ŚwiatStrategia USA w Syrii już poniosła klęskę. Zbrojeni przez nich rebelianci poddali się Al-Kaidzie

Strategia USA w Syrii już poniosła klęskę. Zbrojeni przez nich rebelianci poddali się Al‑Kaidzie

Wygląda na to, że cała misterna strategia USA w Syrii jeszcze na dobre się nie zaczęła, a już zdążyła ponieść klęskę. Dwa najważniejsze ugrupowania umiarkowanych rebeliantów, które były szkolone i zbrojone przez Amerykanów, by stawić czoła dżihadystom, poddały się syryjskiej filii Al-Kaidy. Co gorsza, Waszyngtonowi udało się to, czego nie dokonał nawet reżim Asada - zjednoczył większość syryjskiego społeczeństwa pod sztandarami islamskich radykałów.

Strategia USA w Syrii już poniosła klęskę. Zbrojeni przez nich rebelianci poddali się Al-Kaidzie
Źródło zdjęć: © AFP | RAMI AL-SAYED
Tomasz Bednarzak

05.11.2014 | aktual.: 05.11.2014 13:55

- Jeżeli rezerwowi drużyny studenckiej założą koszulki Lakersów, to nie czyni z nich Kobe Bryantów - tak jeszcze w styczniu 2014 roku Barack Obama oceniał zagrożenie ze strony Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu (ISIL). Kiedy kilka miesięcy później lekceważeni dżihadyści w błyskawicznej ofensywie zajęli ogromne połacie północnego Iraku, z drugim największym irackim miastem Mosulem włącznie, w Białym Domu z pewnością nikomu nie było do śmiechu.

Komentatorzy i politycy złośliwie wypominali prezydentowi tamte słowa, jako dowód na zignorowanie śmiertelnego zagrożenia ze strony późniejszego Państwa Islamskiego. Ale nawet gdy radykałowie utworzyli na podbitych ziemiach islamski kalifat, a Ameryka rozpoczęła wraz koalicjantami kampanię bombardowań, Obama popełnił kolejną gafę, stwierdzając z rozbrajającą szczerością, że jego ekipa "nadal nie ma jeszcze strategii przeciwko PI".

Medialna wrzawa rozpętana wokół deklaracji amerykańskiego przywódcy sprawiła, że w końcu - w telewizyjnym przemówieniu do narodu - przedstawił on długo wyczekiwany plan zniszczenia dżihadystów. Problem w tym, że jeden z jego kluczowych punktów, odnoszący się do działań przeciwko kalifatowi w Syrii, właśnie poniósł klęskę.

Długo wyczekiwana broń

Chcąc dochować wierności złożonym wcześniej obietnicom, Obama wykluczył użycie przeciwko PI wojsk lądowych. Obiecał za to wsparcie lokalnych sojuszników, którzy biorą na siebie ciężar walk z kalifatem. W Iraku są to kurdyjscy bojownicy i regularna armia iracka. Natomiast na syryjskim froncie Amerykanie postanowili wspomóc uzbrojeniem i szkoleniami umiarkowaną opozycję.

Była to decyzja przełomowa, bo od początku powstania przeciwko reżimowi prezydenta Baszara al-Asada USA nie chciały o tym słyszeć. Biały Dom argumentował, że wysyłanie broni, nawet umiarkowanym rebeliantom, jest jak dolewanie oliwy do ognia. Ponadto obawiano się, że nowoczesny sprzęt wpadnie w ręce ekstremistów, którzy po wybuchu wojny rozpanoszyli się po Syrii.

Dopiero rosnące zagrożenie ze strony Państwa Islamskiego spowodowało, że Waszyngton, nie mając lepszej alternatywy, postanowił aktywniej pomóc syryjskiej opozycji. Wprawdzie chęć zawarcia taktycznego sojuszu przeciwko kalifatowi wyraził reżim Asada, ale jakiekolwiek konszachty z krwawym dyktatorem nie wchodziły w grę. Ostatecznie USA postanowiły wysupłać pół miliarda dolarów na szkolenia i sprzęt dla umiarkowanych rebeliantów. Szybko okazało się jednak, że wcześniejsze obawy prezydenckiej administracji nie były bezpodstawne.

