Strefa ściemy
22 lata temu w Czarnobylu miała miejsce najsłynniejsza katastrofa atomowa. Jej sława jest tak wielka, że dokładnie zasłania prawdę o zamkniętej strefie wokół elektrowni.
Strefa śmierci – 30-kilometrowe koło wokół elektrowni czarnobylskiej – to skażona na wieki ziemia, którą porastają dziwacznie zniekształcone rośliny i zamieszkują zmutowane zwierzęta. Wejście w tę wyludnioną, przeklętą krainę jest igraniem ze śmiercią, narażaniem się na trudne do oszacowania dawki zabójczego promieniowania. Tyle przynajmniej mówi legenda.
Jak na wyprawę do strefy śmierci zaczyna się niewinnie. O 6 rano spod Pałacu Kultury w Warszawie ruszamy autokarem w 20-godzinną podróż przez Ukrainę. W środku nocy trafiamy do śpiącego miasta Sławutycz. W kilkuosobowych grupach idziemy do mieszkań byłych pracowników elektrowni czarnobylskiej, którzy wyprowadzili się do Kijowa.
Mieliśmy spać w jedynym w mieście hotelu, ale Europejski w ostatniej chwili wykazał się specyficznym dla tego kawałka świata sprytem i podniósł ceny o ponad połowę. Szybka akcja sprawiła, że Europejski został bez gości, a po mieście rozeszła się sensacyj-na wiadomość, że przyjezdni z Polski wykiwali kierownictwo hotelu. Chyba wszyscy w głębi ducha się cieszyli.
Następnego dnia rano szykujemy się na wjazd do strefy. Przy śniadaniu informacja, że każdy powinien mieć butelkę wody. 40 osób daje zarobić miejscowemu supermarketowi, chwilę później idziemy na stację kolejową. Dopiero teraz, w świetle dnia, można spokojnie przyjrzeć się całej grupie. Średnia wieku chyba nie przekracza 30 lat. Głównie faceci ubrani w bojówki i kurtki przeciwdeszczowe. Na pierwszy rzut oka studenci, no, może tacy trochę podstarzali. Niemal każdy z aparatem, kilka osób z kamerami. Wyglądamy jak wschodnioeuropejska odmiana japońskich turystów – wszystko fotografujemy, głośno gadamy, śmiejemy się. Czuć lekką nerwowość, każdy słyszał o Czarnobylu, a ci, którzy tu trafili, zwykle wiedzą więcej niż reszta.
– Dla mojej mamy to wciąż jestem w Warszawie – śmieje się szczupły chłopak. – Nawet nie próbowałem jej mówić, gdzie jadę. Nic dziwnego, słysząc o wyjeździe do Czarnobyla, ludzie reagują na dwa sposoby. Jedni pytają, czy będę świecił po powrocie, drudzy łapią się za głowę: „A po co ci to?! Za zdrowy jesteś?”.
W drodze do strefy czeka nas szybkie szkolenie. Prowadzący – Sergiej Wiktorowicz Akulinin, licencjonowany przewodnik po strefie, kiedyś operator turbiny reaktora 2 w Czarnobylu. Potężny, brodaty mężczyzna o wiecznie zatroskanej twarzy zaczyna po rosyjsku tłumaczyć zasady obowiązujące w strefie.
– Na początek podwińcie nogawki spodni – o tak, żeby nie szurały po ziemi i nie łapały pyłu. Niczego nie podnoście z ziemi. Im mniej dotykacie, tym lepiej dla was. Każdy ma butelkę wody? Dobrze. Gdy chcecie się napić, najpierw weźcie łyk, wypłuczcie usta i wyplujcie. To po to, żeby do organizmu nie dostały się skażenia.
Tłumaczący słowa przewodnika doktor Marek Rabiński z Polskiego Towarzystwa Nukleonicznego zachowuje pełną powagę, ale to on przy śniadaniu mówił, że obowiązujące w strefie zasady pochodzą sprzed kilkunastu lat, gdy poziom skażenia był znacznie wyższy.
Z blaszanego baraku dworca trafiamy do autobusu i jedziemy w stronę czwartego bloku. Dopiero dociera do mnie, że jestem w legendarnej strefie śmierci, w dodatku kilkaset metrów od epicentrum katastrofy z 1986 roku. Wokół właśnie robi się zielono, wszędzie widać spieszących się gdzieś ludzi. Wygląda to raczej na mocno zaniedbaną fabrykę nawozów niż najsłynniejszą elektrownię atomową świata. Żadnych postaci w strojach ochrony radiologicznej, ani śladu po dwugłowych zającach.
Wysiadamy 200 metrów od reaktora 4. W ruch idą liczniki Geigera przywiezione z Polski. Pierwszy odczyt i pogardliwe prychnięcia – 4,6 mikrosiwerta na godzinę. W Lądku‑Zdroju znanym z dobroczynnych wód radonowych poziom promieniowania jest trzy, czterokrotnie wyższy. Według szalenie restrykcyjnych norm ochrony radiologicznej roczna dawka promieniowania niewywołująca żadnych efektów to 3,5 milisiwerta*. Szybkie obliczenia – żeby dostać roczną dawkę promieniowania, musiałbym tu stać bez ruchu przez po-nad 30 dni i nocy. Nie brzmi zbyt groźnie.
