Sprzeczne sygnały Białego Domu. "Ameryka nie ma żadnej polityki zagranicznej"
Podczas gdy wiceprezydent Mike Pence uspokajał obawy europejskich sojuszników i zapewniał o wsparciu Waszyngtonu dla Unii Europejskiej, główny strateg Białego Domu Stephen Bannon spotykał się z niemieckim ambasadorem, wysyłając całkowicie sprzeczny sygnał. To kolejny przypadek chaotycznej i niespójnej polityki nowej administracji. Komu powinni wierzyć sojusznicy Ameryki?
Pence w poniedziałek spotkał się w Brukseli z Tuskiem, oferując - jak określił to przewodniczący Rady Europejskiej - "obiecujące słowa na przyszłość". - Potrzebowaliśmy tej rozmowy, bo za dużo się wydarzyło w UE i w USA, za wiele wyrażono opinii na temat naszych relacji i bezpieczeństwa, by udawać, że wszystko jest po staremu - powiedział po spotkaniu Tusk, odnosząc się do całego szeregu aantyunijnych wypowiedzi i gestów ze strony Waszyngtonu, które na tyle go zaalarmowały, że w liście do przywódców UE wymienił politykę nowej administracji USA jako zagrożenie dla Unii. Pence zdołał zmniejszyć obawy Tuska - ale prawdopodobnie nie na długo.
Już następnego dnia agencja Reuters doniosła o spotkaniu innego przedstawiciela Białego Domu, najbliższego doradcy Trumpa Stephena Bannona z niemieckim ambasadorem w Waszyngtonie. Podczas rozmowy Amerykanin miał określić UE mianem "wadliwej konstrukcji" i zapowiedzieć, że USA będą prowadzić kontakty z Europą na zasadzie stosunków dwustronnych, z pominięciem Brukseli. Według informatora agencji, Bannon - od dawna wspierający eurosceptyczne i nacjonalistyczne ruchy w Europie - miał wysłać sygnał ostrzegający o tym, że Stany Zjednoczone będą wrogo nastawione do Unii. Taka wiadomość wysłana przez człowieka określanego mianem szarej eminencji Białego Domu lub wręcz "rzeczywistego prezydenta" po raz kolejny stawia pytanie, komu powinni wierzyć sojusznicy Ameryki? Kto tak naprawdę wyraża politykę Waszyngtonu?
Członkowie gabinetu Trumpa, jak sekretarz obrony James Mattis, sekretarz bezpieczeństwa krajowego John Kelly czy sam Pence ostatnie tygodnie poświęcili w dużej mierze na uspokajanie partnerów USA i przekonywanie ich, że słowa Trumpa - te wypowiadane w kampanii i te powiedziane już po niej - nie oddają faktycznej polityki administracji. Będąc na Dalekim Wschodzie, Mattis zapewniał więc, że zobowiązania sojusznicze wobec Korei Południowej i Japonii są aktualne, mimo tego że Trump je wcześniej kwestionował. W Iraku musiał tłumaczyć, że Ameryka nie zabierze irackiej ropy. Zaś podczas konferencji bezpieczeństwa w Monachium Mattis i Pence twardo podkreślali "niezachwiane wsparcie" dla NATO i zapowiadali, że będą rozliczali Rosję z jej transgresji. Zachęcającym sygnałem było do tego też powołanie szanowanego generała H.R. McMastera na nowego doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego.
Na każdą podobną wypowiedź wydaje się przypadać jednak inna wypowiedź - ze strony doradców prezydenta lub niego samego, komunikująca odmienne intencje. Podczas ubiegłotygodniowej konferencji prasowej Trump ponowił na przykład swoją deklarację chęci ułożenia się z Rosją, w czym przeszkadzać mu mają prasa i waszyngtońskie elity.
"Ameryka dziś nie ma żadnej polityki zagranicznej. Chybocze się ona między pustymi zapewnieniami podtrzymywania starych więzów (Pence) i rozgorączkowanym antymuzułmańskim, antyhandlowym, wojowniczym i samolubnym merkantylizmie Trumpa" - stwierdził po monachijskiej konferencji publicysta "New York Timesa" Roger Cohen.
Taki stan rzeczy to wyzwanie także dla polskich władz, które w odróżnieniu od zachodnioeuropejskich odpowiedników publicznie bronią nowej administracji w Waszyngtonie i wiążą z nią nadzieje. Jednak jak zauważa w rozmowie z WP dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, amerykanista z Wojskowej Akademii Technicznej, jedynymi poważnymi kontaktami na wysokim poziomie z przedstawicielami Waszyngtonu polscy rządzący odbyli z gen. Michaelem Flynnem, który w międzyczasie stracił swoje stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Według eksperta, odpowiedź na pytanie czyim słowom wierzyć słysząc sprzeczne komunikaty z Białego Domu jest prosta.
- Nikomu. Wierzyć można tylko prezydentowi Donaldowi Trumpowi. Nikt inny z administracji: ani wiceprezydent, ani sekretarz obrony, ani jego doradcy, nie mają żadnej samodzielnej władzy - mówi były dyplomata. - Dlatego te deklaracje, z jednej strony prounijne i pronatowskie, a z drugiej antyunijne są niewiele warte. Co więcej, to nie jest żadna celowa polityka, tylko efekt chaosu i bałaganu w administracji - ocenia. Dlatego zdaniem Kosztrzewy-Zorbasa sytuacja może się wyklarować dopiero podczas majowego szczytu NATO w Brukseli.
- Wtedy Trump będzie musiał się wypowiedzieć poważnie na ten temat. To powinien być przełom - przewiduje ekspert.