HistoriaSamobójstwo Świątyni Ludu. Wyznawcy wielebnego Jima Jonesa zabili własne dzieci

Samobójstwo Świątyni Ludu. Wyznawcy wielebnego Jima Jonesa zabili własne dzieci

Dla swoich zwolenników, wielebny Jim Jones był uosobieniem dobroci. Wierzyli mu tak bardzo, że podążyli za nim w głąb amazońskiej dżungli. A gdy tego zażądał, popełnili największe zbiorowe samobójstwo w historii USA. Na jego komendę zginęło ponad 900 osób - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.PL.

Samobójstwo Świątyni Ludu. Wyznawcy wielebnego Jima Jonesa zabili własne dzieci
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons/The Jonestown Institute

02.06.2014 23:41

Kościół jest zapełniony ludźmi, są ich setki. Biali, czarni, Mulaci, starzy i młodzi, siedzą i stoją ramię przy ramieniu, nie ma żadnej linii podziału, niewidzialnej bariery, żadnych jednokolorowych grupek. Rzadki to widok w Stanach Zjednoczonych połowy lat 60. Nawet w Kalifornii.

Na mównicy stoi przystojny mężczyzna w eleganckim garniturze. Jest biały, ale rysy twarzy i czarne włosy, zaczesane na bok pozwoliłyby mu uchodzić za Metysa (sam twierdzi, że jego matka była częściowo Czirokezką). Nieustannie się uśmiecha, przemawia szybko i rytmicznie. Gestykuluje, milknie i podnosi głos dla wzmocnienia efektu. - Kocham was, a co ważniejsze, Jezus was kocha! - powtarza. Żeby tego dowieść, zaczyna uzdrawiać. Niewidoma kobieta odzyskuje wzrok, innej powraca czucie w palcach. Budynek wypełnia się wiwatami i oklaskami, ludzie płaczą ze wzruszenia. Po chwili spojrzenie mężczyzny w garniturze pada na sparaliżowaną staruszkę. Dzieli ich spory dystans, ale nie ma wątpliwości, że chodzi właśnie o nią. - To twój dzień, dzisiaj ozdrowiejesz - oznajmia, wyciągając w jej kierunku dłoń. - Zbliż się, moja droga. Wstań, uczyń ten krok, błogosławię cię - rzuca swym melodyjnym głosem.

Wspierając się rękoma, staruszka powoli podnosi się z wózka. Początkowo z dużym strachem, po chwili nie potrzebuje nawet pomocy stojącej obok dziewczyny. - Do przodu, kochanie, do przodu - zachęca troskliwym głosem pół-Indianin. Kobieta (teraz, gdy kamera pokazują ją z innego kąta, widzimy, że żadna z niej babuszka, jest w sile wieku) robi pierwszy, chwiejny krok, potem drugi. Idzie, coraz żwawiej i pewniej. W końcu zaczyna truchtać. Tłum szaleje, ludzie wrzeszczą, skaczą i biegają razem z uzdrowioną. - Niech żyje Jezus, niech żyje Jim Jones! - skandują.

Czują, że wzięli udział w czymś wyjątkowym, że byli świadkami prawdziwego cudu. Będą chcieli przeżyć to jeszcze raz, a potem znowu i znowu. Wstąpią do Świątyni Ludu i podążą za mężczyzną w garniturze, wielebnym Jimem Jonesem.

Jim Jones fot. AP/California Historical Society

Nie mają pojęcia, dokąd zaprowadzi ich ta droga. Nie wiedzą, że ślepa Murzynka widzi od urodzenia, a inwalidka na wózku jest w pełni sprawną sekretarką Jonesa. Nie wiedzą, że wkrótce zaczną oddawać duchownemu swoje pensje, domy i wszystko, na co pracowali, że pod jego wpływem odsuną się od przyjaciół i krewnych, zapomną o pasjach i namiętnościach, w końcu porzucą rodzinny kraj i osiedlą się w środku amazońskiej dżungli.

