrodek, to się teraz martwcie. Nawet PiS nie da rady
Starosta Lis walkę z NFZ podzielił na takie etapy: nie damy ani grosza - nie mamy na to pieniędzy - wykupimy usługę, jak znajdziemy pieniądze - są pieniądze, ale spółka powiatowa nie może świadczyć takich usług - jesteśmy gotowi na podpisanie umowy, ale Warszawa wstrzymała procedurę.
Doktor Kowalewski mówi, że pierwszych pacjentów mógł przyjąć w kwietniu, ale zaczęła się odyseja urzędnicza. Wojewoda szczeciński nie chciał wpisać Bornego do rejestru zakładów opieki zdrowotnej, bo jego właścicielem była samorządowa spółka. A bez tego NFZ nie mógł podpisać umowy na świadczenie usług.
Trzy miesiące trwała walka na opinie prawne, aż wojewoda ustąpił. Zwycięstwo z urzędniczą machiną nastąpiło 3 września. NFZ obiecał, że błyskawicznie przeprowadzi obowiązkowy konkurs na świadczenie usług SM, po czym będzie mógł podpisać kontrakt.
Personel i pacjenci zostali postawieni w stan gotowości. Powiedziano, że mają się szykować do pracy i leczenia pod koniec września, a najpóźniej 1 października. Dyrektor Makowski (szczeciński NFZ) nawet ogłosił, że ma zaklepane w budżecie pół miliona złotych na ten cel do końca roku.
Katastrofa nastąpiła 8 września, gdy został odwołany Jerzy Miller, prezes NFZ. Andrzej Sośnierz, który go zastąpił, od razu zakazał wszystkim dyrektorom oddziałów podpisywania jakichkolwiek umów. I tak sprawa centrum rehabilitacji w Bornem utknęła.
Dyrektor Kowalewski poinformował chorych i niedoszły personel, że proces uruchamiania ośrodka przedłuży się trochę. Zwłaszcza że na fali zmian odwołano również dyrektora zachodniopomorskiego NFZ. I nawet protekcja miejscowych posłów PiS nic nie pomogła, bo nikt nie wiedział, co będzie dalej. Nowy dyrektor Mariusz Jurkiewicz pod koniec października obiecywał, że ośrodek dostanie pieniądze jeszcze w tym roku. I ponoć zgodę wyraził już prezes Sośnierz.
- Ja już słyszałem tyle obietnic, tyle zapewnień, że dopóki nie będę miał na biurku podpisanego kontraktu, to nie uwierzę - mówi starosta Lis.
Małgorzata Koszur ze szczecińskiego NFZ zapewnia jednak, że wszystko jest na najlepszej drodze i zaraz zostanie ogłoszony konkurs, tak by Borne mogło przyjmować chorych już 1 grudnia.
Dyrektor Kowalewski czeka na to od kwietnia, bo mówi, że musi być przygotowany na najgorsze. Na przykład na to, że prezesa Sośnierza nagle zabraknie, co może oznaczać wstrzymanie wszystkich procedur. Dlatego zaproponował chorym na SM leczenie w Bornem na warunkach komercyjnych, czyli za 4 tysiące złotych za turnus. - My nie mamy wyjścia - mówi doktor Kowalewski. - Ośrodek musimy ogrzewać i normalnie go użytkować, by nie popadł w ruinę. Musimy go uruchomić przed zimą.
Agata z Koszalina, która od 19 lat choruje na SM, też nie ma innego wyjścia. Przy kilkusetzłotowej rencie nie stać jej na taki wydatek. - Chory stoi przed wyborem: albo zdobędzie gdzieś pieniądze, albo w ogóle przestanie się poruszać - mówi.
Cezary Łazarewicz