HistoriaSierżant Faustin Wirkus, cesarz La Gonave

Sierżant Faustin Wirkus, cesarz La Gonave

Potomek polskich imigrantów z Kujaw, sierżant marines Faustin Wirkus został wysłany na haitańską wyspę La Gonave jako administrator. Niespodziewanie dla wszystkich, mieszkańcy wyspy uznali go za wcielenie cesarza Faustina I i urządzili żołnierzowi koronację. - Jako monarcha, starszy sierżant Wirkus mógł skuteczniej ściągać podatki i nakłaniać "poddanych" do zapisywania się do nowo wybudowanych szkół. Za jego rządów na wyspie pojawiły się też pierwsze szpitale, a nawet niewielkie lotnisko. "Biały król" wprowadził również wydajniejsze metody uprawiania ziemi. La Gonave miała należeć do najlepiej zarządzanych obszarów kraju - pisze w artykule dla WP.PL Michał Staniul.

Sierżant Faustin Wirkus, cesarz La Gonave
Źródło zdjęć: © WP.PL

William B. Seabrook przybył na Haiti, by napisać książkę o voodoo. Synkretyczna afrykańska religia, zawleczona na Karaiby razem z tysiącami czarnych niewolników, fascynowała go od dawna. Gdy w 1927 roku wrócił do Nowego Jorku, materiałów miał bez liku.

Wśród wielu intrygujących historii, Seabrook przywiózł opowieść o Faustinie Wirkusie - amerykańskim marine, którego mieszkańcy haitańskiej wysepki La Gonave uznali za reinkarnację dawnego władcy i mianowali królem. Kiedy po kolejnych dwóch latach pracy reporter opublikował "Magiczną wyspę", to nie voodoo, lecz właśnie postać Wirkusa znalazła się w centrum uwagi. Temat natychmiast zainteresował media, a na zamieszczony w książce adres żołnierza skierowano tysiące listów.

"Chciałbym wiedzieć, jak podoba się panu życie króla? Wyobrażam sobie, że musi czuć się pan tam samotny jako jedyny biały człowiek" - pisał uczeń z Pensylwanii. "Proszę opowiedzieć nam o zwyczajach tubylców: co jedzą, jak żyją, co eksportują?" - dociekał jego kolega z klasy. Chcąc odpowiedzieć na te wszystkie pytania, w 1931 roku - krótko po zakończeniu służby - Wirkus wydał autobiografię. "Biały król La Gonave" sprzedał się w ponad 10 mln egzemplarzy na całym świecie. Sięgano po niego nawet w Japonii.

Czytelników urzekała egzotyczność Haiti i niezwykłość przygody amerykańskiego wojaka. "Każdy człowiek (pod warunkiem, że nie zamienił się w zombie), który widział zbyt wiele stalowych budowli, postawił zbyt wiele kroków na asfalcie i spał w zbyt miękkich łożach, pragnie czasem znaleźć się wśród drzew (i to nie w Central Parku albo Westchesterze), przemierzyć dzikie szlaki i złożyć głowę na twardej ziemi. Każdy człowiek, milioner czy robotnik na dniówce, chce być też królem, niezależnym bytem podlegającym tylko własnej woli, a nie wypolerowanym lub brudnym trybikiem w maszynie" - wyjaśniał powszechne zainteresowanie tematem w przedmowie do "Białego króla" Seabrook.

Faustin Wirkus fotografia z książki "Biały król La Gonave"

Losy Wirkusa były też kwintesencją rodzącego się mitu "American Dream". Zbuntowany chłopak z rodziny polskich imigrantów, który wstępuje do marynarki wojennej i zostaje królem karaibskiej wysepki (a później także bestsellerowym pisarzem i maklerem na Wall Street) - trudno o lepszy przykład drogi "od zera do bohatera". To coś, co działa na wyobraźnię. Tak 80 lat temu, jak i dzisiaj.