Nie wiedzą też, że przyjdzie dzień, gdy Jim Jones każe im połknąć zabójczą truciznę. A oni to zrobią, podając ją wcześniej własnym dzieciom.

Nowy człowiek w mieście

To nie było szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec, weteran wojenny, pijak i rasista powiązany z Ku Klux Klan, miał ciężką rękę, ale nikły zapał do roboty. Jak wiele dzieciaków urodzonych na początku lat 30. w Indianie, James Warren Jones żył więc w biedzie zahaczającej o nędzę. Dorywcze zarobki matki wystarczyły na skromne wyżywienie i ruderę bez kanalizacji, nic więcej. Lekką poprawę przyniosła dopiero separacja rodziców i przeprowadzka do Richmond.

Chociaż był bardzo dobrym uczniem, mały Jimmie nie cieszył się popularnością. Sąsiedzi i znajomi z młodości wspominali go jako dziwaka z obsesją na punkcie Boga i śmierci, skrytego samotnika urządzającego pogrzeby domowym zwierzętom i biegającego od jednego protestanckiego kościoła do drugiego. Jeśli już się z kimś zaprzyjaźniał, był to inny odrzutek. A do tego, jak na złość Jonesowi seniorowi, czarnoskóry.

W 1949 roku ledwie 18-letni Jim ożenił się z wrażliwą pielęgniarką z republikańskiej rodziny metodystów, Marceline Baldwin. Zaczął studia z zakresu szkolnictwa, a następnie wstąpił do metodystycznego seminarium w Indianapolis. Nie znalazł tam jednak odpowiedzi, których szukał. Mierził go również słabo ukrywany rasizm przełożonych.

Bojkotując istniejące kościoły, z coraz większą werwą wykładał - również na ulicy - własną ideologię. Jego mieszanka tradycyjnego chrześcijaństwa, zielonoświątkowych dogmatów (z pentekostalizmem stykał się często jako dziecko) i radykalnego komunizmu szybko zdobyła popularność. Otwartość wobec mniejszości wzbudzała uznanie murzyńskiej biedoty, a żywiołowy styl - nieśmiały chłopak zamienił się w pewnego siebie, charyzmatycznego mężczyznę - przyciągał również białych idealistów z klasy średniej.

W 1955 roku wielebny (święcenia zdobędzie co prawda dziewięć lat później) Jim kupił za zebrane datki pierwszy budynek kościelny. Nazwał go Świątynią Ludu.

Nuklearny holocaust

Wspólnota rosła z każdym miesiącem. Jones prosił zamożnych wiernych, by przychodzili na kazania w skromnych ubraniach, ubogim oferował z kolei posiłki i pomoc materialną. Adoptował piątkę dzieci, w tym czarnoskórego chłopca i trójkę sierot koreańskiego pochodzenia. "Tęczowa rodzina" miała być wzorem zdrowych relacji między rasami.

Wraz z końcem lat 50., Jones coraz częściej mieszał wykłady o religii i Bogu z przemowami na temat polityki, społeczeństwa i praw obywatelskich. Nie przebierał też w krytyce kapitalizmu. W 1961 roku stwierdził, że w jednej ze swoich wizji ujrzał nuklearną zagładę, która pochłonęła Indianapolis i większość USA. Spakował walizki i przez dwa lata szukał nowej lokalizacji dla Świątyni Ludu, przede wszystkim w Brazylii. Gdy bariery językowe i kulturowe okazały się zbyt duże, wrócił wraz z rodziną do Stanów. Na miejscu oczekiwały go tysiące sympatyków. I niemało wrogów.

