Jerzy Pobocha: dlaczego matka Szymona nie wzywała pomocy? Coś jest nie tak
- To twarda kobieta. Inna prędzej czy później by pękła - mówi o matce 1,5-rocznego Szymona z Będzina biegły psychiatra dr Jerzy Pobocha. Były prezes Polskiego Towarzystwa Psychiatrii Sądowej nie wierzy, by do śmierci chłopca doszło w wyniku nieszczęśliwego wypadku. - Jeśli rodzic nie wzywa pogotowia, coś jest nie w porządku. To przecież naturalny odruch każdego, a już szczególnie matki, że próbuje ratować swoje dziecko - mówi Wirtualnej Polsce psychiatra. Jego zdaniem okoliczności śmierci chłopca "musiały być zupełnie inne".
27.06.2012 | aktual.: 25.05.2018 15:12
WP: Paulina Piekarska: Jest pan psychiatrą sądowym od wielu lat. Przypadek śmierci 1,5-rocznego Szymona jest dla pana zaskakujący?
Dr Jerzy Pobocha: Dzieciobójczynie najczęściej zabijają dzieci tuż po porodzie. Jeśli dziecko doznaje śmiertelnych obrażeń w późniejszym okresie życia, to zabójstwo, a sprawcą najczęściej jest ojciec lub konkubent matki. To najczęstszy w Polsce schemat.
WP: W tym przypadku to matka jest podejrzana o zabójstwo dziecka. Beata Ch. przez dwa lata ukrywała śmierć syna. Twierdzi, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Jeśli tak, dlaczego nie zawiadomiła pogotowia?
- To podobna historia jak w przypadku matki Madzi z Sosnowca. Jeśli doszło do wypadku, a rodzic nie wzywa pogotowia, nie prosi o pomoc sąsiadów, nikogo nie alarmuje, to dowód, że ma coś na sumieniu, że coś jest nie w porządku. To przecież naturalny odruch każdego człowieka, a już szczególnie matki, że próbuje ratować dziecko. Jeśli nie szuka pomocy, świadczy to o tym, że okoliczności śmierci dziecka musiały być zupełnie inne. Jeśli zgon nastąpiłby natychmiast, można by założyć, że np. doszło do wypadku podczas nieobecności matki. Gdy zorientowała się, że dziecko nie żyje, bała się, że zostanie uznana winną, dlatego postanowiła za wszelką cenę to ukryć. Tutaj jednak z sekcji zwłok wynika coś innego.
WP: Według biegłych, przyczyną śmierci Szymona był rozległy uraz czynny brzucha, co oznacza, że śmierć nastąpiła w wyniku uderzenia, a nie np. przewrócenia się dziecka na jakiś przedmiot.
- Obrażenia brzucha to nietypowy uraz u dzieci. Najczęstsze są urazy głowy, kończyn, miednicy, klatki piersiowej, do których dochodzi podczas upadku lub jeśli dziecko skądś spadnie. Żeby doszło do urazu brzucha, ktoś musi w niego uderzyć. Najczęstszą przyczyną jest kopnięcie. Szczególnie w przypadku małych dzieci jest to łatwe, ponieważ ich brzuch znajduje się na wysokości nogi dorosłego. W przypadku Szymona nie wiemy jednak, czy to właśnie kopnięcie było przyczyną jego obrażeń.
WP: Matka mogłaby to zrobić?
- Były mąż Beaty Ch. twierdzi, że była impulsywna, zdarzało się, że rzucała się na niego z pięściami. Oddała pięcioro swoich dzieci do domu dziecka - to dowodzi, że jej uczucia macierzyńskie były bardzo słabo rozwinięte. Ważniejszy od dzieci był dla niej konkubent. Ze starszymi córkami spotykała się w parku, bo on nie życzył sobie, żeby przychodziły do ich mieszkania. To bardzo typowe - kolejny mężczyzna nie toleruje dzieci z poprzedniego związku.
WP: Kim jest matka, która porzuca zwłoki swojego dziecka w stawie?
