Seks po pięćdziesiątce
Mężczyźni wolą blondynki? Nic bardziej mylnego – to blondynki niewolą mężczyzn. Pożądali ich reżyserzy, producenci, widzowie, a nawet kamery rzucały im zakochane spojrzenia. Co się stało z blond seksbombami lat 80.: Michelle Pfeiffer, Kathleen Turner, Kim Basinger i Melanie Griffith?
19.11.2007 | aktual.: 19.11.2007 12:48
Jedna z nich po pięciu latach nieobecności triumfalnie powróciła na ekrany. 49-letnią Michelle Pfeiffer możemy tej jesieni oglądać aż w trzech filmach: „Lakierze do włosów”, „Gwiezdnym pyle” i „Nigdy nie będę twoja”, który właśnie pojawił się w polskich kinach. Zamiast jednak zgłębiać niuanse jej aktorstwa, dziennikarze zgadują, ile setek tysięcy dolarów wydała na operacje plastyczne. Z figurą nastolatki, burzą blond włosów i twarzą niemal pozbawioną zmarszczek wygląda po prostu perfekcyjnie, a już na pewno o wiele młodziej niż u schyłku lat 90., gdy pisarka Jacquelyn Mitchard („Głębia oceanu”) mówiła o Pfeiffer z zachwytem: – Im jest starsza, tym bardziej olśniewająca! Gwiazda zazdrośnie strzeże sekretu swojej drugiej młodości. Zaprzecza jedynie, że w tym cudzie maczali palce chirurdzy. Jedno jest pewne – nowy image zdecydowanie ułatwił aktorce powrót do Hollywood, lecz jest to powrót na jego, a nie jej warunkach. O ironio, we wszystkich trzech nowych filmach gra kobiety mające obsesję na punkcie młodości
i własnej urody, jak czarownica Larnia z „Gwiezdnego pyłu”, gotowa zabijać, byle ubyło jej lat i zmarszczek. Nie pierwszy raz Michelle Pfeiffer czaruje na ekranie, choć kiedyś stosowała zupełnie inne metody.
A nie chciałbyś zlizać?
– Jeżeli już coś wkładam do ust, powinno to być w najlepszym gatunku – kiedy Pfeiffer wypowiadała te słowa we „Wspaniałych braciach Baker” (1989), wszyscy doskonale wiedzieli, że wcale nie chodzi o francuskie papierosy. Naiwnych ostatecznie przekonała scena, w której śpiewa piosenkę, tarzając się po fortepianie w zmysłowej czerwonej sukni. Oj, niejeden widz marzył wówczas, żeby jej akompaniować! I niejeden chciałby być na miejscu Ala Pacino w „Człowieku z blizną” (1983), gdzie Pfeiffer- jako chłodna blondynka lawirowała między bogatymi mężczyznami. A że był to początek jej kariery, krytycy nie omieszkali odnotować, że występ w tym filmie był „jednym z najseksowniejszych wejść w historii kina”. Lata 80. przyniosły mnóstwo śmiałych erotycznie scen i filmów eksponujących (a raczej eksploatujących) urodę i seksapil młodych gwiazd takich jak Pfeiffer, Turner, Griffith- i Basinger- właśnie. Pożądanie, jego konsekwencje oraz ciemne i jasne strony były jednym z wiodących tematów kina tej epoki. I choć to w latach
80. wybuchła epidemia AIDS, amerykańskie społeczeństwo dopiero dekadę później dostrzegło prawdziwą skalę zagrożenia. Wcześniej chętnie pokazywano w filmach przygodny seks i dzikie namiętności, które, owszem, były niebezpieczne, ale z powodów zupełnie innych niż zdrowotne. Zapowiedzią tej gorącej atmosfery był niewątpliwie „Żar ciała” (1981), w którym zadebiutowała Kathleen Turner. Oczywiście w roli ponętnej blondynki, której koszula, lepiąc się do spoconego ciała, podkreśla kształt piersi aktorki. Jej bohaterka, femme fatale, uwodzi pewnego prawnika, by go wykorzystać i nakłonić do zbrodni. Warto przypomnieć, że fascynująca znajomość, w wyniku której William Hurt rozbija szklane drzwi, by dobrać się do drżącej z podniecenia długonogiej kochanki, zaczęła się od pamiętnego dialogu w barze na plaży (a była to bardzo gorąca noc). Turner: – Mógłbyś przynieść mi ręcznik? Hurt: – Pewnie, mogę cię nawet wytrzeć. Turner: – A nie chciałbyś zlizać?