Ale koleje życia Faustina Wirkusa, mimo swej bajkowej aury, są tylko drobnym wycinkiem ze znacznie mroczniejszej i bardziej brutalnej historii: 19-letniej okupacji, którą na Haiti prowadziły Stany Zjednoczone.

Trudna wolność

Pod wieloma względami, Haiti to prekursor. Ogłaszając niepodległość w 1804 roku, stało się pierwszą republiką w Ameryce Łacińskiej, a zarazem pierwszym krajem na świecie oswobodzonym przez niewolników (po ponad dekadzie walki). Szczęście Haitańczyków nie trwało jednak długo. Nim kurz rewolucji opadł, ich nowa ojczyzna zamieniła się - również jako pierwsza na półkuli zachodniej - w coś, co dziś nazwalibyśmy "państwem upadłym".

Po zrzuceniu francuskiego jarzma, mieszkańcy Haiti musieli stawić czoła niezliczonym wyzwaniom. Przez stulecia zachodnia część Hispanioli (tak wyspę nazwał Krzysztof Kolumb; jej wschodnia połowa - Dominikana - znajdowała się pod wpływami hiszpańskimi) była wielką, niewolniczą plantacją trzciny cukrowej. Praca przy wycince cukrowca stała się symbolem wyzysku, do którego wyzwolona murzyńska ludność nie chciała wracać. Sęk w tym, że haitańska gospodarka nie miała żadnych innych fundamentów.

Przywódcy rewolucji prędko zaczęli kłócić się, jak rozwiązać ten problem: niektórzy optowali za podtrzymaniem systemu przymusowej pracy na plantacjach i rozwoju poprzez zespolenie Haiti z globalnym rynkiem, inni obstawali przy rozdaniu ziemi obywatelom, budowaniu klasy chłopów i samowystarczalności. Spór między zwolennikami obu koncepcji doprowadził w końcu do trwającej kilkanaście lat wojny domowej.

Dodatkową trudnością była dyplomatyczna izolacja - nikt nie rwał się do tego, by nawiązywać kontakty z Czarną Republiką i rozdrażnić Francuzów. Paryż zgodził się uznać Haiti za niepodległe państwo dopiero w 1825 roku. Oczywiście, nie za darmo - Port-au-Prince musiało zapłacić 150 mln franków odszkodowania wypędzonym francuskim plantatorom. Nie mając szans na uzbieranie tak wielkiej kwoty, Haitańczycy pogrążyli się w długach, które de facto ponownie uzależniły ich od Francji. Chcąc spłacić kredyty, kolejni władcy desperacko próbowali ożywić system plantacyjny i szukali zagranicznych sponsorów. W rezultacie społeczeństwo coraz częściej chwytało za broń (chłopskie powstania wybuchały praktycznie co dwie dekady), a kraj stopniowo przechodził pod kontrolę obcego kapitału. W połączeniu z osobistymi przywarami następujących po sobie dyktatorów, zbrojnymi konfliktami z Dominikaną, powszechną korupcją i częstymi katastrofami naturalnymi, na początku XX wieku sytuacja na Haiti wyglądała tragicznie. A to nie mogło ujść
uwadze Amerykanów, którzy od dawna przyglądali się karaibskiej wyspie.

Leżąc zaledwie 1000 km od Florydy, Haiti uchodziła za naturalną strefę wpływów Waszyngtonu. Amerykańskim przedsiębiorcom nie mogło podobać się więc, jak duże znaczenie w Port-au-Prince zyskiwali biznesmeni z Niemiec i Wielkiej Brytanii. Dowódcy marynarki wojennej dostrzegali tymczasem strategiczny potencjał haitańskiego wybrzeża, zwłaszcza w przypadku ewentualnej wojny z którąś z europejskich potęg. Chaos na Haiti wzbudzał też osobiste zainteresowanie Woodrowa Wilsona - prezydenta, który łączył idealistyczną (czy też - paternalistyczną) chęć pomocy "mniej gospodarnym" krajom, z pragmatycznym dbaniem o interesy USA przy pomocy okrętów bojowych.

