HistoriaSS Bremerhaven - pływający obóz zagłady? Obalamy mit statku śmierci

SS Bremerhaven - pływający obóz zagłady? Obalamy mit statku śmierci

• W 1940 okręt SS Bremerhaven zaczął funkcjonować jako statek dla polskich robotników przymusowych
• Dzięki publikacjom dziennikarza Henryka Mąki utrwalił się obraz statku jako pływającego obozu koncentracyjnego, czy wręcz obozu zagłady
• Krytyczna analiza pokazuje, że część zgromadzonych przez Mąkę zeznań świadków ma wątpliwą wartość dokumentacyjną
• Niewykluczone, że Mąka wymyślał fakty historyczne dotyczące statku

SS Bremerhaven - pływający obóz zagłady? Obalamy mit statku śmierci
Źródło zdjęć: © SPZP SKARB

• W 1940 okręt SS Bremerhaven zaczął funkcjonować jako statek dla polskich robotników przymusowych
• Dzięki publikacjom dziennikarza Henryka Mąki utrwalił się obraz statku jako pływającego obozu koncentracyjnego, czy wręcz obozu zagłady
• Krytyczna analiza pokazuje, że niektóre ze zgromadzonych przez Mąkę zeznań świadków mają wątpliwą wartość dokumentacyjną
• Niewykluczone, że Mąka wymyślał fakty historyczne dotyczące statku

''Pamiętajcie, nie jesteście żadnymi ludźmi, ale wyłącznie numerami. Podkreślam raz jeszcze, jesteście tylko numerami. Swoją pracą i całym życiem musicie służyć III Rzeszy. To wasz podstawowy obowiązek'' - nadymał się przed więźniami Lagerfuhrer Oskar Pust. ''Wy jesteście niewolnikami, a ja syn germańskiej rasy jestem waszym komendantem, panem życia i śmierci na tym statku. Moje rozkazy i zarządzenia muszą być bezwzględnie wykonywane. Dla opornych nie będzie pobłażania. Takich czeka tylko śmierć przez powieszenie lub rozstrzelanie. A potem przez komin wypuścimy ich do nieba. Jeśli chcecie przeżyć, wbić sobie musicie do głowy obozowe porządki'' - perorował dalej niemiecki oficer, który lubował się w krasomówczych popisach. Niedoścignionym mistrzem retoryki była dla niego - a jakże! - sam Adolf Hitler.

- Mowa Lagerführera Oskara Pusta, którą zawarłem w książce, jest rekonstrukcją, którą stworzyłem na podstawie wspomnień więźniów SS Bremerhaven - powiedział WP Henryk Mąka, dziennikarz i pisarz-marynista oraz autor książki ''Bremerhaven - statek śmierci''. Jak dotąd jedynej książki, którą poświęcono temu pływającemu obozowi pracy.

Dziennik znaleziony w Szczecinie

Cała historia zaczęła się wiosną 1964 roku. W redakcji jednej ze szczecińskich gazet, w której wtedy pracował Mąka, zabrzęczał telefon. Dzwonili z nieodległej budowy. Rankiem, podczas kopania fundamentów pod nowy budynek na Starym Mieście, koparka natrafiła na dziwną stalową skrzynię. Budowlańcy już wcześniej informowali Mąkę o podobnych znaleziskach. W latach 60. w Szczecinie, który jeszcze na dobre nie zdążył okrzepnąć w narzuconej mu w 1945 roku przynależności państwowej, podobne znaleziska nie należały wcale do rzadkości. Najczęściej jednak nie przedstawiały one większej wartości, dlatego redaktor udał się na miejsce bez szczególnego entuzjazmu.

Na budowie skrzynia okazała się być stalową szafą wypełniona mniej lub bardziej zbutwiałymi papierami. Ale jedna rzecz zwróciła uwagę Mąki. Był to mały zeszyt, niemal już doszczętnie zniszczony przez czas. I nie byłoby w nim nic dziwnego, gdyby nie to, że był to zapisany po polsku dziennik robotnika przymusowego. ''Ten dziennik już nie istnieje. Kiedy został znaleziony, był w tak złym stanie, że wkrótce się rozpadł. Ledwo udało mi się odczytać jego fragmenty. Znaleziono go w przerdzewiałej szafie pancernej, która znajdowała się w ruinach piwnicy siedziby Gestapo w Szczecinie. Dziennik znalazł się tam prawdopodobnie po zarekwirowaniu go jego anonimowemu autorowi'' - powiedział w rozmowie z WP Mąka, wspominając znalezisko sprzed kilkudziesięciu lat.