Pierwszy kościół zbudowany przez Jima Jonesa w Indianapolis w stanie Indiana fot. Wikimedia Commons/Indytnt

Indianapolis nie należało do tolerancyjnych miast. Wręcz przeciwnie - jeszcze trzy dekady wcześniej uchodziło za najpotężniejszy bastion Ku Klux Klan w USA. Dla wielu konserwatywnych mieszkańców Jones i jego działalność były solą w oku. Członkowie wspólnoty zaczęli spotykać się z zaczepkami, na siedzibie Świątyni pojawiały się swastyki, a Jim miał otrzymywać telefony z pogróżkami. W 1965 roku postanowił przenieść swoją kongregację do Kalifornii. Kupiona za pieniądze wiernych farma w Ukiah w dolinie Redwood leżała w miejscu, które, zdaniem kaznodziei, powinno przetrwać atomowy Armageddon. A do tego zniewalała urokiem. - Gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, nie mogłam oderwać od niej oczu. Wyglądała jak raj, była zielona, pełna winorośli. Zakochałam się. Pomyślałam, że to jest właśnie idealny sposób na życie - opowiadała po latach autorom filmu dokumentalnego "Jonestown: The Life and Death of Peoples Temple" jedna z 86 osób, które wyprowadziły się razem z Jimem z Indianapolis.

Guru

Początkowo nieliczna, Świątynia Ludu w Kalifornii prędko przerosła swe poprzednie wcielenie. Mieszkańcy słonecznego stanu przychylniej patrzyli na odmienność Jonesa, a on systematycznie rozwijał umiejętności oratorskie i ulepszał widowisko. "Cudowne uzdrowienia" i "czytanie w myślach" stały się obowiązkowym punktem niemal każdego kazania, zwłaszcza w nowych miejscach. Jones wyremontował kilka starych autobusów i regularnie ruszał w trasę; krążył po małych miasteczkach, jak i wielkich kalifornijskich metropoliach. Na spotkania przychodziły tysiące ludzi wszystkich ras, bezdomni, mieszkańcy gett i biznesmeni. Setki decydowały się porzucić dotychczasowe zajęcia i przenieść na gospodarstwo do Ukiah. Pracowali na roli, przy budowie bloków sypialnianych dla kolejnych chętnych i opiece nad starszymi mieszkańcami komuny. Po pewnym czasie Świątynia otworzyła specjalne oddziały w Los Angeles i San Francisco.

Fotografia z broszury wydanej przez Świątynię Ludu, ukazująca Jima Jonesa i jego "Tęczową rodzinę" fot. Wikimedia Commons/The Jonestown Institute

Korzystając z pieniędzy otrzymywanych od członków wspólnoty, Jones stawiał domy starości, sierocińce i socjalne stołówki, organizował darmowe, otwarte badania lekarskie i założył fundusz zapomogowy dla rodzin policjantów poległych na służbie. Dużo uwagi poświęcał pielęgnacji dobrych stosunków z mediami i politykami. Opłacał adwokatów kalifornijskich dziennikarzy, którzy stanęli przed sądem za odmowę ujawnienia swoich informatorów, angażował się w regionalne wybory. Mając około 30 tysięcy sympatyków, mógł wpłynąć na wyniki niejednych elekcji. W 1975 roku wspierany przez niego Demokrata George Moscone został burmistrzem San Francisco. Wygrał różnicą 4 tysięcy głosów. Niedługo potem główny prawnik Świątyni, Tim Stoen, został jednym z najważniejszych prokuratorów w okręgu, a sam Jones otrzymał stanowisko szefa Urzędu Gospodarki Mieszkaniowej.

Ale nie wszystko szło tak dobrze.

Naga prawda

W połowie lat 70. amerykańska opinia publiczna - oszołomiona m.in. zbrodniami Charlesa Mansona - zaczynała być bardzo wyczulona na punkcje wszelkich sekt i kultów. Fasada maskująca Świątynię Ludu jako zwykły, choć nieco bardziej kolorowy kościół zaczynała się tymczasem rozpadać. Do lokalnych reporterów docierały pierwsze świadectwa ludzi, którzy wystąpili ze wspólnoty. Z ich opowieści wyłaniał się obraz zupełnie zaprzeczający dobrotliwemu wizerunkowi Jima Jonesa. Zmuszanie wiernych do oddania całego majątku, kary cielesne, seksualne wykorzystywanie i niewolnicza praca - tak, zdaniem uciekinierów, miała wyglądać codzienność mieszkańców farmy w Ukiah. Szczególnie cierpieli ci, którzy w jakiś sposób urazili wielebnego. A nie było to trudne.

