Sławomir Sierakowski: Duda poszedł na wojnę z Kaczyńskim
To jest wielkie zaskoczenie - Duda postawił się swojej byłej partii. Tak, ten sam prezydent, który przyzwyczaił nas do tego, że jest jedynie "notariuszem", "długopisem" czy "Adrianem" i wykonuje biernie wszystkie polecenia Prawa i Sprawiedliwości.
Był coraz bardziej poniżany przez wszystkich, także przez swój własny obóz. Tymczasem jego partia szła jak burza, połykając jedną instytucję za drugą. Radykalizowała się coraz bardziej. Radykalizował się jej język, o czym można było najlepiej się przekonać, obserwując choćby nagłówki TVP Info. I miała ochotę na coraz więcej i więcej władzy. Wydawało się, że nikt PiS-u nie zatrzyma, a już na pewno nie Duda. A moment był przełomowy. Gdyby prezydent nie zawetował dwóch ustaw, doszłoby w Polsce do ostatecznego przejścia od demokracji do dyktatury jednej partii.
Zobacz: Tak Duda zawetował dwie ustawy
Gwałt na ustawie zasadniczej
Odpowiedzialność za ten przełom spoczywałaby na prezydencie Andrzeju Dudzie. Jako prawnik musiał wiedzieć, czy zgodne z konstytucją jest odsyłanie sędziego przed zakończeniem kadencji, której długość zapisana jest w konstytucji. Musiał zdawać sobie sprawę ze wszystkich innych oczywistych pogwałceń ustawy zasadniczej. Mógł też pamiętać wielokrotnie wypowiedziane przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, swojego największego autorytetu politycznego, słowa o tym, jak ważna i nienaruszalna w demokracji jest zasada niezawisłości sędziów. I o tym, że system zapisany w polskiej konstytucji jest "modelowy", a "zdecydowana większość polskich sędziów (…) to ludzie, którzy znakomicie swoje obowiązki wypełniają".
Patologia stałaby się prawem
Prezydent Duda wiedział więc, co oznaczało podpisanie tych ustaw. Gdyby to zrobił, to ze świadomością, że łamie konstytucję, niszczy niezależne sądownictwo, wykonuje rozkaz jednego polityka, który dąży do władzy absolutnej, i że to wszystko przestaje mieć cokolwiek wspólnego z demokracją. Jak chyba wszystkim protestującym wydawało się, że Duda będzie raczej twierdzić, iż reformuje sądy, mimo że nic o usprawnieniu sądownictwa w tych ustawach nie ma. Po raz kolejny (tak jak w mediach publicznych, służbie cywilnej czy spółkach skarbu państwa), to co było za III RP patologią w sądach, czyli wpływ polityczny na sądy, stałoby się prawem.
Mówił Duda przecież, że "zgadza się z głównymi kierunkami przygotowywanej reformy sądownictwa". Co go skłoniło do zmiany decyzji? Może nie zniósł już skrajnie poniżającej dla siebie sytuacji, gdy PiS w projektach ustaw odbierał mu jakikolwiek udział w nominowaniu sędziów. Cała władza nad wymiarem sądownictwa miała przejść do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Duda przestałby być nawet "długopisem". Po tym jak partia przeprowadzała zmiany widać było, że jest pewna Dudy. Zakładała, że oczywiście wszystko podpisze.
Totalne zaskoczenie
Stąd pierwsze zaskoczenie, gdy Duda tydzień temu nagle postawił ultimatum partii rządzącej, od której zażądał, by sędziów do KRS wybierała większa liczba posłów, niż posiada koalicja rządząca, zamiast zwykłej – kwalifikowana, czyli trzy piąte Sejmu. Chciał też mieć większy wpływ na obsadę sędziów KRS niż być jedynie wspomnianym "długopisem". To zostało zlekceważone. Jarosław Kaczyński po raz kolejny go upokorzył, nie spełniając żadnego z tych warunków. Wprowadzono oszukane zmiany. Sędziów dalej miał wskazywać minister sprawiedliwości, a prezydent tylko zaprzysięgać. Zaś większość kwalifikowana obowiązywać miała przy wyborze sędziów do Sądu Najwyższego, a nie do Krajowej Rady Sądownictwa. Duda musiał się poczuć jeszcze gorzej niż zwykle.
W efekcie to prezydent stanął przed ultimatum: podpisujesz i nie podskakujesz, czy idziesz na wojnę z nami? Duda, ku powszechnemu zaskoczeniu, nie uległ. Będzie wojna. Kaczyńskiego nie stać na kompromis. Kompromis dla Kaczyńskiego to sygnał uległości, a nawet zdrady. Kaczyński uzna Dudę za zdrajcę. Jeśli potrafił z dnia na dzień uznać takim Lecha Wałęsę i z najbliższego współpracownika zamienić się w największego wroga, jeśli potrafił wyrzucić nawet "trzeciego bliźniaka" Ludwika Dorna, to nie zawaha się potępić i zniszczyć Dudę. A sposobów jest wiele, bo to nie Kaczyński, ale Duda łamał konstytucję wielokrotnie (wystarczy przypomnieć ułaskawienie Mariusza Kamińskiego, odmowę zaprzysiężenia legalnie wybranych sędziów do TK czy zaprzysiężanie sędziów-dublerów). Jak będzie chciał, to sam Kaczyński postawi Dudę przed Trybunałem Stanu.