Potem przydługi wykład o szczegółach katastrofy i akcji ratunkowej. Słuchamy go w centrum informacji położonym dokładnie na wprost reaktora. Wszystko przygotowane dla turystów, bezpieczne, zorganizowane. Cała nerwowość uleciała, panuje nastrój szkolnej wycieczki zwiedzającej muzeum tkactwa i rękodzielnictwa.
Czeka nas jeszcze wyjazd do miast Czarnobyl i Prypeć. Po drodze namawiamy Siergieja, by zatrzymał nasz autokar w jednej z opuszczonych wiosek. 20 metrów od drogi widać niewielkie wzgórki. Na każdym z nich zatknięta tabliczka z mocno wypłowiałym rysunkiem trójlistnej koniczynki – ostrzeżenia o radiacji. To prowizoryczne składowiska odpadów: ziemi, drzew, maszyn skażonych w czasie akcji ratunkowej. Wywożono je i zakopywano byle gdzie, zasypując cienką warstwą ziemi.
Siergiej bez przekonania rzuca tylko, by nie wchodzić na trawę. Licznik wysunięty ostrożnie poza asfalt drogi pokazuje śmieszne 0,15 mikrosiwerta. Idziemy dalej. Tuż koło tabliczki ostrzegawczej, na szczycie górki – 0,20 mikrosiwerta. Gdy przed odjazdem zmierzyliśmy poziom promieniowania pod Pałacem Kultury, wyszło nam 0,16. Siergiej zrezygnowany siedzi w autobusie, nikt nie pyta o jego ostrzeżenia. Wkrótce docieramy do miejsca, którego legenda rozkwitła dzięki Internetowi. Przy drodze stoi potężny betonowy znak – bukwy układają się w napis: „Prypeć 1970”. To bodaj najkrócej żyjące miasto świata – przestało istnieć 16 lat po założeniu, gdy 27 kwietnia 1986 roku między godziną 13 a 16 ponad tysiąc autobusów ewakuowało 26 tysięcy jego mieszkańców. Powiedziano im, że wrócą za trzy dni, więc wzięli tylko to, co najbardziej potrzebne. Nie wrócili do dziś.
Wysypujemy się z autobusu na głównym placu miasta. Uderza cisza i mnogość roślin. Każdy trawnik, skwerek i większość chodników zarastają cienkie, młode drzewka. 16-piętrowe bloki straszą wybitymi oknami, sklepy nie mają witryn ani półek. To, co zostawili ewakuowani mieszkańcy, zostało przez lata rozkradzione.
Dostajemy mapki miasta z zaznaczonymi głównymi „atrakcjami”: szpitalem, wesołym miasteczkiem, kinem, basenem. Najpierw, podobnie jak większość wycieczek, idziemy do dawnego przedszkola. To miejsce symboliczne, traumatyczne i do granic przyzwoitości łzawe. W kolejnych pomieszczeniach widać rozrzucone lalki, czołgi, książeczki z Leninem i traktorami, małe buciki. Między nimi maski przeciwgazowe – dziwnie małe, najwyraźniej na rozmiar przedszkolaków. Na ścianach spłowiałe gazetki z tytułami „Dla was, rodzice”. Wszystko to robi wrażenie miejsca, z którego w panice uciekały dzieci i opiekunowie, trudno powstrzymać się od poszukiwania w kątach czegoś na kształt małych szkieletów. Ale nikt tu nie zginął, nikt nie uciekał.
Ewakuacja przebiegała wzorowo, dzieci wróciły do rodziców i z nimi wyjechały. Koszmarny bałagan to efekt tysięcy ludzi takich jak ja – turystów odwiedzających strefę i robiących w Prypeci miliony zdjęć.
Taka jest cała strefa. Według najbardziej wiarygodnych danych w wyniku napromieniowania zginęło 30 osób – głównie strażaków biorących udział w akcji ratunkowej. Na najczęstszy i najprostszy do wyleczenia nowotwór tarczycy zapadło 1500 dzieci, z czego zmarło dwoje lub troje. Nie stwierdzono ani jednego przypadku urodzenia dzieci z wadami spowodowanymi promieniowaniem. Słynne zdjęcia krążące po Internecie i pokazywane w telewizji to nic innego, jak normalny odsetek uszkodzonych płodów.
Mit strefy śmierci istnieje, bo ludzie kochają dramatyczne historie i panicznie boją się promieniowania. Władze Ukrainy, które mogłyby udostępnić prawdziwe dane na temat skutków katastrofy czarnobylskiej, co roku dostają z zagranicy 150 milio-nów dolarów na renty, odszkodowania i zapomogi dla rzekomych ofiar. Kto chciałby przyznać, że poszkodowanych jest naj-wyżej kilkanaście tysięcy, a nie sześć milionów ludzi, jak mówi się oficjalnie?
A ja w tydzień po powrocie nie świecę, nie mam drugiej głowy i każdemu polecam taką wycieczkę. Warto zobaczyć, jak upadają mity.
Piotr Stanisławski