Opętany urojeniami na temat zbliżającego się końca świata, Jones zażywał ogromne ilości środków uspokajających i sięgał po narkotyki. Stawał się coraz bardziej drażliwy i nieufny, coraz mocniej pogrążał się megalomanii. Bóg całkowicie zniknął z jego kazań, a zastąpiły go nawoływania do walki o socjalistyczny raj na ziemi. Każdy, kto nie chciał podążać tym szlakiem, stawał się wrogiem.

Rewelacje byłych członków Świątyni, zrazu publikowane tylko w mniejszych gazetach, z czasem zainteresowały reporterów wpływowego "New West" Ruperta Murdocha. Równocześnie z dziennikarzami, komunie zaczęli przyglądać się urzędnicy podatkowi, którzy mieli zastrzeżenia co do rozliczeń przedstawianych przez jej księgowych.

Przeczuwając problemy, Jones zarządził przygotowania do kolejnej przeprowadzki. I to znacznie dalszej - do ubogiej socjalistycznej republiki na karaibskim wybrzeżu, Gujany. Zakupiwszy od rządu w Georgetown 12 km2 ziemi tuż przy granicy z Wenezuelą, przywódca Świątyni Ludu od trzech lat budował tam osadę dla swojego stada - Jonestown. Gdy w lipcu 1977 roku "New West" opublikował pierwszy z demaskatorskich artykułów na jego temat, Jones był już w Ameryce Południowej. Podążyło za nim około tysiąca ludzi. Jedną trzecią stanowili biali, resztę głównie starsi Afroamerykanie.

W Kalifornii tymczasem powstała grupa o nazwie Zatroskani Krewni. W jej skład wchodzili głównie byli członkowie Świątyni oraz bliscy tych, którzy przenieśli się do Gujany. Część z nich chciała wyciągnąć z sekty swoich rodziców, małżonków lub dorosłe potomstwo. Inni walczyli o odzyskanie nieletnich dzieci, które, poddając się manipulacjom, powierzyli Jonesowi (jedną z takich osób był mecenas Tim Stoen).

Kongresmen Leo Ryan fot. Wikimedia Commons/Izba Reprezentantów Stanów Zjednoczonych

Krucjata Zatroskany Krewnych zwróciła uwagę części amerykańskich polityków. Najmocniej w sprawę zaangażował się kongresmen z kalifornijskiego San Mateo i znany przeciwnik sekciarstwa, Leo Ryan. Chociaż Departament Stanu umywał ręce, a kilkoro kolegów z pracy mu to odradzało, w połowie 1978 roku Ryan zaczął szykować się do podróży do Jonestown. 14 października wylądował w gujańskiej stolicy. Razem z nim przyleciało kilkanaścioro Zatroskanych Krewnych oraz telewizyjna ekipa NBC. Trzy dni później stanęli u bram "Obiecanego Raju".

Jones przywitał przybyłych z uśmiechem na twarzy. Mieszkańcy osady urządzili tańce i śpiewy, były przedstawienia i jedzenie, panował wesoły, festynowy nastrój. Ryan przyznał towarzyszom, że członkowie Świątyni wydają się naprawdę szczęśliwi. W pewnym momencie ktoś wsunął jednak w dłoń reportera Dona Harrisa kartkę z dramatyczną prośbą: "pomóż mi wydostać się z Jonestown". Następnego ranka Ryan zapytał, kto chciałby wrócić z nim do USA. Ku rozpaczy Zatroskanych Krewnych, zgłosiło się zaledwie paręnaście osób. Niewielkie ciężarówki odwiozły ich na lotnisko w pobliskim Porcie Kaituma. Kiedy wchodzili na pokład samolotu, jeden z "dezerterów" wyciągnął pistolet i wycelował w kongresmena. Jednocześnie na płycie startowej pojawili się inni uzbrojeni mężczyźni. W krótkiej strzelaninie zginęło pięć osób: Leo Ryan, trójka dziennikarzy i dziewczynka, która znalazła się na linii ognia.