Zdaniem amerykańskiego krytyka Rogera Eberta Turner była tak pewna swoich erotycznych mocy, że „bardzo łatwo nam uwierzyć, że jej kochanek gotów jest zrobić dla niej prawie wszystko”. Ebert się zresztą nie mylił, bo sama Turner, wspominając tamte czasy, przyznała: „Jeśli wchodziłam do pokoju i jakiś facet na mnie nie spojrzał, musiał być gejem”.
Stosunek nieudawany
No cóż, zdaniem takiej Melanie Griffith „w każdej kobiecie jest trochę striptizerki”, a Griffith na pewno wie, co mówi, bo epizodycznie na ekranie rozbierała się już jako nastolatka – jej dziewczęce wdzięki wyszły na światło dzienne „W mroku nocy” Arthura Penna (1975). Jednak na dobre zaistniała – i obnażyła się – na ekranach dopiero w latach 80., wnosząc do filmów powab słodkiego kociaka jak w „Świadku mimo woli” (1984). Zagrała w tym filmie gwiazdkę porno, która wprowadza pewnego mężczyznę w światek przemysłu erotycznego. Ten film otarł się zresztą o skandal. Reżyser Brian De Palma nie tylko zamierzał początkowo obsadzić w roli granej przez Griffith prawdziwą aktorkę porno Annette Haven, to jeszcze chciał, by była to pierwsza w kinie mainstreamowym- produkcja zawierająca niesymulowane sceny seksu. Na żadne z tych żądań nie zgodziło się jednak studio.
Kilka lat później podejrzewano, że takie właśnie niesymulowane sceny zawiera najsłynniejszy erotyczny przebój lat 80. – „Dziewięć i pół tygodnia” (1986). „Złamali wszystkie zasady” – głosiło hasło na plakacie, na którym, rzeczywiście „łamiąc wszelkie zasady”, Kim Basinger w satynowej halce i pończochach po prostu się onanizuje. Dla wielu była to jednak naturalna droga dla kobiety, która właśnie rozebrała się dla „Playboya” i zagrała dziewczynę Bonda. Do legendy przeszły kolejne sceny z filmu „Dziewięć i pół tygodnia”: i ta, gdy Mickey
Rourke turla po brzuchu Basinger (tylko czy to aby na pewno jej brzuch, przecież miała dublerkę) kostki lodu, i ta, kiedy każe jej zdjąć ubranie, i ta przy lodówce, kiedy Rourke karmi blond kochankę wiśniami w syropie, truskawkami, szampanem, mlekiem... W sposób budzący same erotyczne skojarzenia – szczególnie że piękna smakoszka ma szalenie zmysłowe, pełne wargi, którymi w dzieciństwie zasłużyła na ksywkę „nigger lips” („murzyńskie usta”). Dzieci naprawdę na niczym się nie
znają.
Ten zjechany w czasach premiery film (miał nominację do trzech Złotych Malin) dziś wydaje się niezwykle przenikliwy – to kapitalna opowieść o czasach, w których seks zmienia się w towar, a ludzie w konsumentów przekonanych, że wszystko można kupić. Namiętna konsumpcja spycha jednak w samotność, bo zastępuje głębsze więzi. W tych relacjach ktoś musi stać się nabywcą, a ktoś towarem. W „Dziewięć i pół tygodnia” Basinger ostatecznie bierze swoje długie nogi za pas i nowojorskimi ulicami ucieka od związku transakcji. Ale była to ucieczka pozorna.