W redakcji dziennikarz zabrał się do odczytywania wyblakłego pisma zapełniającego przypominające szwajcarski ser zbutwiałe strony. Pod datą 23 marca 1940 roku przeczytał: ''Słońce akurat zachodziło, kiedy popędzani przez wachmanów wchodziliśmy na pokład wonszyfu [niem. Wohnschiff - pol. statek mieszkalny - R.J.]''. Tak Henryk Mąka trafił na trop SS Bremerhaven, tajemniczego statku-obozu koncentracyjnego, zakotwiczonego na Odrze nieopodal miasteczka Pölitz (dziś: Police) w pobliżu Stettina (dziś: Szczecin).

Opisywał temat w lokalnej prasie. Powstawały kolejne artykuły. W pewnym momencie zaczął otrzymywać z całej Polski listy od ludzi, którzy pisali, że byli uwięzieni na wonszyfie. Mąka jeździł do nich, spisywał ich wspomnienia. Z wolna w głowie dziennikarza zaczął powstawać całościowy obraz tego, czym był SS Bremerhaven. W 1987 roku tych relacji było już tak wiele, że można było opublikować książkę ''Bremerhaven – statek śmierci''.

Obóz zagłady

Statek jako lokum dla polskich pracowników przymusowych zaczęto wykorzystywać wiosną 1940 roku (wcześniej okręt służył m.in. jako szpital wojskowy). Przez krótki okres warunki były dość zwyczajne. Osadzeni tu Polacy dostawali wynagrodzenie za pracę, mogli opuszczać statek, utrzymywać kontakt listowny z domem, a nawet wyprawić się do miasteczka po najpotrzebniejsze sprawunki. ''Ta sielanka skończyła się mniej więcej po dwóch tygodniach'' - opowiadał Mące Anastazy Budysz. ''W nocy wpadli do nas esesmani i prawie nago wypędzili na dwór. We wszystkich pomieszczeniach zrobili szczegółową rewizję, zabierając wcześniej wypłacone pieniądze i kupione za nie co wartościowsze rzeczy'' - dodaje były więzień. Wonszyf przeobraził się w obóz karny. Mąka skłonny jest nawet nazywać go ''obozem zagłady''.

Osadzonych budzono wcześnie rano, o godzinie 4., kopniakami i pałkami wypędzano spod zatęchłego pokładu na gimnastykę. ''Takiej musztry nawet z okresu rekruckiego żołnierze nie pamiętali: przysiady, padanie, biegi, czołganie się w błocie i śniegu, żabki i podskoki'' - pisał Mąka. Potem wszyscy musieli się błyskawicznie umyć. A nie było to łatwe, bo kranów było kilkanaście, a chętnych do nich nawet 3 tys. Jedni się umyli, inni tylko pochlapali. Szybko wlewano w siebie kubek osłodzonej kawy albo mięty, który musiał wystarczyć za śniadanie.

Cyfrowa rekonstrukcja SS Bremerhaven z okresu, w którym pełnił on funkcję obozu zakwaterowania dla robotników przymusowych i obozu karnego fot. Łukasz Socha/SPZP SKARB

Potem naprędce formowano kolumnę, która żużlową drogą w asyście wachmanów z SS i ujadających psów kroczyła w stronę swojego codziennego przeznaczenia – Hydrierwerke Pölitz, fabryki benzyny syntetycznej. Po drodze było jeszcze centrum Pölitz, a tam ubliżający Polakom mieszkańcy i rzucające kamieniami dzieciaki.

Za bramą fabryki nieszczęśników czekało 12 godzin robót w skrajnie niebezpiecznych warunkach. ''Najgorsza była praca przy załadunku produktów ubocznych fabryki: lepiku, paku, smoły itp. To była prawdziwa katorga. Częsta praca przy załadunku paku powodowała pojawianie się plam na rękach i twarzy, z których płatami schodziła następnie skóra, powstawały ciągle ropiejące rany'' - wspomina na kartach książki Adam Walczak. ''Równie uciążliwe było malowanie zbiorników podziemnych na benzynę. Więźnia spuszczano wtedy na linie do wnętrza takiej cysterny, gdzie w oparach syntetycznej farby niejednokrotnie doznawał konwulsji bądź umysłowych zaburzeń i tracił przytomność'' - dodał.