W tym samym czasie w Jonestown wielebny Jim oznajmiał, że czas Świątyni Ludu dobiegł końca. Ryan musiał zginąć, a wrogowie nie pozwoliliby mieszkańcom osady żyć w spokoju. Wszystko, od tylu lat wspólnie tworzyli, obróci się wniwecz. Jedynym wyjściem, przekonywał, było samobójstwo. Całe kazanie kazał nagrać na kasecie.

Gdy jedna z kobiet zaczyna delikatnie protestować, reszta zagłusza ją wściekłymi okrzykami. "Boisz się śmierci!" - słyszymy. "You're no fucking good!" - krzyczy ktoś inny. W tle słychać płacz dzieci. Ludzie ustawiają się już w kolejkach po smakowe napoje z dodatkiem zabójczego cyjanku. Najpierw podają go najmłodszym, potem wypijają sami. Nagranie kończy się po 45 minutach.

Nazajutrz gujańscy żołnierze znajdą w Jonestown ciała 913 osób, w tym ponad 300 dzieci. Zwłoki Jonesa będą miały potężną dziurę w głowie.

Niekończące się pytania

Tragedia z gujańskiej dżungli wstrząsnęła Ameryką. Właściwie każdy większy tytuł prasowy uczynił z niej temat okładkowy. Reportaż za reportażem, setki tekstów opisywały Świątynię Ludu i psychopatycznego guru, który doprowadził do śmierci prawie tysiąca swoich fanatyków.

Domy w Jonestown fot. Wikimedia Commons/Fielding McGehee i Rebecca Moore

Nazistowscy i komunistyczni zbrodniarze pokazali wcześniej, że - w odpowiednich warunkach - charyzmatyczny przywódca potrafi nakłonić zwykłych ludzi do popełniania przerażających czynów. Słynne eksperymenty Milgrama i Zimbardo dowiodły z kolei, jak działają mechanizmy warunkujące uległość wobec autorytetów. Naukowcy dobrze rozumieli już też tzw. psychologię tłumu.

Ale w obliczu Jonestown, makabrycznego, masowego samobójstwa, cała ta wiedza zdawała się niewystarczająca. Krzywdzić na czyjeś polecenie innych, to jedno. Krzywdzić samego siebie - to drugie. Analizy tragedii ukazują się więc do dzisiaj.

Późniejsze śledztwa wykazały, że Jim Jones nie zetknął się z największymi dziełami z zakresu psychologii społecznej. W młodości zaczytywał się za to w prace Marksa, Lenina, Hitlera, Mao i Gandhiego - ludzi, których słowa trafiały do milionów. Badając życie przywódcy Świątyni Ludu, profesor Philip Zimbardo z Uniwersytetu Stanforda odkrył u niego również ogromną fascynację "Rokiem 1984" George'a Orwella. Wzorem wszechobecnej władzy z powieści angielskiego pisarza, Jones stworzył swoistą nowomowę (samobójstwo było czymś więcej - było "aktem rewolucyjnym", a istnienie Świątyni - "Celem"), utkał rozległą sieć donosicieli i wykorzystywał informacje o słabościach swoich wyznawców do lepszego kontrolowania ich zachowań. Niczym Wielki Brat, nieustannie - dzień i w nocy - przypominał wiernym o swojej obecności, przemawiając do nich poprzez ustawione na środku osady głośniki. Pod koniec życia ułożył nawet tekst piosenki zwiastującej nadejście apokaliptycznego "roku 1984". Każdy mieszkaniec Jonestown musiał ją znać na
pamięć.