Niemoralne propozycje
A teraz, drodzy czytelnicy, kiedy jesteście do białości rozgrzani i nie możecie się zdecydować, czy doczytać tekst do końca (a nuż będą jeszcze jakieś pikantne opisy!?), czy lecieć do wypożyczalni, pora na lodowaty prysznic. Taki sam, jaki czekał nasze gorące gwiazdy. Adrian Lyne, twórca „Dziewięć i pół tygodnia”, miał absolutną rację. W czasach, gdy seks stał się częścią rozdętego konsumpcjonizmu, Basinger, Pfeiffer, Turner, Griffith z aktorek stały się chodliwym towarem. Chciano je obsadzać i oglądać wyłącznie w rolach kochanek, dziwek, rozpustnic prowadzących podwójne życie, a przynajmniej seksownych piękności. I tak Griffith była dziką Lulu w „Dzikiej namiętności” i nawet w najlepszym filmie w jej dorobku, czyli „Pracującej dziewczynie”, odkurzała w samej bieliźnie. W tym samym czasie Turner z grzecznej projektantki nocami zmieniała się w dziwkę („Zbrodnie namiętności”), Basinger grała seksowną reporterkę w „Batmanie” i pozowała nago w „Nadine”. Michelle Pfeiffer, o której mawiano, że ludzie poszliby ją
oglądać, nawet gdyby nie miała wypowiedzieć ani jednego słowa, została dwukrotnie ponętną żoną gangstera („Człowiek z blizną”, „Poślubiona mafii”). W „Niebezpiecznych związkach” długo opierała się pokusie, by ostatecznie jednak jej ulec.
– Jeżeli stajesz się sławna i ktoś uznaje, że jesteś seksowna, lądujesz w śmiertelnej pułapce – mówiła po latach Kim Basinger. I dodawała: – W tym samym momencie, w którym drzwi do Hollywood się przede mną otworzyły, zatrzasnęły się przed moim nosem. Przez lata wszystko musiało być seksowne... albo mogłam zapomnieć o tym biznesie.
Próby zmiany image’u kończyły się na kiepskich filmach, których nikt nie chciał oglądać. Na nic zdało się też odrzucanie ról w „Nagim instynkcie”, „Thelmie i Louise”, „Kiedy Harry poznał Sally” czy „Niemoralnej propozycji”. Ostatecznie przyjmowały je inne aktorki (Stone, Moore i Ryan), które same mają dziś problem z wizerunkiem. Napisano kiedyś o Kathleen Turner, że zawdzięcza karierę hollywoodzkiej obsesji na punkcie młodości i urody, by później paść jej ofiarą. Ta zasada dotyczy zresztą pozostałych aktorek. Każda z nich przeżyła zawodowy kryzys na początku lat 90., zderzając się ze „szklanym sufitem”, każda czuła gorycz. – W Hollywood obowiązują podwójne standardy – mówiła Turner. – Krytyczny moment dla aktorek to wiek 35–40 lat, podczas gdy połowa facetów aktorów w tym czasie dopiero się rozkręca. One musiały zacząć się zwijać.
Starsza pani znika
Jeszcze w 1989 roku Turner użyczyła swego seksownego głosu Jessice Rabbit z kreskówki „Kto wrobił królika Rogera”. Jeszcze w 1992 roku Michelle Pfeiffer paradowała w obcisłym lateksie jako Kobieta Kot, oblizując pazurki tak, że widzów przechodziły dreszcze, ale już stało się jasne, że ich kariery zbudowane na seksapilu nie rozwiną się w kierunku intrygujących, wymagających ról dramatycznych. To właśnie na początku lat 90. powstała statystyka, z której wynikało jasno, że w USA kobiety grają 29 procent wszystkich filmowych ról, ale kobiety po czterdziestce – uwaga! – 9 procent.
Nie wiadomo, czy Turner załapałaby się do tej elity, bo w tym czasie poważnie zachorowała. Reumatyczne zwyrodnienie postępowało przez osiem lat. Przewidywano, że skończy na wózku. Wystąpiła wtedy na Broadwayu, płacząc z bólu po każdym zejściu ze sceny. Roztyła się od sterydów, pojawiły się pogłoski, że pije. Nie była w stanie przyjmować kolejnych propozycji, które zresztą przestały napływać. – W Hollywood alkoholizm i branie narkotyków są lepiej widziane niż choroba – skarżyła się.
Poniekąd miała rację. Melanie Griffith uzależniła się już na początku kariery. Jeszcze w 1977 roku kompletnie pijana wpadła pod auto prowadzone przez pijanego kierowcę. Od tamtej pory cierpiała na bóle – uśmierzała je lekami, bez których wkrótce nie dawała sobie rady. Na początku lat 90. wróciła do alkoholu i kokainy. Choć właściwie nie przestała grać, przechodziła do drugiej ligi. Nie pomogły nawet operacje plastyczne biustu i ust. Ta druga zresztą była zdecydowanie niefortunna – „nigger lips” nigdy do niej nie pasowały.