Dotkliwy cios w umiarkowaną opozycję

W ostatnich dniach dwa główne ugrupowania umiarkowanych rebeliantów, na których miała opierać się amerykańska strategia, poddały się Frontowi al-Nusra, syryjskiej filii Al-Kaidy. Chodzi o Syryjski Front Rewolucyjny, sojusz kilkunastu brygad należących do Wolnej Armii Syryjskiej, oraz Harakat Hazzm ("Ruch Niezłomności"), również będący konglomeratem wielu mniejszych oddziałów umiarkowanych rebeliantów.

W ubiegłym tygodniu bojownicy Nusry zadali decydujący cios Frontowi Rewolucyjnemu, zdobywając w prowincji Idlib (północny zachód Syrii) jego ostatni bastion, będący zarazem rodzinnym miastem jego przywódcy - Dżamala Maroufa. Już wcześniej ugrupowanie zostało wyparte przez dżihadystów ze swoich pozycji w prowincji Hama. - Jako ruch Syryjski Front Rewolucyjny jest już faktycznie skończony - ocenił na łamach "The Daily Telegraph" syryjski analityk Ajmen al-Tammini.

Podobny los spotkał Harakat Hazzm, który dzień po kapitulacji Frontu Rewolucyjnego był zmuszony poddać dżihadystom swoje główne bazy i magazyny z bronią. Jakby tego było mało, według niektórych doniesień zrobił to bez jednego wystrzału, a część bojowników przeszła na stronę islamistów. Co prawda niektóre oddziały Hazzm przetrwały w Aleppo, ale ceną było częściowe podporządkowanie się Nusrze.

To nie koniec złych wieści, bo istnieją poważne obawy, że razem z przejętymi rebelianckimi arsenałami w ręce Al-Kaidy mogły wpaść amerykańskie przeciwpancerne pociski kierowane BGM-71 TOW. Właśnie takiej broni, umożliwiającej skuteczne zwalczanie kolumn pancernych reżimowej armii, najbardziej rebeliantom brakowało. Na razie nie ma potwierdzonych doniesień, iż radykałowie rzeczywiście weszli w posiadanie nowoczesnych wyrzutni, choć według "The Daily Telegraph" kilku bojowników Nusry pochwaliło się tym faktem na Twitterze.

Lud popiera Nusrę

Mimo że zarówno umiarkowani rebelianci, jak i bojownicy Nusry potrafili zawiązywać doraźne sojusze w walce z Asadem czy Państwem Islamskim, ich cele skrajnie się różnią. Ci pierwsi na gruzach reżimu chcą utworzenia prozachodniego, świeckiego rządu. Natomiast drudzy dążą do utworzenia na terytorium Syrii państwa wyznaniowego opartego na prawie szariatu. Plany wsparcia przez USA umiarkowanych grup zbrojnych zadziałały na popleczników Al-Kaidy niczym płachta na byka. Islamiści poczuli się zagrożeni i postanowili uderzyć pierwsi, zanim wyposażeni w amerykańską broń rywale staną się na tyle silni, by zmienić układ sił na swoją korzyść.

- Z perspektywy Frontu al-Nusra, te ugrupowania są nie tylko kłopotliwym rywalem, ale prozachodnią piątą kolumną, która jest powoli przygotowywana do zniszczenia dżihadystów - wskazuje w rozmowie z Associated Press Aron Lund, ekspert amerykańskiego think thanku Carnegie Endowment for International Peace.

USA oddały umiarkowanym rebeliantom niedźwiedzią przysługę, bombardując pozycje Frontu al-Nusra, przy jednoczesnym wykluczeniu jakichkolwiek nalotów na wojska Asada. To ostatecznie przechyliło szalę sympatii lokalnych mieszkańców na stronę islamistów, bowiem w ich oczach amerykańskie ataki są na rękę znienawidzonemu reżimowi, przed którym bronią ich bojownicy Nusry. Idąc tym tokiem myślenia, zbrojeni przez USA umiarkowani rebelianci zaczęli być utożsamiani z głównym celem Waszyngtonu, jakim nie jest obalenie krwawej dyktatury, lecz powstrzymanie Państwa Islamskiego.