Jak na manipulacyjnego naturszczyka, Jones wykazywał się niezwykłym zrozumieniem ludzkich zachowań. Nigdy nie "pochłaniał" swych ofiar w całości, lecz rozpracowywał je powoli i metodycznie. Po pierwszym i drugim ustępstwie, trzecie i czwarte przychodziło im znacznie łatwiej. W pewnym momencie tkwili w tym już tak głęboko, że sami usprawiedliwiali przed sobą każdy, nawet najbardziej irracjonalny krok. Najpierw przekazywali Świątyni jedną czwartą zarobków i poświęcali jej kilka godzin tygodniowo. Z czasem zwiększali wysokość datków, przekazywali czeki z opieki społecznej i oszczędności, a w końcu przepisywali całe majątki i zamieszkiwali na farmie w Ukiah.

Stali członkowie wspólnoty pracowali po 20 godzin przez sześć dni w tygodniu, niewiele jedli. Mieli więc mało energii na kwestionowanie poczynań guru. Było to zresztą ryzykowne. Nawet niewinne żarty - na przykład o tym, że dziwnym trafem wszystkie najbliższe współpracownice Jonesa to młode, urodziwe, białe kobiety - bardzo szybko trafiały za pośrednictwem szpicli do uszu przywódcy. Przyłapanych czekały surowe kary: od wielogodzinnych publicznych połajanek po chłostę, często wymierzaną przez najbliższych. Nim jednak rodzic uderzył swoje dziecko, a mąż żonę, Jones podsuwał im do podpisania dokumenty. Potwierdzali w nich, że robią to "dobrowolnie i dla wspólnego dobra".

Kwity były wszechobecne. Członkowie Świątyni regularnie składali na papierze samokrytykę i godzili się przyznawać do każdego zmyślonego zarzutu: od homoseksualizmu po kradzieże i oszustwa podatkowe. Niekiedy szło to jeszcze dalej. - Żeby dowieść swej lojalności, opisałam dokładnie, jak planowałam uprowadzić, torturować i zamordować gubernatora, kongresmena i prezydenta - opowiadała dziennikarzom Deborah Layton, która przez 7 lat służyła we wspólnotowej Komisji Planowania, sekciarskim politbiurze. - Z początku wymyślanie tych historii przychodziło mi bez problemów, bo Ojciec [Jones - red.] przekonywał, że w ten sposób demonstruję mu jedynie swoje oddanie - wyjaśniała. Po paru latach, wyznawcy byli w stanie podpisać wszystko, łącznie z przekazaniem praw rodzicielskich.

Guru starał się, by jego wierni mieli jak najmniej kontaktu ze światem zewnętrznym. W Gujanie było to znacznie łatwiejsze. Odcięci od świata, mieszkańcy Jonestown słyszeli tylko to, co mówił im Jones i garstka jego zauszników. A nie napawało to optymizmem. Kapitalistyczne Stany Zjednoczone miały pogrążać się w chaosie i kipieć nienawiścią do wolnych ludzi ze Świątyni. Wielebny ostrzegał, że CIA planuje okrutną operację przeciwko wspólnocie. Czasami w nocy wybuchał alarm, a z dżungli dobiegały odgłosy wystrzałów. - Uwaga, niebezpieczeństwo, najemnicy są blisko! Szybko, do głównego budynku, Biała Noc! - przebijał się przez ryk syren głos Jonesa. Zgodnie z poleceniem guru, przerażeni ludzie gromadzili się w głównym budynku. Tam ćwiczyli sekwencje masowego samobójca. Jones od miesięcy zapewniał ich, że prawdziwa Biała Noc w końcu nadejdzie, bo wrogowie są nieustępliwi. A wtedy "rewolucyjne samobójstwo" (zapożyczył ten koncept od Huey Newtona z Czarnych Panter) będzie lepsze od bolesnej śmierci w sali tortur.
Większość mu uwierzyła.

Według badaczy z Uniwersytetu Stanowego w San Diego, tragedię w Jonestown przeżyło zaledwie 87 osób: ci, którzy uniknęli śmierci na lotnisku, paru uciekinierów oraz kilkadziesiąt osób przebywających właśnie w Georgetown. Około 50 z nich żyje do dzisiaj.

Michał Staniul dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Kobieta
historiasamobójstwosekta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)