Spowiedź młodego lekarza w dobie COVID-19. "Owszem, rośnie we mnie frustracja"
- Czy czuję wściekłość? Nie mogę dać ponieść się emocjom. Nie mam na to czasu. Wiem też, że czasem jestem człowiekiem, który towarzyszy drugiemu człowiekowi w ostatnich chwilach jego życia. Ale owszem, rośnie we mnie frustracja. Bo ci ludzie mogliby żyć - mówi o swoich niezaszczepionych pacjentach dr Jacek Górka, młody lekarz, który łączy pracę na SOR z oddziałem covidowym w Krakowie.
Wirtualna Polska: Jak wygląda dziś rzeczywistość lekarza leczącego ludzi chorych na COVID-19? Pana rzeczywistość?
Dr Jacek Górka, Klinika Intensywnej Terapii i Anestezjologii, 5 Wojskowy Szpital Kliniczny z Polikliniką w Krakowie, Ośrodek Intensywnej Terapii i Medycyny Okołozabiegowej UJCM: Odkąd otwarto mój oddział covidowy, na którym są przyjmowani pacjenci wymagający intensywnej terapii, zostaliśmy "zmuszeni" do wzięcia dodatkowych dyżurów. Tej pracy jest dużo więcej, trzeba było znów przeorganizować życie rodzinne.
Kiedy przyjmował pan na otwartym oddziale pierwszych covidowych pacjentów z czwartej fali?
Trzy tygodnie temu. To był kolejny otwarty oddział. Trafia do nas coraz więcej pacjentów. Również ciężkich przypadków. Normalnie funkcjonujemy na 11-łóżkowym oddziale, a mamy w tej chwili już prawie 20 pacjentów.
Jacy to są pacjenci?
W normalnych czasach na intensywnej terapii mamy ludzi schorowanych, po skomplikowanych zabiegach albo urazach w starszym wieku. Dziś natomiast, w czwartej fali, mamy przytłaczającą liczbę młodych osób. Mają po 30-40 lat, wcześniej byli zupełnie zdrowi, nie zażywali leków, nie byli nawet nigdy w szpitalu. A teraz trafiają na intensywną terapię. Wymagają stuprocentowej tlenoterapii, podłączenia do respiratora, bo w 80 procentach mają płuca zajęte przez chorobę.
To są ludzie, którzy się nie zaszczepili?
W ogromnej większości.
Bo negują pandemię.
Albo uważają, że ta "sprawa" ich nie dotyczy. Są też tacy, którzy uważają, że jeśli będą chorować, to na pewno bezobjawowo. Najczęściej jednak pada argument, że szczepionki na rynku są zbyt krótko, że nie są przebadane, a tym samym są niebezpieczne.
Rozmawia pan z pacjentami, przekonuje ich do zmiany zdania?
Staramy się to robić, rozmawiamy z rodzinami pacjentów, wspomagają nas również pacjenci, którzy przechorowali COVID-19.
A nie ma wśród tych pacjentów niezaszczepionych takiego momentu, że łapią się za głowy i mówią: "Cholera, co ja zrobiłem"? Albo właściwie: "czego nie zrobiłem"...
Są takie osoby. Chociaż większość trafia do nas na oddział intensywnej terapii z innego szpitala, kiedy już są nieprzytomni. Ale na SOR, gdzie również pracuję, odbywam tych rozmów bardzo wiele. Ludzie mają refleksję, przyznają się do błędów.
Żałują?
Tak, wyrażają żal. Ale zdarzają się też ludzie – jestem tym osobiście zdumiony – którzy w ogóle nie rozpoznają u siebie objawów COVID-19. Po dwóch latach trwania pandemii nie wiedzą, że ten wirus istnieje. Są zdziwieni, że diagnozujemy u nich taką chorobę.
Czuje pan wściekłość?
Muszę zachować profesjonalizm. Na intensywnej terapii decydują czasem sekundy. Nie mogę dać ponieść się emocjom. Nie mam na to czasu. Wiem też, że czasem jestem człowiekiem, który towarzyszy drugiemu człowiekowi w ostatnich chwilach jego życia. Ale owszem, rośnie we mnie i w ogóle w nas - lekarzach - frustracja. Bo mamy świadomość, że ci ludzie mogliby żyć. Że można było tym śmierciom zapobiec. Że można było ich uratować.