Skoro jesteśmy przy Kim Basinger, to i jej przestało się powodzić. Najpierw musiała zapłacić odszkodowanie producentom „Boxing Helena”, w którym postanowiła jednak nie grać (i nic dziwnego, skoro bohaterce obcina się tam kończyny), resztę pieniędzy straciła przez fatalną inwestycję. Wystarczyło dodać do bankructwa czterdziestkę na karku i jej okropną opinię zarozumiałej gwiazdy żądającej kąpieli w śmietanie, by producenci się od niej odwrócili. Śmierć zawodowa znalazła zgrabne odzwierciedlenie w teledysku grupy Heartbreakers „Mary Jane’s Last Dance”, gdzie zagrała niezwykle seksownego... trupa.
Aż do 2002 roku nie przestała żyć na ekranie Michelle Pfeiffer, ale nie trafiały się jej ciekawe role. Plotkowano, że i ona zaczyna bać się starzenia. Choć zarzekała się i do dziś zarzeka, że nigdy nie poddała się operacji plastycznej, w latach 90. wyraźnie unikała filmów, w których musiałaby się konfrontować z młodszymi koleżankami. Ale i na to sprytna „Misia” znalazła sposób: obejrzyjcie którąś z jej nowych produkcji, by się przekonać, że po prostu sama została swoją młodszą koleżanką, pokornie akceptując hollywoodzki age'yzm – tyranię młodości.
Pieprzyć to!
49-letnia Pfeiffer ma już kolejne propozycje, ale patrząc na jej woskowe lico, wcale nie jestem pewna, czy to ona zajęła pierwsze miejsce w wyścigu z czasem. Ani nawet 54-letnia Kim Basinger, która błysnęła nie tylko powabem, ale i talentem w „Tajemnicach Los Angeles” (1997). „Ten film zrobi dla niej to, co »Pulp Fiction« dla Travolty” – wróżony przez prasę wielki come back jednak nie nastąpił.
Zniszczona operacjami i nałogami Melanie Griffith (50) jakoś nie może wrócić do równowagi. Na pewno ma rację, twierdząc, że głównym problemem Hollywood „jest kilka zmarszczek, które mam. Nie straciłam talentu, nie jestem zdeformowana. Nie chcą mnie tylko dlatego, że jestem starsza”. Wypadałoby tylko dodać: „i uzależniona”, bo Griffith wciąż nie radzi sobie z nałogami. Zresztą na początku nowego millennium jej matka, aktorka Tippi Hedren (tak, to ta z „Ptaków” Hitchcocka!), obwoziła ją po klinikach w Kalifornii, przesłała pozdrowienia niejakiej Kathleen Turner, która właśnie leczyła się z problemów alkoholowych. I to właśnie jej, Kathleen Turner – tak niedoskonałej emocjonalnie i fizycznie, ale bynajmniej nie zawodowo – przyznałabym pierwsze miejsce w konkurencji „Seks po pięćdziesiątce”.
53-letnia gwiazda nie gra w filmach („To strata Hollywood” – pisano słusznie), za to święci triumfy w teatrze. Została najlepszą aktorką 2006 roku w Wielkiej Brytanii, a kilka lat wcześniej zelektryzowała widownię,
rozbierając się na deskach w słynnym „Absolwencie”. Tam, gdzie kamera skrzętnie ukryła wdzięki Anne Bancroft, Turner postanowiła nie ukrywać niczego. Zrzucając ręcznik na oczach publiczności, zagrała
z wizerunkiem seksbomby, którą już dawno przestała być. „Turner wciąż elektryzuje” – orzekły media. Podobnie zabawiła się w jednym z odcinków „Przyjaciół”, grając... transwestytę.
Bywała w kinie dziwką, a teraz jest diwą imponującą talentem, klasą, wciąż pełną seksapilu. Tyle że dziś nie musi zakładać szpilek i ociekać potem. Jak mówi: – Kiedy masz 50 lat, wstajesz i myślisz sobie: „Pieprzę to, niczego już nie muszę udowadniać!”. I to właśnie czyni cię seksowną!
Małgorzata Sadowska