- Beata Ch. wcześnie wyszła za mąż. Lubiła pieniądze, choć sama nie chciała pracować. Jej pierwotny plan na życie wyglądał tak – szybko zajść w ciążę, urodzić kilkoro dzieci i być na utrzymaniu męża. Ten model się rozsypał, kiedy mąż stracił pracę i nie mógł dłużej zarabiać na rodzinę. Dlatego porzuciła go wraz z dziećmi, znalazła sobie nowego partnera i znowu zaszła w ciążę.
WP: Jak można określić jej uczucia względem dzieci?
- Zostawiła pięcioro najstarszych dla mężczyzny. To pokazuje, że nie miała silnych uczuć macierzyńskich. Dla niej najważniejszy był odpowiedni standard życia. Mieszkanie, w którym mieszkała z obecną rodziną, było świeżo wyremontowane, choć ścigał ich komornik i brali zasiłek na dzieci. Najprawdopodobniej zarówno dla matki, jak i ojca Szymona w miarę dostatnie życie było celem samym w sobie. I osiągali go bez względu na konsekwencje.
WP: Beata Ch. przez dwa lata zacierała ślady, robiła wszystko, by nikt się nie domyślił, że chłopca nie ma. W 2011 roku zjawiła się z innym dzieckiem w przychodni na szczepieniu ochronnym.
- Inna kobieta w takiej sytuacji prędzej czy później by pękła. Zdradziłaby się swoim zachowaniem. Beata Ch. musiała zachować pokerową twarz w stosunku do rodziny, sąsiadów. Świetnie wczuła się w swoją rolę, nikt niczego się nie domyślał. Widać w tym analogię do matki Madzi z Sosnowca, która też doskonale grała, z tym, że Katarzyna W. poszła dalej i odegrała komedię z porwaniem. Beata Ch. poszła inną drogą. Pomysł z hospicjum, w którym rzekomo miał przebywać Szymon, był strzałem w dziesiątkę – taka informacja ucina rozmowę. Ludzie nie mają odwagi dopytywać się o losy dziecka, nie drążą tematu.
WP: O czym świadczy miejsce porzucenie zwłok chłopca?
- Wrzucenie ciała do stawu nie było przemyślane, wyglądało na pospieszne działanie. Pierwotny plan mógł zakładać zakopanie zwłok, jednak w lutym okazało się to niemożliwe, ziemia była zbyt zmarznięta. Być może doszli też do wniosku, że świeżo rozkopana ziemia może zwrócić czyjąś uwagę. Ktoś mógł ich spłoszyć. Liczyli, że topiąc chłopca, zniknie "jak kamień wodę". WP: Wywiezienie i ukrycie ciała wymagało sporej organizacji. Roztrzęsiona matka mogła to wszystko wymyślić sama?
- Pamiętajmy o ojcu dziecka. Miał samochód, więc w sensie technicznym nie stanowiło to problemu, szczególnie w nocy. Nie wiemy, jaki był udział w tym wszystkim Jarosława R.
WP: Podczas przesłuchania przyznał się, że nie udzielił dziecku pomocy w warunkach, które umożliwiały udzielenie takiej pomocy. Dlaczego nie pomógł własnemu synowi, który - jak twierdzą biegli - z pewnością cierpiał przed śmiercią?
- Ojciec, który w takiej sytuacji nie reaguje, musi być pozbawiony uczuć. Szymon był jego najmłodszym dzieckiem, obrażenia wiązały się z ogromnym bólem, chłopiec musiał płakać, krzyczeć, pogryzł sobie wargę. Nie można jednak wykluczyć, że gdy doszło do urazu, Jarosława R. nie było w domu. Po powrocie Beata Ch. powiedziała mu, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Gdy zobaczył, co się stało, mógł dojść do wniosku, że z chłopca „i tak już nic nie będzie”, że nie da mu się pomóc, więc lepiej, żeby umarł. Wielokrotnie spotykałem zabójców, którzy tłumaczyli: „zabiłem, żeby nie cierpiał”. To taki karykaturalny altruizm.
WP: Prokurator generalny Andrzej Seremet powiedział, że rodzice Szymona wcześniej ustalili wspólną wersję.