Pływający KL Auschwitz-Birkenau

Po powrocie był obiad - miska wodnistej zupy. Co trzeci dzień kuchnia wydawała pół bochenka chleba, kostkę margaryny, 15 dkg kiełbasy. Najgorzej mieli więźniowie z najniższej części statku – dziobowej zęzy. Tam ulokowano Sonderlager, funkcjonujący w ramach zwykłego obozu karnego, jakim był Bremerhaven, specjalny obóz karny. Ci więźniowie jedli raz na trzy dni. Ale pracować musieli tyle samo, co inni. Jak twierdzi Mąka, padali jak muchy.

Potem był apel, na którym wspomniany Pust ćwiczył swój ''talent'' krasomówczy. Więźniowie musieli w milczeniu wysłuchiwać upokarzających tyrad o rasowej niższości Słowian. Następnie oficer zarządzał kolejną, tym razem wieczorną, ''gimnastykę''. ''Dla rozrywki Lagerführer rzucał np. kij do Odry i rozkazywał, by wybrany więzień skakał po niego z pokładu i aportował'' - pisze Mąka. Więźniów spychano też z pokładu, zmuszając do przymusowych kąpieli. ''Takie przymusowe kąpiele, zwłaszcza jesienią i wczesną wiosną, budzące zwykle salwy śmiechu wśród rozbawionych hitlerowców, kończyły się często zapaleniem płuc i śmiercią najzdrowszych nawet więźniów'' – zauważa dziennikarz. Męczono też ludzi na inne sposoby. Zdarzały się także egzekucje, podczas których skazańców wieszano na masztach.

Bremerhaven w opowieści Mąki – nie ma w tym krzty przesady – jawi się jako niemal pływający KL Auschwitz-Birkenau. Przerażający obóz zagłady, w którym ludzkie życie miało wartość i trwałość egzystencji muchy.

Fakty i mity

Książka Henryka Mąki spotkała się z dużym zainteresowaniem. W 1996 roku pojawiło się jej drugie wydanie, a w 2004 trzecie – w Bellonie, znanym ogólnopolskim wydawnictwie specjalizującym się w literaturze historycznej oraz militarnej.

Ten reportaż historyczny – bo chyba właśnie tak należałoby klasyfikować tę pracę – całkowicie ukształtował masową świadomość historyczną dotycząca SS Bremerhaven. Wszystkie artykuły na temat tego statku, które można znaleźć w internecie – na czele z hasłem w Wikipedii – czerpią pełnym garściami z tej książki. I nic w tym dziwnego. Mąka napisał „Bremerhaven” piórem lekkim, a tam, gdzie trzeba było, opisał wszystko z wyczuciem dramatyzmu i przejmująco, jak przystało na doświadczonego reportażystę. Jednak z czasem jaskrawość tej literackiej wizji zaczęła kłuć niektórych po oczach. Bremerhaven Mąki różnił się od wizerunku tego statku, który wyłaniał się z powstałych jeszcze w latach 60. opracowań naukowych.

Pierwsza różnica dotyczyła sprawy fundamentalnej. Otóż zdaniem dr. Bogdana Frankiewicza, Bremerhaven nigdy w całości nie był obozem karnym. Owszem, taki obóz istniał tam na najniższym poziomie okrętu, ale liczył jednorazowo nie więcej niż 100-150 więźniów. ''Karniacy zamieszkujący wydzieloną część statku – pisał Frankiewicz w książce 'Praca przymusowa na Pomorzu Zachodnim w latach II wojny oświatowej' z 1969 roku - w ogóle nie mogli kontaktować się z pozostałymi mieszkańcami, gdyż byli od nich odizolowani, a nadzór nad nimi sprawowała specjalna służba wartownicza''. Ale ci ''pozostali mieszkańcy'' - wbrew temu, co pisze Mąka – byli ''zwykłymi'' robotnikami przymusowymi. Natomiast zdaniem współczesnego polickiego dziennikarza Jana Antoniego Kłysa ''dramatyczne wyznania więźniów karniaka [...] są prawdziwe, ale [...] błędem jest rozciąganie opisów na cały obóz''.

Wydaje się, że rzeczywistość większości ''zwykłych'' mieszkańców SS Bremerhaven lepiej ilustrują wspomnienia Jana Benedykta Kozińskiego zawarte w książce ''Przymuszeni z literą 'P''', aniżeli opisy horrendalnego zła ze ''Statku śmierci'' Mąki.