Gdy Stary Kontynent faktycznie zapłonął, a Stanom Zjednoczonym coraz trudniej było trzymać się z boku, planiści z Białego Domu dopięli szczegóły przejęcia kontroli nad Haiti. Potrzebny był tylko pretekst. A ten nadszedł szybko.

27 lipca 1915 roku walczący z rebelią haitański prezydent Vilbrun Guillaume Sam zarządził egzekucję 167 więźniów politycznych, w tym jednego ze swoich poprzedników. Kiedy następnego dnia wieść o masakrze rozniosła się po Port-au-Prince, ludność wpadła w szał. Sam próbował ratować się uciekając do francuskiej ambasady, lecz wściekły tłum wywlekł go na ulicę i dosłownie rozszarpał na strzępy. Prezydencka głowa nabita na pal była impulsem, który uruchomił wojenną machinę (a niedługo potem pozwolił też usprawiedliwić okupację wyspy przed amerykańską opinią publiczną). Nim minęła doba, z pokładu znajdującego się w pobliżu haitańskiej stolicy krążownika USS Washington zeszło pierwszych 330 marines. W sierpniu dołączył do nich nastoletni syn górnika z Kujaw - Faustin Wirkus.

Inny plan

Nie wiadomo, kiedy dokładnie rodzice urodzonego w 1897 roku Faustina emigrowali ze znajdującej się pod zaborami Polski. Wiemy za to, że osiedlili się w przemysłowym miasteczku Dupont w Pensylwanii. O swoim dzieciństwie Wirkus pisze niewiele i raczej bez sentymentu. "Gdy chłopiec kończył 11. rok życia, był wystarczająco duży, by pracować jako zbieracz węgla przy kruszarce w kopalni. Nie było odstępstwa od tej reguły - ani w głowie mojego ojca, ani matki, sąsiadów, czy nauczycieli. Ale ja miałem już inny pomysł", pisał w autobiografii.

Dzieci pracujące w jednej z kopalni węgla w stanie Pensylwania w USA. 10 stycznia 1911 r. fot. NARA

W wieku 12 lat Faustin spotkał członka piechoty morskiej, który dopiero co wrócił z misji w Nikaragui. Po dekadach zaniedbania, amerykańscy marines zaczynali wyrastać na jeden z najważniejszych i najbardziej prestiżowych korpusów sił zbrojnych USA. Opowieści żołnierza zrobiły na żądnym przygód nastolatku ogromne wrażenie. Praca w kopalni stawała się tymczasem coraz trudniejsza - i coraz nudniejsza. W lutym 1915 roku, nie mówiąc ani słowa rodzicom, Wirkus pojechał do najbliższego punktu rekrutacyjnego United States Marine Corps. Pół roku później płynął już na pokładzie USS Tennessee przywracać ład na Haiti. A przynajmniej tak mu mówiono. Wirkus, podobnie jak jego kamraci, nie miał żadnej wiedzy na temat kraju, do którego go wysłano. "Wyglądało na to, że nikt z nas nie wie, gdzie to całe Haiti może leżeć. Powiedziano nam, że to kraina czarnych ludzi - zupełnie jak Afryka", wspominał. W czasie rejsu na Karaiby starsi oficerowie tłumaczyli rekrutom, dlaczego USA interweniują na wyspie, przedstawiali krótko jej
historię i zwyczaje oraz przestrzegali przed używanymi przez tubylców truciznami (powtarzając przy tym wiele niesprawdzonych legend). "Czego nam nie powiedziano - bo władze same o tym nie wiedziały - to to, jak trudno będzie przekonać tych całych Haitańczyków, by spojrzeli na nas przyjaznym okiem", pisał Wirkus.