- Mieli na to dużo czasu, a na pewno liczyli się z tym, że mogą w końcu wpaść. Mogli uzgodnić między sobą, że Beata Ch. weźmie winę na siebie, licząc, że jako kobieta dostanie niższy wyrok, a on, żywiciel rodziny będzie bardziej potrzebny dzieciom. Nie jest wykluczone, że to konkubent namówił ją na taką wersję, tłumacząc, że będzie bardziej potrzebny dzieciom.
WP: Nie wyklucza pan, że to ojciec mógł doprowadzić do śmierci chłopca?
- Nie można tego wykluczyć. Na tym etapie obie wersje są prawdopodobne. Kopnięcie w brzuch, jeśli przyjmiemy, że to było przyczyną urazu, jest zachowaniem bardziej „męskim” niż „kobiecym”. Z drugiej strony były mąż Beaty Ch. podkreśla, że jest ona bardzo impulsywna. Być może chłopiec czymś ją zdenerwował, np. płakał, ona chciała go uciszyć, więc z całej siły go uderzyła czy kopnęła.
WP: Córka Beaty Ch. twierdzi, że „Szymon przeszkadzał mamie”, że go nie chciała.
- To nie znaczy, że chciała go zabić, że zrobiła to celowo. Choć są kobiety, które nienawidzą swojego dziecka już będąc w ciąży. Możliwe, że Szymon był niechcianym dzieckiem, matka mogła go odrzucać, podświadomie chciała się go pozbyć.
WP: Przez wiele miesięcy wizerunek Szymona był pokazywany w mediach. Przez ten cały czas żyła w napięciu – wyda się, nie wyda? Nie mogła być pewna, że ktoś nie rozpozna chłopca. Ale nie złamała się.
- To twarda kobieta. Wielu zabójców przy tak szeroko zakrojonych poszukiwaniach i nagłośnieniu sprawy w mediach nie wytrzymuje presji psychicznej, tego, że w każdej chwili mogą być znalezieni i sami zgłaszają się na policję. Z relacji sąsiadów wynika, że rodzice chłopca izolowali się, nie prowadzili życia towarzyskiego. Beata Ch. nie zapraszała do siebie sąsiadek. Na pytania o chłopca miała przygotowaną odpowiedź, że jest chory, przebywa w hospicjum.
WP: Po pogrzebie chłopca pewnie odetchnęła z ulgą.
- Liczyła, że sprawa przyschnie.
WP: Mogła wyprzeć z pamięci to, co się stało, żyć normalnie?
- U osób o silnej osobowości, często pojawia się mechanizm wyparcia, który wyrzuca z pamięci traumatyczne wydarzenie. Matka nie czuje się zabójczynią.
WP: To świadczy o jakichś zaburzeniach psychicznych?
- Nie, to kwestia osobowości, która u Beaty Ch. łączy się z obniżeniem uczuciowości wyższej.
WP: Wszyscy - sąsiedzi, pracownicy MOPS - podkreślają, że to była zwykła rodzina, która nie budziła zastrzeżeń. Dzieci były zadbane i zdrowe, mieszkanie schludne. Co się stało?
- To stereotyp, że zabójstwo czy inne ciężkie przestępstwo może wydarzyć się tylko w rodzinie patologicznej. Tak nie jest. Wiele osób, które mają zaburzenia osobowości, potrafi je kontrolować. Potrafią udawać uczucia macierzyńskie czy empatię. Są wytresowani, jak się mają zachowywać, co wolno, co nie wolno. Patologiczne cechy osobowości mogą się ujawnić bardzo wcześnie. Miałem taki przypadek – 4-letnia dziewczynka w przedszkolu postanowiła otruć swoją koleżankę. Nie żartuję - chciała dosypać jej do jedzenia proszek do prania. W swój plan wciągnęła inne dziewczynki. Na szczęście sprawa się wydała i do tragedii nie doszło. Wszystkie dzieci, które brały w tym udział, zalewały się łzami, przepraszały, miały ogromne poczucie winy. Natomiast główna inicjatorka i sprawczyni, mająca cechy osobowości psychopatycznej - zero reakcji. Całkowita obojętność, jakby nic się nie stało.