Prezydent z castingu pokazuje pazury
Siły są bardzo nierówne, bo Duda nigdy nie miał szerszego poparcia w partii. Został wyciągnięty jako kandydat na prezydenta z partyjnego castingu. Właśnie ktoś słaby i taki, który nigdy nie będzie konkurencją, mógł być kandydatem na swojego prezydenta. I taki Duda był. Ale urząd prezydenta ma silny mandat polityczny. Prezydent zawsze ma najwyższe poparcie ze wszystkich polityków i Duda też prowadzi w sondażach zaufania społecznego. Ma też pięcioletnią kadencję i swoją kancelarię. To autonomizuje, ale z drugiej strony prezydent, zawsze jest uzależniony od partii, której był kandydatem. Szczególnie jeśli nie był wcześniej jej szefem i nie zachował poparcia. Musi być wybitnie zdolnym politykiem, żeby pozostać równie silny jak partia, która go wybrała.
W przypadku Dudy jest dokładnie odwrotnie. W PiS-ie nie ma żadnych wpływów. Nie zaczął budować swojej pozycji, swojej drużyny, dawał sobie narzucać ministrów do kancelarii. Nic nie wiemy o jego talentach partyjnych. Bez partii nie da się wygrać w pojedynkę wyborów prezydenckich. To dotąd dyscyplinowało Dudę, o ile PiS nie zdobył jeszcze na niego jakichś haków.
Będzie wojna
Duda poszedł dziś na wojnę z Kaczyńskim - bez własnej armii, z niewielką grupką żołnierzy. Kaczyński dogadać się z nim nie będzie chciał. Może pozorować takie działanie, jeśli to potrzebne. Ale wyrok na Dudę już zapadł. PiS prędzej czy później zrobi z niego mokrą plamę. Duda więc zachował się bardzo odważnie. Poszedł na wojnę z przeciwnikiem, który nie ma żadnych skrupułów. Jego druga kadencja stanęła pod znakiem zapytania, albo ją po prostu dziś stracił, bo choć odzyskał honor, to raczej swój elektorat zniechęci, a dotychczasowych przeciwników w równie dużej liczbie nie przekona.
Ale jest wcześnie, nie wykluczajmy niczego. Duda pokazał charakter. To w PiS oznacza wyrok. W partii Błaszczaków nie ma miejsca dla takich, a prezydent dotąd był ekspozycją partii. Czy wojna wybuchnie już na wiosnę, czy później, czy zaraz, zobaczymy. Duda wypowiedział swoje słowa o zawetowaniu dwóch ustaw, robiąc bardzo poważne miny. To wskazywałoby, że wie, iż idzie na wojnę i szykuje się do niej.
Weto niekompletne
Zauważmy jednak, że Duda jedną z trzech ustaw, i bardzo ważną, podpisał. I zapowiedział, że sam złoży ustawy o KRS i Sądzie Najwyższym. Bardzo prawdopodobne, że różniące się tylko o te drobne zmiany, przywracające mu kompetencje, które Duda chciał zachować dla siebie. Ale zaufania prezesa już nie odzyska.
Podpisaniem tej jednej ustawy Duda w dużej mierze umożliwi partii wpływ na sądy. Nie tak błyskawiczny i całkowity jak gdyby nie było weta, ale mimo wszystko szkodliwy. W tym sensie, decyzję Dudy trzeba przyjąć z mieszaną satysfakcją. Mimo to wszyscy protestujący powinni mieć wielki powód do zadowolenia z siebie, bo z pewnością przyczynili się do zawetowania dwóch ustaw. To wzmacnia bardzo opozycję. I tę parlamentarną i tę pozaparlamentarną. I mobilizuje do walki z rządzącymi. Ilekroć władza będzie chciała dalej niszczyć państwo, ludzie będą wychodzić na ulicę. Zapewne jeszcze bardziej licznie. Bo zobaczyli, że to ma sens.
Wojna domowa w obozie władzy nie raz już doprowadziła Kaczyńskiego do klęski. Tak było na początku lat 90, gdy poszedł na wojnę z Lechem Wałęsą i tak było w 2007 roku, gdy poszedł na wojnę ze swoim koalicjantem i przegrał wybory. Bardzo prawdopodobne, że i tym razem obserwujemy początek końca tej władzy. Będzie wiosna, będzie wojna.
Sławomir Sierakowski dla WP Opinie