Życie w ciągłych emocjach.
Takie sytuacje sprawiają, że te emocje siłą rzeczy przynosimy ze sobą do domu.
Jaka historia pana w tej czwartej fali najbardziej poruszyła?
Kobieta w ciąży, bardzo długo starała się o dziecko. W końcu udało jej się zajść w ciążę. Ale nie chciała się zaszczepić. Donosiła ciążę prawie do samego końca. Trafiła do nas z bardzo ciężką postacią COVID-19. Z zajęciem bardzo dużej części płuc, z ostrą dusznością. Została zakwalifikowana do pilnego cięcia cesarskiego. Matka i dziecko trafili do szpitala, dziecko na oddział. Mam nadzieję, że obydwoje przeżyją. Tak długo starała się z mężem o dziecko, a nie mogła go nawet zobaczyć przez pierwsze dni jego życia i ten okres musieli spędzić osobno. Rozdzielił ich COVID-19. Sam jestem młodym ojcem i wiem, jak ważne jest, by w pierwszych dniach życia być razem.
Ma pan pretensje do antyszczepionkowców?
Kiedyś ruchy antyszczepionkowe raczkowały. Później bardzo przybrały na sile. Media też odegrały w tym rolę – antyszczepionkowcy byli zapraszani do telewizji, na łamy prasy…
I to pana wkurza.
Zatwardziali przeciwnicy szczepień budzą we mnie frustrację, nie da się ukryć. Bo oni nie tylko ryzykują swoje życie. Narażają na śmierć innych. Są jednak i tacy, którzy zmieniają zdanie na temat szczepień, a dla mnie jedna taka osoba jest warta więcej niż cały ten hejt, który wylewa się na mnie i na naszych kolegów.
Jak sobie pan z tym hejtem radzi?
Spędzam w swojej pracy pół życia. Wspieramy się z innymi lekarzami, rozmawiamy. A hejt jest i będzie.
Jak on się objawia?
Są pacjenci, którzy wypominają nam dodatki covidowe, a nawet wprowadzenie teleporad. A przecież my nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Musimy jednak odłożyć emocje na bok, starać się tym nie przejmować i podchodzić do pracy zadaniowo.
U niektórych lekarzy - jak powiedział mi jeden z nich - wytwarza się jakiś rodzaj znieczulicy. Albo przyzwyczajenia do choroby.
Ja się z taką postawą nie spotkałem. Każdy pacjent to człowiek. I osobna historia. To są ludzkie dramaty. Nie wyobrażam sobie, żeby tę pracę traktować rutynowo.
Lekarze odchodzą?
Na świecie tak się dzieje. Niektórzy nie radzą sobie z tą frustracją. Takie historie mogą zdarzać się także i u nas. Słyszałem o przypadkach, że ktoś chciał odejść z oddziału intensywnej terapii. To są niebywale trudne warunki pracy.
Lekarzy może zabraknąć?
Tak, może. Jeśli liczba zakażeń przekroczy liczbę z poprzedniej fali, to jest to realny scenariusz. Zabraknie specjalistów i znowu wrócimy do sytuacji, że ciężko chorymi na COVID-19 będą zajmować się lekarze innych specjalizacji, bez pomocy anestezjologa. Może zabraknąć pielęgniarek, karetek. Kiedy wszystkie karetki z jednej stacji pojadą do pacjentów z COVID-19, to nie przyjadą do pacjentów z zawałem serca czy udarem mózgu. To samo dotyczy sytuacji w szpitalach czy na SOR-ach. System ochrony zdrowia nie jest przygotowany na taką liczbę chorych wymagających medycyny ratunkowej czy intensywnej terapii. System jest niedofinansowany, personelu jest zdecydowanie za mało. Państwo nie było przygotowane na tę pandemię.
Nie ma pan czasem dość? Po ludzku?
