Spokój potrzebny od zaraz [OPINIA]
Uspokojenia, wyjścia z ideologicznych sporów, bardziej urzędnika i nauczyciela, niż wojownika jakiejkowiek sprawy - tego potrzebuje polska edukacja po okresie sprawowania nad nią władzy przez Przemysława Czarnka. Pytanie brzmi: czy nowa koalicja chce uzdrowienia czy nowej rewolucji? - pisze dla WP Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Jeśli kiedyś, w jakiejś dającej się przewidzieć przyszłości jakiś progresywny czy antyklerykalny rząd zdecyduje się przyznawać ordery za zasługi w przyspieszeniu laicyzacji w Polsce, to niewątpliwie najwyższą formę owego odznaczenia otrzymać mogliby do spółki minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, a także małopolska kurator oświaty Barbara Nowak.
Oczywiście nie jest tak, że tylko oni odpowiadają za zmianę nastrojów wśród młodzieży (która jeszcze 15 lat temu uchodziła za bardziej konserwatywną niż jej rówieśnicy w innych krajach, i która przyczyniła się do pierwszego sukcesu wyborczego Andrzeja Dudy i PiS-u). Swoje znaczenie miał także wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, czarne protesty, które stały się doświadczeniem pokoleniowym, a także związane z bogaceniem się społeczeństwa i coraz większym otwarciem na Zachód procesy sekularyzacyjne i szerzej zmiana obyczajowa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wspólny kandydat opozycji na premiera. Żukowska wskazuje, kto nim będzie
Te zjawiska miałyby jednak łagodniejszy przebieg, gdyby nie agresywne próby ich odwrócenia przez politykę edukacyjną, której symbolem stał się właśnie minister Czarnek.
Jak Czarnek przyspieszył laicyzację?
To jego styl, głębokie przekonanie, że laicyzację można odwrócić metodami administracyjnymi, a jeśli odpowiednio radykalnie i często będzie się wracać do ideologicznych założeń konserwatywnej prawicy i wpajać ją młodym, to oni z pewnością ulegną i zmienią poglądy, sprawiły, że konserwatyzm i katolicyzm stał się obciachem, Jan Paweł II stał się memem, a historia najnowsza (choć z pewnością należało poszerzyć zakres wiedzy na jej temat) stała się przedmiotem propagandy, a nie poznania.
Istotnym problemem stał się także fakt, że osobiste poglądy i miejsca pracy ministra stały się podstawą punktacji naukowej czasopism naukowych, a także przyznawania funduszy na rozbudowę odpowiednich ideologicznie uczelni. Efekt? Czasopisma KUL-u (który ma naprawdę zasługi dla polskiej nauki) stały się pośmiewiskiem, a teologia uznana została (także wbrew faktom) za element ideologii państwowej, z którą trzeba walczyć.
List prof. Marka Migalskiego, który domagał się usunięcia teologii z Uniwersytetu Śląskiego to wprawdzie efekt jego osobistej antyreligijnej obsesji, ale świetnie wpisuje się on w nastroje wywołane klerykalnym nastawieniem odchodzącego już ministra. Odpowiedzią na ten element polityki edukacyjnej jest także postulat usunięcia czy ograniczenia katechezy w szkołach.
Czarnkowi, tym razem do spółki z autorami najbardziej ideologicznych podręczników do HiT-u udało się także zniszczyć słuszną ideę silniejszego wprowadzenia historii najnowszej do szkół. To, co było słuszną ideą pokazania, jak bliska historia wpływa na współczesność, stało się próbą propagandowego załatwiania własnych porachunków, a także toporną próbą odpowiedzi na realną zmianę społeczną i obyczajową. Ośmieszone idee mają to do siebie, że nawet gdy są słuszne, to znikają.
Nie ulegać pokusie ideologicznego odwrócenia
Poziom ideologicznego zacietrzewienia i prób (niekoniecznie udanych, bo w szkołach najwięcej zależy od nauczycieli) narzucania swojego światopoglądu przez ministra Czarnka może rodzić pokusę, by teraz wszystko zrobić na odwrót.
