Strach przed zielonymi ludzikami Rosji. Chodzi też o Polskę
Pierwsi rosyjscy żołnierze są już na Białorusi a z nimi obawy w całym regionie. Ukraina, kraje bałtyckie, ale i Polska czują się zagrożone – pisze "Sueddeutsche Zeitung" o planowanych na wrzesień rosyjsko-białoruskich manewrach "Zapad-17".
W niedawnym spotkaniu prezydentów Ukrainy i Białorusi chodziło przede wszystkim o jeden temat: manewry wojskowe "Zapad-2017" - pisze "Sueddeutsche Zeitung" w artykule "Strach przed zielonymi ludzikami Rosji".
Wprawdzie Łukaszenka już wiosną zapewnił Ukrainę, że w manewrach tych żaden czołg nie wkroczy z Białorusi na ukraińską ziemię, Kijów obawia się jednak, że Rosja może wykorzystać te manerwy do "agresji na dowolne, europejskie państwo" – cytuje "SZ" za moskiewskim dziennikiem "Niezawisimaja Gazieta" ukraińskiego ministra obrony Stepana Połtoraka.
Ale także inni się obawiają, przede wszystkim Polska i trzy kraje bałtyckie oraz samo przywództwo NATO. Manewry "Zapad" (Zachód), które od 2009 r. odbywają się co cztery lata, "tym razem postrzegane są w Europie z większym wyczuleniem niż w przeszłości. Są pierwszymi od konfliktu ukraińskiego i poważnego, spowodowanego aneksją Krymu politycznego kryzysu między Rosją i Zachodem" – tłumaczy "SZ".
Zobacz także: Rosyjski sprzęt wojskowy na paradzie z okazji Dnia Zwycięstwa
300 żołnierzy mniej czy więcej
W zaplanowanych na wrzesień, tygodniowych manewrach ma wziąć udział 12 tys. 700 żołnierzy – według Moskwy. "Także 1. Gwardyjska Armia Pancerna, sformowana w czasie II wojny światowej i w 2016 reaktywowana, z rosyjskiego punktu widzenia dla odstraszenia Zachodu" – pisze monachijska gazeta. Zwraca przy tym uwagę, że liczba żołnierzy budzi jednak wątpliwości, bo wcześniejsze ćwiczenia pokazały, że Moskwa wprowadza do akcji "znacznie więcej wojsk" niż podawała.
Liczba żołnierzy uczestniczących w manewrach jest istotna ze względu na dokument wiedeński z 2011 r. o środkach budowy zaufania i bezpieczeństwa. Przewiduje on, że jeżeli w manewrach bierze udział co najmniej 13 tys. osób, muszą zostać dopuszczeni obserwatorzy OBWE. Zdaniem Moskwy i Mińska do tych 13 tys. brakuje 300 żołnierzy, nie ma więc podstaw, by wysyłać obserwatorów.
Innego zdania jest Litwa. Szef resortu obrony Raimundas Karoblis mówił wręcz o 100 tys. rosyjskich żołnierzy, którymi Putin chce rzekomo "testować NATO". Litwa obawia się, że po zakończeniu manewrów żołnierze mogą zostać przy granicach UE, "co nie jest żadną paranoją" – cytuje "SZ" za "New York Times" jednego z amerykańskich dowódców.
Także lider białoruskiej opozycji, były kandydat na prezydenta Mikoła Statkiewicz, uważa za możliwe "że po manewrach będziemy mieli na naszym obszarze tysiące zagranicznych żołnierzy i utratę naszej suwerenności" – cytuje go "SZ". Łukarzenka zdecydowanie odpiera to podejrzenie: "tak jak wojska przyjdą, tak odejdą". "Obywa braterskie państwa słowiańskie wskazują na defensywny charakter manewrów, dlatego dla szefa rosyjskiej dyplomacji Ławrowa, ich odwołanie nie wchodzi w grę" – podkreśla Sueddeutsche Zeitung.
Kto musi się kogo bać
Powtarzające się cyklicznie oskarżenia z jednej strony, werbalne kontry z drugiej – codziennością stały się psychologiczne przepychanki pogłębiające wzajemną nieufność – pisze "SZ" i przypomina rosyjskie "zielone ludziki", nieoznakowanych żołnierzy wysłanych przez Rosję na Krym.
"Zielone ludziki" rozpętały w ostatnich trzech latach coraz szybszy takt ćwiczeń militarnych – uważa. Według rosyjskiego ministra obrony Siergieja Szojgu tylko na 2017 rok zaplanowano ponad 2800 różnego rodzaju wojskowych ćwiczeń. "Tylko: zgodnie z logiką Moskwy słusznie zaniepokojny ze względu na doświadczenia Krymu nie jest Zachód, tylko to Moskwa musi się obawiać agresywnego NATO" – zauważa. Według Szojgu "nasilenie akrywności NATO zmusiło Rosję do podjęcia odpowiednich środków obrony". Moskwa wskazuje tu m.in. na manewry Baltops 17 (w Szczecinie – DW), Noble Jump w Bułgarii, Rumunii i Grecji, a zwłaszcza Sea Breeze na Morzu Czarnym z udziałem Ukrainy.
"Rosja, która uważa, że jest otoczona przez NATO, manewrami Zapad-2017 zareagowała na stacjonowanie batalionów NATO na Litwie, Łotwie i Estonii, i w Polsce. Tyle, że stacjonowanie tych w sumie 4600 żołnierzy było odpowiedzią na aneksję Krymu i obawy wschodnich Europejczyków" – zauważa "SZ".
Monachijski dziennik pisze, że NATO sięgnęło po dawne taktyki, przypomniało sobie o swoim klasycznym zadaniu: obronie państw Sojuszu. Pachnie to retoryką zimnej wojny i rzeczywiście: dawne pojęcie "przesmyku Fuldy" określające w terminologii NATO najbardziej czuły punktu Sojuszu, zastąpił dziś "przesmyk suwalski" – obszar łączący z jednej strony Polskę i państwa bałtyckie z NATO, z drugiej Białoruś i rosyjską enklawę Kaliningrad.
"Finansowane przez Pentagon analizy badają scenariusze, według których rosyjscy żołnierze mogą w ciągu 60 godzin wtargnąć do bałtyckich stolic i NATO nie mogłoby zrobić nic. Sianie strachu czy realistyczne zagrożenie? Kwestia perspektywy" – konstatuje Sueddeutsche Zeitung.
opr. Elżbieta Stasik/DW