Warszawa. Setki osób uwięzionych w korytarzu na lotnisku. Kilkadziesiąt minut oczekiwania
Tłumy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Międzynarodowi pasażerowie z różnych rejsów gnieździli się w ciasnym korytarzu. - Kolejka do punktu kontrolnego nie zmniejszała się przez kilkadziesiąt minut, a działało tylko jedno stanowisko - powiedział WP pan Tomasz, jeden z rozgoryczonych pasażerów.
Pan Tomasz podróżował do Warszawy w piątek 23 lipca. Przekazał nam, że na lotnisku we Francji dopełnił wszystkich formalności, rejestrując się poprzez elektroniczną Kartę Lokalizacji Podróżnego i wsiadł na pokład samolotu na podstawie paszportu covidowego.
- Mimo to w samolocie były dwie kolejne ankiety do wypełnienia - polska i francuska, które były powtórzeniem wszystkiego, co już uzupełniłem wcześniej w systemie - powiedział nam czytelnik.
Zobacz także: Wakacje za granicą. Obowiązkowa kwarantanna mitem? Prof. Simon o omijaniu przepisów
Warszawa. Setki osób w uwięzionych korytarzu na lotnisku.
Prawdziwe problemy zaczęły się jednak dopiero po przylocie na Lotnisko Chopina w Warszawie. - Okazało się, że zanim przejdzie się do hali, w której jest odbiór bagażu, trzeba przejść przez bramkę, do której jest gigantyczna kolejka - relacjonował podróżny.
Jak słyszymy, przyleciało w tym czasie kilka różnych samolotów, ale wszyscy pasażerowie byli obsługiwani przez jeden punkt kontrolny. - Było przy nim pięć osób. Wszyscy byli w totalnym chaosie, bo każdy przypadek był inny. Utworzono więc boczną kolejkę podróżnych z problemami - wskazał pan Tomasz.
- To strasznie dziwne, że na innym lotnisku wpuścili tych ludzi do samolotu, a potem się okazało, że ktoś z nich może nie mieć testu na COVID-19 czy innych formalności, które nie były wcześniej wymagane. Totalny bałagan - ocenił nasz rozmówca.
W tłumie - według świadków - chodził jeden pracownik lotniska, który prosił ludzi o to, żeby się rozsunęli między sobą i zachowywali dystans. - To było żenujące. Wszyscy patrzyli na niego jak na kosmitę, bo nie było gdzie się przesunąć. Jak ktoś tam miał wirusa, to na pewno i tak wszyscy dookoła się zarazili - dodał pan Tomasz.
Kilkadziesiąt minut oczekiwania
Podróżni - jak przekazał nam świadek - czekali w kolejce do specjalnej bramki nawet kilkadziesiąt minut, stłoczeni blisko siebie w ciasnym korytarzu.
- Jak już dotarliśmy do tego punktu kontrolnego, to nadal nie wiem, co oni tam sprawdzali. Pracownicy lotniska weryfikowali dokument tożsamości i paszport covidowy. Nie używali do tego jednak żadnego czytnika kodu QR. Patrzyli tylko czy dane w dowodzie zgadzały się z informacjami w certyfikacie unijnym. Nic więcej. Spoglądali nam w oczy, jakby z nich chcieli wyczytać ten kod. To była teatralna żenada - powiedział nam pan Tomasz.
- Wszędzie dookoła działy się jakieś dantejskie sceny. Ludzie zagnieżdżeni na ciasnej przestrzeni awanturowali się z obsługą lotniska. Wygrażali tym strażnikom, dla których nie było ważne, że niektórzy mieli w Warszawie tylko przesiadkę i zaraz mają kolejny odlot. Nikogo to nie interesowało - dodał rozgoryczony podróżny.
Czytaj także: Miało być łatwiej. Paszport covidowy paraliżuje lotniska
Stanowisko portu
O komentarz do zaistniałej sytuacji poprosiliśmy warszawski port lotniczy Chopina. Jego rzecznik Andrzej Klewiado podkreślił, że "lotnisko jest zobowiązane proceduralnie do ponownej weryfikacji wszystkich dokumentów epidemicznych już po przylocie".
Rzecznik wskazał również, że strażnik weryfikuje kod QR paszportu covidowego, a podróżny czasem nawet nie jest w stanie tego wyłapać. - Pracownik lotniska zabiera dokumenty, a specjalny skaner ma pod półką. Osoba przed jego stanowiskiem widzi więc tylko strażnika, który opuszcza wzrok na otrzymany certyfikat, ale nie widzi, co on tak naprawdę robi - przekazał Andrzej Klewiado.
Przedstawiciel Lotniska Chopina podkreślił, że na ten moment nie jest w stanie zweryfikować prawdziwości przedstawionych przez naszego czytelnika informacji i odnieść się do działań obsługi portu lotniczego. Zapewnił jednocześnie, że będzie to przedmiotem badań w najbliższym czasie.