W ciągu pierwszych miesięcy okupacji Amerykanie rozwiązali haitański parlament, wynieśli do władzy marionetkowego prezydenta, zawiesili wolność słowa i napisali nową, znacznie bardziej przyjazną zagranicznym inwestycjom konstytucję. W tym samym czasie prowadzili brutalną kampanię przeciwko rebeliantom Caco, którzy sprzeciwiali się obecności obcych wojsk na wyspie (szacuje się, że łącznie zginie około 11,5 tys. partyzantów). Okupanci zmuszali też lokalnych mężczyzn do pracy przy budowie infrastruktury. Zrezygnowano z tego dopiero po trzech latach, gdy opinia publiczna w Stanach zorientowała się, jak blisko tym praktykom do niewolnictwa - i jak wiele sympatii przysparzają powstańcom.

Wirkus cały pierwszy rok na Haiti spędził patrolując ulice Port-au-Prince. Znudzony monotonną służbą, zaczął interesować się La Gonave - gęsto zarośniętą wysepką niecałe 70 km od stolicy, którą ujrzał wcześniej z pokładu USS Tennessee. Kiedy jednak zbierał w sobie odwagę, by poprosić oficerów o przeniesienie do tego niezbadanego miejsca, los z niego zadrwił - wypadając z wojskowej ciężarówki tak mocno połamał sobie rękę, że musiał zostać odesłany na leczenie do USA. Na Haiti powrócił, już ze stopniem sierżanta, dopiero w kwietniu 1919 roku (w międzyczasie ponownie złamał rękę na Kubie). Tym razem miał zostać tam znacznie dłużej.

Wybraniec

Doceniwszy opanowanie i zaangażowanie Wirkusa, przełożeni powierzyli mu dowództwo nad oddziałami żandarmerii (łączonych amerykańsko-haitańskich jednostek) w regionie Perodin. Postawny, jasnowłosy młodzieniec okazał się dobrym organizatorem i walecznym wojownikiem. Szczególnie wrażenie na innych żołnierzach robiły jego umiejętności strzeleckie. "Podczas jednej z krwawych potyczek, Faustin oszacował wysokość klatki piersiowej rebelianta kryjącego się za palmą i zabił go posyłając kulę prosto przez pień. Bandyci byli tak przerażeni, że rzucili broń i uciekli", wspominał po latach jeden z jego kolegów.

Mieszkańcy La Gonave,

Mieszkańcy La Gonave, "poddani" Faustina Wirkusa fotografia z książki "Biały król La Gonave"

Mimo upływu czasu, Wirkus nie zapominał o La Gonave. W marcu 1920 roku odwiedził ją po raz pierwszy. Niedługo potem przyprowadzono do niego grupkę mieszkańców wysepki, których oskarżono o pogwałcenie narzuconych przez Amerykanów przepisów, zakazujących m.in. odprawiania tradycyjnych rytuałów voodoo. Jedną z pojmanych była potężna kobieta o imieniu Ti Memenne. "Od razu dało się zauważyć, że to ważna persona. (...) Miała w sobie coś z wyniosłości kobiety pułkownika nieopatrznie zatrzymanej przez nieświadomego żandarma", pisał. Odesławszy ją następnego dnia do Port-au-Prince na osądzenie, Wirkus zasugerował władzom, by okazały jej pobłażliwość.

W 1925 roku amerykańscy zarządcy Haiti w końcu przychylili się do jego prośby o przeniesienie na La Gonave. "Byłem administratorem okręgu, co w praktyce oznaczało, że musiałem zajmować się wszystkim. Byłem szefem policji i policją, a także dowódcą miejscowych żołnierzy w liczbie 28, którzy musieli pilnować porządku wśród 12 tysięcy tubylców. Działałem również jako celnik, sędzia i poborca podatkowy, a do tego dochodziło jeszcze kilka pomniejszych zadań", wyliczał. Od pierwszych dni nowej służby Wirkus przemierzał wyspę wzdłuż i wszerz, szlifując kreolski i poznając potrzeby lokalnej ludności. W czasie jednej z wędrówek spotkał starą znajomą. Jak się okazało, Ti Memenne miała na La Gonave status równy królowej. Ale w Wirkusie ujrzała reinkarnację kogoś jeszcze ważniejszego.