Notorycznie dokuczały pluskwy, których nijak nie dało się wytępić. ''Pod pokładem, w pomieszczeniach, w których mieszkaliśmy – były ich tysiące. Chciały nas, śpiących na piętrowych łóżkach, żywcem pożreć, zwłaszcza nocą, po zgaszeniu światła. […] W geście obrony, chodzące po nas, gryzące i pijące krew gromady pluskiew, gnieciono rękoma. Powodowało to, że całe ciało, jak i bielizna unurzane były we krwi'' - wspominał Koziński. We znaki dawał się również notoryczny niedostatek jedzenia. ''Głodowe wręcz racje żywnościowe otrzymywane z kuchni obozowej spowodowały, że sprawy zdobycia dodatkowej żywności stały się obsesją. Wszystkie myśli krążyły wokół tego, w jaki sposób dostarczyć młodemu organizmowi środki, by zaspokoić jego potrzeby'' - opowiadał. Ten sam Koziński nabawił się tam dolegliwości skórnych podczas pracy przy paku węglowym, ale zajęli się nim lekarze i odsunięto go od tej roboty.

Inni więźniowie mówili też, że byli świadkami egzekucji na Polakach za kontakty intymne z Niemkami. Ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że śmierć była na Bremerhaven wszechobecna. Wydaje się, że była raczej wyjątkiem, niż regułą. Owszem, nawet takie warunki trudno nazwać znośnymi, ale jednak nie była to taka makabra, jaką opisuje Mąka.

Podejrzany świadek

Silne wątpliwości budzą wspomnienia jednego z głównych świadków, na którego powołuje się w swojej książce dziennikarz Mąka – Anastazego Budysza. Podaje on m.in. zawyżoną – na tle innych świadectw – liczbę mieszkańców statku: nawet 3-5 tys. (szacunki innych więźniów są bardziej realistyczne i oceniają ją na 1-1,2 tys.) Ale nie tylko to stanowi problem. To głównie od Budysza pochodzą opisy najbardziej drastycznych wydarzeń, jakie miały mieć miejsce na Bremerhaven.

Wspomina między innymi, że więźniów zmuszano do zlizywana własnych odchodów z pokładu. Albo, że wykonywano na nich podejrzane zabiegi medyczne. ''Tak chorym jak i zdrowym wbijali w pośladki jakieś bolesne substancje w różnych kolorach” - mówił Mące Budysz. „Sam jestem ofiarą tych barbarzyńskich eksperymentów, bo byłem dla nich doświadczalną białą myszką czy może nawet zwykłym szczurem, jakich się przeważnie do tego celu używa. Jaka substancja była nam wstrzykiwana, tego nie wiem. Faktem jest, że po tych zastrzykach występowały na całym ciele czerwone plamy, na których łuszczyła się potem skóra. Do dziś nie można tych plam zlikwidować. Z tej choroby nie może mnie wyleczyć żaden lekarz ani nawet profesor medycyny'' - kończy wątek były więzień. A Mąka dodaje, bez żadnego potwierdzenia w innych świadectwach: ''nie wszyscy te eksperymenty przeżyli''.

Cyfrowa rekonstrukcja SS Bremerhaven z okresu, w którym pełnił on funkcję obozu zakwaterowania dla robotników przymusowych i obozu karnego. W tle model Hydrierwerke Pölitz, fabryki benzyny syntetycznej fot. Łukasz Socha/SPZP SKARB

- Budysz pierwsze zeznana dotyczące warunków życia na SS Bremerhaven składał już przed Główną Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w latach 60. Po raz pierwszy ukazały się one w artykule Marii Jezierskiej w Biuletynie GKBZH w 1965 roku - mówi WP Łukasz Socha z Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Polickiej "SKARB", które od lat zajmuje się pozostałościami Hydrierwerke Pölitz i gromadzi również wiedzę na temat statku. - Problem polega na tym, że już w 1966 roku, a więc rok po publikacji pierwszych jego zeznań, złożył on następne, już niemal całkowicie odmienne. Różniły się też zasadniczo od historii opowiadanych przez innych rezydentów statku – zarówno zwykłych pracowników przymusowych, jak i więźniów Sonderlagru.