Takich osób jest w populacji co najmniej kilka procent. Dzielą się na takie, które dzięki intelektowi, środowisku, wykształceniu umieją się kontrolować, natomiast jeśli tylko pojawi się okazja wyżywają się na innych - są to np. bezwzględni szefowie czy damscy bokserzy. Są też osobowości dysocjalne, które się nie kontrolują i na ogół regularnie lądują w więzieniu. Zostało to już dobrze zbadane i wiadomo, że jest to defekt kory pozaczołowej, która odpowiada za kontrolę emocji i instynktów. Mózg takiej osoby można porównać do samochodu, który ma słabe hamulce. Drugą istotną sprawą jest niedokształcenie uczuciowości wyższej, która powoduje, że człowiek nie ma poczucia winy. WP: Podobnie jest w przypadku matki Szymona?
- Na pewno wynajdzie wersję, która będzie miała wyjaśnić, w jaki sposób Szymon „uderzył się” w brzuch.
WP: Beata Ch. i Jarosław R. zostali aresztowani. Przejdą badania psychiatryczne?
- Na pewno zbadają ich psychiatrzy. Takie badanie nie tylko oceni ich poczytalność, ale jest też potrzebne, by sąd mógł lepiej poznać motywy ich działania. Będzie to miało wpływ na wymiar kary i miejsce jej odbywania. Jeśli np. okaże się, że matka ma wyraźne zaburzenia osobowości, część kary może odbyć na oddziale terapeutycznym. Zabójczynie własnych dzieci są bardzo szykanowane przez inne więźniarki. Można powiedzieć, że w więzieniu przeżywają piekło. To dla nich podwójna kara.
WP: Teraz sąsiedzi przyznają, że byli zaskoczeni, że od dawna nie widzieli chłopca. Dlaczego nie zgłosili tego wcześniej?
- Zadziałał znany mechanizm - „dlaczego ja?”. Ten sam, który pojawia się np. gdy trzeba udzielić pomocy ofierze wypadku. Każdy liczy, że zrobi to ktoś inny, w rezultacie nie rusza się nikt. Tu było podobnie. Druga rzecz to nasza swoista delikatność, którą dobrze obrazuje powiedzenie: „ Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy”. W polskiej mentalności wciąż pokutuje też myślenie, wynikające z naszej historii, że pójście na policję to donosicielstwo.
WP: Jedna z sąsiadek tłumaczyła, że rozmawiała z córką nt. zniknięcia chłopca i wydawało jej się, że jest podobny do dziecka ze zdjęcia, ale jednak nie była pewna, więc nie powiadomiła policji.
- Mamy problem z zapamiętywaniem twarzy. To kwestia niedokładności naszych spostrzeżeń. Nie przywiązujemy wagi do szczegółów. Szczególnie mężczyźni mają z tym problem. Kobiety bardziej zwracają uwagę na drobiazgi, dlatego to one są częściej źródłem cennych informacji np. dla policji. W tym przypadku też zadzwoniła kobieta.
WP: To kolejna w ostatnim czasie tragiczna śmierć małego dziecka na Śląsku.
- To ogromna aglomeracja, mieszka tam kilka milionów ludzi. Nie można na podstawie tych dwóch tragicznych zdarzeń mówić, że na Śląsku kwitnie patologia. To pojedyncze przypadki, jednak bardzo nagłośnione przez media. Jesteśmy bardzo wyczulenie na śmierć dzieci. Śmierć dorosłego, szczególnie w podeszłym wieku, traktujemy jako coś naturalnego.
WP: Sprawą Madzi i Szymona żyją wszyscy. Dlaczego tak nas to ciekawi?
- Gdy umiera dziecko, a w jego śmierć są zamieszani rodzice porusza to wszystkich. W sytuacji, gdy można było pomoc - gdy każdy by pomógł, a własna matka nie pomogła, budzi to nasze najwyższe oburzenie.
Rozmawiała Paulina Piekarska, Wirtualna Polska