Faustin Soulouque został wybrany na prezydenta Haiti w 1847 roku. Niedługo później, pragnąc dorównać Napoleonowi, zamówił kosztowną koronę i ogłosił się cesarzem Faustinem I. Mimo że jego 12-letnie rządy należały do najkrwawszych okresów w historii Haiti, mieszkańcy La Gonave zapamiętali go jako dobrego władcę. Pamiętali też, że - uciekając przed swoimi generałami na Jamajkę - obiecał, iż "jeszcze powróci". Według Ti Memenne, tak właśnie uczynił - tyle że w skórze białego marines o polskich korzeniach.

Ceremonia koronacyjna Faustina Wirkusa fotografia z książki "Biały król La Gonave"

Jak sam przyznał, młody żołnierz nie od razu zrozumiał, że hałaśliwa ceremonia pełna tańców i wybijanych na bębnach rytmów jest jego własną koronacją. Od 18 lipca 1926 Wirkus był dla mieszkańców La Gonave Faustinem II. Czasem nazywali go też Li te pe vini - Tym, który powrócił.

Koniec baśni

Jako monarcha, starszy sierżant Wirkus mógł skuteczniej ściągać podatki i nakłaniać "poddanych" do zapisywania się do nowo wybudowanych szkół. Za jego rządów na wyspie pojawiły się też pierwsze szpitale, a nawet niewielkie lotnisko. "Biały król" wprowadził również wydajniejsze metody uprawiania ziemi. La Gonave miała należeć do najlepiej zarządzanych obszarów kraju.

Ale nawet jeśli wśród swych ludzi Wirkus cieszył się niemal boskim statusem, w wojskowej hierarchii był jedynie zwykłym podoficerem. Sława, którą zyskał dzięki "Magicznej wyspie" Seabrooka, wprawiała w zakłopotanie nie tylko jego przełożonych, ale i wspieranego przez Amerykanów haitańskiego prezydenta Louisa Borno. Chcąc uniknąć niezręcznego rozgłosu, w 1929 roku dowódcy przenieśli Faustina II z powrotem do Port-au-Prince. Niedługo potem Wirkus odwiesił mundur na wieszaku. W 1934 roku z Haiti wycofali się ostatni amerykańscy marines. Oficjalną kontrolę nad haitańskimi finansami Waszyngton zachował wszakże jeszcze przez 13 lat.

Po opuszczeniu marynarki, Wirkus skupił się na spisywaniu wspomnień. Uchodząc za jednego z największych ekspertów w dziedzinie karaibskich wierzeń, prowadził też wykłady poświęcone Haiti, a nawet nakręcił film dokumentalny o voodoo. Gdy wrzawa związana z "Białym królem La Gonave" ucichła, zajął się giełdą i sprzedażą ubezpieczeń. Czarna Republika ciągle tkwiła mu jednak w pamięci. W 1938 roku na łamach "Liberty" wzywał amerykańskie władze do podjęcia kolejnej interwencji na Hispanioli, tym razem przeciwko dyktatorowi Dominikany, który wydał rozkaz zmasakrowania kilku tysięcy haitańskich robotników (Waszyngton, poprzez CIA, faktycznie odegra rolę w upadku Rafaela Trujillo - ale dopiero ponad dwie dekady później).

Powróciwszy do służby w czasie II wojny światowej, Wirkus zaczął podupadać na zdrowiu. Zmarł w 1945 roku. Miał zaledwie 48 lat. Jego syn, Faustin Wirkus junior, również wstąpił do marines. Został pilotem śmigłowca.

Michał Staniul dla Wirtualnej Polski

Wszystkie tłumaczenia w artykule pochodzą od autora

Źródło artykułu:WP Kobieta
historiahaiticesarz
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)