- Rozbieżności dotyczyły bardzo różnych kwestii – kontynuuje Socha. - Budysz mówił na przykład, że więźniom nie udzielano pomocy medycznej. To nieprawda, bo od innych świadków wiemy, że na statku istniał punkt opatrunkowy prowadzony dla lżejszych przypadków. Ale jest też świadectwo więźnia Sonderlagru, który mówi, że gdy podczas pracy w fabryce złamał rękę, to na dwa miesiące zabrano go do szpitala na lądzie. A jeśli chodzi o te rzekome eksperymenty medyczne, to absolutnie niczego takiego nie odnajdujemy we wspomnieniach innych osadzonych. Zastanawiające jest również to, że Budysz opowiedział o nich po raz pierwszy dopiero w 1966 roku. W publikacji Jezierskiej nic o tym nie ma. Dlaczego? – zastanawia się Socha.

- W książce Budysz opowiada również, że uciekł ze statku wiosną 1943 roku podczas bombardowania Pölitz. Jeśli tak, to jak może posiadać wiedzę z pierwszej ręki na temat likwidacji obozu w tym samym roku? Poza tym, wiosną 1943 roku nie było żadnych alianckich zrzutów bombowych na Pölitz. Zaczęły się dopiero rok później, wiosną 1944 roku. Moim zdaniem, w tym jak i w innych przypadkach, Budysz zwyczajnie konfabulował – podsumowuje Socha.

Nie taki tajemniczy dziennik

Ale – zdaniem Sochy – cień podejrzenia pada nie tylko na wiarygodność Budysza, ale również na wiarygodność samego dziennikarza.

- Śledztwo dziennikarskie Mąki zaczęło się od cytowanego przez niego odnalezionego dziennika, prawda? Tylko że jest jeden kłopot. Cytowany fragment o przybyciu na Bremerhaven jest dość wierną oryginałowi parafrazą... zeznań Budysza zawartych we wspomnianym opracowaniu Jezierskiej z 1965 roku. Jeśli gdzieś ten dziennik istniał, to na pewno nie w rzeczywistości. Co najwyżej w wyobraźni Mąki – twierdzi Socha.

Szybka weryfikacja słów Sochy rozwiewa wątpliwości. W książce Mąki czytamy fragment pamiętnika opisujący przybycie grupy więźniów na statek: ''Na powitanie wyszedł z okrętowych pomieszczeń Lagerführer. Kazał nam krzyknąć Heil Hitler! A kiedyśmy się nie odezwali, szpetnie zaklął i zapowiedział, że nas jeszcze nauczy jak to się robi we właściwy sposób''. Natomiast w opracowaniu Jezierskiej znajdujemy niemal identyczny passus: ''Ze statku wyszedł komendant obozu, mówiąc drwiąco: 'Co ja z nimi będę robił? Więcej ich nie było?' Potem komendant kazał im krzyknąć 'Heil Hitler'. Gdy nie odzywali się z początku, a potem krzyknęli cicho i nieskładnie, obiecał, że ich 'nauczy', jak się to robi we właściwy sposób''. Co prawda, Mąka - posługując się zeznaniami dwóch więźniów - próbuje przekonać czytelnika, że domniemanym autorem dziennika był Władysław Łaski, któremu gestapo miało któregoś dnia zarekwirować ''jakieś papiery''. Ale w świetle odkrycia Sochy ta argumentacja prezentuje się dość blado.

SS Bremerhaven wciąż stanowi tajemnicę. Sprzeczne doniesienia w większości już nieżyjących świadków, wątpliwej świeżości wspomnienia, podejrzenia zwykłych konfabulacji. To wszystko utrudnia odkrycie prawdy. Ale wydaje się pewne, że przynajmniej jeden mit udało się obalić – mit Bremerhaven jako ''statku śmierci'', pływającego Auschwitz-Birkenau. Tym raczej na pewno nie był. Przynajmniej dla zdecydowanej większości jego mieszkańców.

Robert Jurszo, Wirtualna Polska

Podczas pisania korzystałem m.in. z następujących materiałów: książki ''Bremerhaven – statek śmierci'' Henryka Mąki, wspomnień ''Przymuszeni z literą 'P''' Jana Benedykta Kozińskiego oraz naukowych opracowaniach ''Praca przymusowa na Pomorzu Zachodnim w latach II wojny oświatowej'' Bogdana Frankiewicza oraz ''Praca kontraktowa, przymusowa i niewolnicza na terenie Polic i wybranych miejscowości powiatu polickiego w czasie II wojny światowej. Część 1.'' Łukasza Sochy (w maszynopisie). Część materiałów przekazał mi Łukasz Socha z Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Polickiej "SKARB'', za co chciałbym mu w tym miejscu podziękować.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)