Część ze środowisk lewicowych już zresztą zupełnie otwarcie deklaruje, że polska oświata potrzebuje nie tyle ostrożnej reformy, oczyszczenia po latach rządów Czarnka, ale nowej rewolucji, tym razem skierowanej w drugą stronę. I tak poza niemal wspólnym (choć moim zdaniem niekoniecznie trafionym) postulatem usunięcia z programów szkolnych HiT-u pojawiają się coraz częściej postulaty wyrzucenia katechezy ze szkół i jej ponowne umieszczenie w salkach katechetycznych.
Te pomysły części opozycji można oczywiście zrozumieć, bowiem stoją za nimi realne emocje polityczne ich wyborców. Młodzi - a to oni dali ogromną siłę opozycji - chcą realnych zmian, a przechylania wajchy ideologicznej w prawą stronę powoduje, że szybkich i radykalnych zmian chce także znacząca część zmęczonych ideologiczną ofensywą prawicy wyborców progresywnych. Z perspektywy symbolicznej zmiany w edukacji także są błyskawicznie widoczne i mogą zadowolić liderów opinii i media. Jednym słowem istnieje ogromna pokusa, by zmiany rozpocząć (choć na pierwszy ogień z pewnością pójdą media publiczne) od edukacji.
Pokusom jednak nie zawsze warto ulegać. I tak jest w tym przypadku. Nauczyciele i rodzice nie potrzebują kolejnej (po konserwatywnej) rewolucji w szkołach, niekoniecznie chcą radykalnej zmiany, a domagają się przede wszystkim ostrożnego wyprowadzenia ideologii ze szkół, pozostawienia większej przestrzeni decyzji rodzicom (PiS to obiecywał, ale jego działania zmierzały w innym kierunku) i nauczycielom. To jest kierunek, w jakim warto zmierzać. Pogrążenie edukacji w kolejnej wojnie, jaką będzie - z całą pewnością - spór o katechezę w szkołach z pewnością nie będzie temu służył. Edukacja - i to także jest wniosek, który trzeba wyciągnąć z okresu rządów PiS - powinna być sferą przynajmniej częściowo wyjętą ze sporów ideologicznych.
Tylko spokój może nas uratować
Nauczyciele i eksperci od edukacji przypominają też, że jednym z problemów polskiej szkoły są nieustanne rewolucje. Najpierw wprowadzono gimnazja, a gdy już zaczęły one działać, skasowano je, potem wprowadzono cały zestaw reform Czarnka, a teraz będziemy je zastępować nowymi, tym razem progresywnymi reformami. Efekt jest zaś taki, że nic się w szkole nie ustala na trwałe, programy są nieustannie zmieniane, a nauczyciele przyzwyczajeni do tego, że każdą zmianę należy przeczekać, bo z pewnością nie będzie ona trwała zbyt długo.
Jeśli więc czegoś trzeba polskiej szkole na dłużej to właśnie spokoju. Ograniczenia zmian do niezbędnych (szczególnie tych dotyczących szkolnictwa wyższego, ale też ograniczenia ideologicznych pomysłów Czarnka), wprowadzenia istotnych podwyżek pensji i ograniczenia pomysłów najbardziej radykalnych antyklerykałów. Szkoła powinna pozostać przestrzenią wspólnotową, publiczną, w której liczy się głos nie tyle polityków, ile nauczycieli, uczniów i rodziców. A ci są i będą podzieleni i wyznaniowo i światopoglądowo i politycznie. Nowy minister edukacji powinien nie tylko o tym pamiętać, ale także wyciągać z tego wniosku dla własnej polityki.
Tomasz P. Terlikowski dla Wirtualnej Polski
Autor jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF 24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in. "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła, jaki znacie" i "Jasna Góra. Biografia"