- Kiedy amerykańskie naloty wzięły na cel Nusrę, ludzie zaczęli się z nimi solidaryzować, ponieważ Nusra walczy z reżimem, a bombardowania mu pomagają. Teraz ludzie myślą, że ktokolwiek z Wolnej Armii Syryjskiej otrzymuje wsparcie ze strony USA, jest agentem reżimu - wyjaśnia rozumowanie zwykłych Syryjczyków Raed al-Fares, syryjski aktywista cytowany przez "Washington Post".

Jak skwitował to jeden z brytyjskich komentatorów, Amerykanom udało się to, czego nie potrafił dokonać nawet sam Asad - zjednoczyli większość syryjskiego społeczeństwa wokół dwóch najbardziej radykalnych organizacji: Al-Kaidy i Państwa Islamskiego. Choć Zachód przed nimi drży, dla zwykłych Syryjczyków najbardziej liczy się to, że oba ugrupowania walczą ze znienawidzonym reżimem i są gwarantem jako takiego ładu na opanowanych terenach. - Ludzie są głodni porządku i dla nich bez znaczenia jest, kto go zapewnia, co było jednym z atutów ISIL - podkreśla w rozmowie z portalem "Huffington Post" Joshua Landis, dyrektor Centrum Studiów Bliskowschodnich na Uniwersytecie Oklahoma.

Asad jedynym wygranym

Przedstawiciele syryjskiej opozycji od początku przestrzegali, że bez natychmiastowego militarnego wsparcia i wzmocnienia pozycji umiarkowanych rebeliantów w północnej Syrii, plany ich stopniowego dozbrojenia spalą na panewce. Waszyngton był jednak głuchy na te ostrzeżenia, czego rezultat widzimy dzisiaj. Co gorsza, teraz zamierzenia USA będą jeszcze trudniejsze do zrealizowania, bowiem w wyniku przeprowadzonej ofensywy Front al-Nusra przejął większość szlaków dostaw sprzętu dla oddziałów występujących pod szyldem Wolnej Armii Syryjskiej.

Zresztą dotychczas uzbrojenie do umiarkowanych powstańców płynęło bardzo wąskim strumykiem, na co zwraca uwagę "The Daily Telegraph". Doprowadziło to do tego, że nie tylko praktycznie przestali się liczyć jako znacząca siła w syryjskiej wojnie domowej, ale nawet zaczęli się bić między sobą o skąpe zapasy broni. Tymczasem finansowani przez hojnych sponsorów z krajów Zatoki Perskiej islamiści takich problemów nie mają. A trzeba pamiętać, że bojownicy Nusry są nie tylko o wiele lepiej wyekwipowani, ale również świetnie zorganizowani i fanatycznie oddani sprawie. W ich szeregi nieustannie wstępują nowi dżihadyści, ściągający do Syrii z najróżniejszych zakątków świata i bardzo często są to zaprawieni w bojach weterani "świętej wojny", z takich krajów jak Libia, Afganistan czy Pakistan.

Największym wygranym tej sytuacji może czuć się Baszar al-Asad, który z pewnością zaciera ręce na wieść o kolejnych konfliktach w szeregach rebeliantów. Syryjski dyktator od początku forsował pogląd, że walczy nie z antyreżimowym powstaniem, lecz z islamskimi terrorystami. Jeżeli na polu walki zostanie tylko Al-Kaida i Państwo Islamskie, jego propaganda zatriumfuje.

Wojna w Syrii od dawna nie jest już jedynie wewnętrznym konfliktem, lecz stała się areną konfrontacji regionalnych potęg, na którą nakładają się podziały religijne i etniczne oraz geopolityczna rywalizacja światowych mocarstw. W cieniu tej wielkiej rozgrywki trwa tragedia syryjskiego społeczeństwa - konflikt pochłonął już prawie 200 tys. ludzkich istnień i nic nie wskazuje na to, by ponury bilans miał się zatrzymać na tej liczbie. Nie powinno zatem dziwić, że zdesperowani i opuszczeni przez świat Syryjczycy mając do wyboru twarde rządy islamskich radykałów albo niepewny los pod gradem bomb, wybierają to pierwsze.

Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (357)