Zdarzają się chwile słabości. Na przykład wtedy, gdy przychodzimy na dyżur na SOR i widzimy, że tych pacjentów czeka tyle, że my w kilka osób nie będziemy w stanie im pomóc w krótkim czasie. Że będziemy musieli ich triażować [w medycynie - segregować - przyp. red.], dzielić. Na tych, którzy wymagają pomocy już, jak najszybciej, i tych, którzy poczekają jeszcze kilka godzin. A w tym wszystkim są także pacjenci z COVID-19. Wtedy naprawdę człowieka ogarnia frustracja. Przy olbrzymiej liczbie osób z dusznością, które wymagają wysokoprzepływowej tlenoterapii czy inwazyjnej wentylacji mechanicznej, powstaje sytuacja, w której SOR-y są przeładowane.
Mówiąc wprost: trafiający na SOR przeciwnicy szczepień z ciężkim przypadkiem COVID-19 zabierają miejsce innym pacjentom.
Pacjenci niewymagający pilnej pomocy - np. w ciągu 15 minut - muszą spędzać tam dużo więcej czasu. I cierpią.
Pacjenci obwiniają się nawzajem?
Zdarzają się różne reakcje. Jest bardzo nerwowo. Są różne oceny tych, którzy się nie zaszczepili. Pojawia się też mocna krytyka. Również w stosunku do nas, lekarzy. Spotykamy się z agresją słowną. Bo "zajmujemy się pacjentami z COVID-19 i nie widzimy innych chorób". A to nie nasza wina. Zostaliśmy do tego niejako przymuszeni. Mimo to pacjenci nie rozumieją, że musimy się oderwać od obowiązków, bo trzeba ratować życie człowieka z COVID-19. Agresja jest nawet wtedy, gdy musimy podłączyć kogoś do respiratora. Widać, że pandemia mocno podzieliła Polaków.
Czyli SOR to taka Polska w pigułce.
Można tak powiedzieć.
Pan musi mieć grubą skórę.
Do tej pory dobrze się trzymałem. Mam silne wsparcie rodziny. Radziłem sobie z pandemią bardzo dobrze. Ale w tej fali widzę, że jest kłopot. Jest gorzej. Widzę dramaty młodych ludzi, którzy COVID-19 przechodzą bardzo ciężko.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
"Miłość do intensywnej terapii zbudowałem na sukcesach związanych z powrotem ciężko, krytycznie chorych do zdrowia. Ta fala wystawia tę miłość na próbę" - przyznał pan na Twitterze.
Napisałem tego tweeta po dyżurze na oddziale intensywnej terapii. Chodzi właśnie o młodych ludzi. O ile dawniej odbieraliśmy na oddziałach telefony: "70-latek z ciężką niewydolnością serca, z nadciśnieniem tętniczym, migotaniem przedsionków, potrzebuje pilnie miejsca na oddziale", tak teraz słyszę: "32-latek, nieobciążony wcześniej, został w przebiegu COVID-19 zaintubowany [intubacja - umieszczenie plastikowej rurki, zwanej rurką intubacyjną, w tchawicy pacjenta w celu zapewnienia drożności dróg oddechowych - przyp. red.] i nie możemy mu znaleźć miejsca na intensywnej terapii. Proszę, pomóżcie nam". Kaliber emocjonalny tych telefonów znacznie się zmienił. Wszyscy to - jako lekarze - odchorujemy. Ale dopiero jak pandemia się skończy. Mam nadzieję, że się skończy.
Jak pan odreagowuje?
Rodzina. Przyjaciele, do których zawsze mogę się odezwać. Taki system wsparcia każdy lekarz musi mieć zbudowany. Do tego powinniśmy jako państwo zapewnić opiekę psychologiczną dla lekarzy walczących z COVID-19, tak jak dzieje się to w innych krajach. Najważniejsze to po skończonym dyżurze być w stanie na drugi dzień wrócić na kolejny dyżur. I się nie złamać.
Pańska żona musi być wyrozumiała, rozmawiamy przed godz. 22…
Moja żona też jest lekarzem, dzielimy nasze pasje. Synek już śpi i jeszcze tego nie rozumie, ma dopiero 7 miesięcy. Ale zawsze tego czasu dla rodziny mogłoby być więcej, jednak taki zawód wybraliśmy. Jesteśmy dziś najbardziej potrzebni i robimy wszystko, co możemy, by walczyć z pandemią i ratować ludzkie życie.