Najmłodsza morderczyni w dziejach. Historia bezwzględnej Mary Bell
Dzieci kojarzą się z niewinnością, bezbronnością i naturalną pogodą ducha. Ten przypadek jednak nijak nie wpisuje się w owe standardy. To opowieść o tym, jak dorastanie w skrajnie dysfunkcyjnej rodzinie bez miłości może z dziecięcego mózgu wydobyć to, co absolutnie najgorsze – bezwzględność, skłonność do okrucieństwa i finalny owoc tego procesu – żądzę mordu. Oto historia prawdopodobnie najmłodszej seryjnej morderczyni, Mary Bell.
02.09.2022 | aktual.: 05.09.2022 09:24
Mary Bell miała zaledwie 10 lat, kiedy dokonała pierwszego zabójstwa. I nie było to jej ostatnie. Ale zacznijmy od początku.
Mama Mary, Betty Bell, urodziła ją w 1957 roku, mając zaledwie 17 lat. Posiadanie dziecka w tak młodym wieku zdecydowanie nie było spełnieniem jej marzeń. Betty była "znaną" w Newcastle upon Tyne prostytutką i na co dzień miała ciekawsze zajęcia, niż zajmowanie się brzdącem. Gdy wybywała z domu - a zdarzało się to często - zostawiała niemowlę pod opieką swojego ówczesnego partnera, Williama "Billy'ego" Bella. Mary nie znała swojego biologicznego ojca i przez większość życia wierzyła, że spłodził ją właśnie Billy, brutalny alkoholik z bogatą historią kryminalną. Niezbyt dobry przykład do naśladowania, a tym bardziej materiał na opiekuna niemowlęcia.
Seria nieszczęśliwych zdarzeń
Powiedzieć, że Mary zaniedbywano, to mało. Kiedy zostawała z matką, w domu podejrzanie często dochodziło do niebezpiecznych incydentów. Pewnego razu Betty upuściła córkę z okna mieszkania na pierwszym piętrze, innym razem dziewczynka połknęła tabletki nasenne. Kobieta zarzekała się, że te niepokojące wydarzenia stanowiły wyłącznie dzieło przypadku i otoczenie najwyraźniej dawało temu wiarę. Cóż, nie były to czasy, kiedy obrońcy praw dziecka walczyli o "bezstresowe wychowanie", a opieka społeczna zaglądała przez okna budzącym podejrzenia rodzinom.
Z pewnością nieco ciężej na przypadek było zrzucić sytuację, kiedy Betty postanowiła sprzedać swoje dziecko psychicznie chorej kobiecie, mającej problemy z zajściem w ciążę. Jak podaje Gitta Sereny w swojej książce "The Case of Mary Bell", doszło do tego, że starsza siostra wyrodnej matki musiała jechać przez całe miasto, by odebrać siostrzenicę i przywieźć ją z powrotem do domu. Później było już tylko gorzej. Mary zeznała po latach, że mama kilkukrotnie miała zmuszać ją do współżycia ze swoimi klientami w ramach "sadomasochistycznych sesji". Niestety, losem krzywdzonej dziewczynki z marginesu społecznego nikt się nie interesował. Trudny do wyobrażenia dramat dziecka trwał.
Jak można się domyślić, te doświadczenia odcisnęły wyraźne piętno na psychice Mary, co silnie odbijało się na jej dopiero kształtującym się charakterze. Dziewczynka od najmłodszych lat wykazywała niepokojące oznaki zaburzeń psychicznych, w tym nagłe wahania nastroju, agresję czy chroniczne moczenie się w łóżku. Dziś każdy terapeuta powiedziałby, że to zachowanie warte zbadania, a kryminolog z pewnością zauważyłby u niej cechy wspólne z wieloma późniejszymi seryjnymi mordercami. Wówczas jednak określenie to nie było jeszcze znane, a zabranie kilkulatki do terapeuty nawet nie przeszłoby jej bliskim przez myśl.
Pierwsze "wybryki"
A szkoda, bo już wkrótce problemy małej Mary miały przeistoczyć się w dramat całej okolicy. Wszystko zaczęło się 11 maja 1968 roku. To wtedy przypadkowi przechodnie natknęli się na błąkającego się po ulicach Newcastle 3-letniego chłopca. Dziecko wydawało się oszołomione, jego ciało pokrywały krwawiące rany. Kiedy maluch trochę ochłonął, wyjaśnił, że bawił się na dachu opuszczonego schronu lotniczego z 10-letnią Mary i jej jedyną koleżanką, lekko opóźnioną w rozwoju 13-letnią Normą. Jak wynikało z relacji chłopca, w pewnym momencie w ramach "igraszek" dziewczyny miały zrzucić go z wysokości około 2 metrów.
Jeszcze tego samego wieczoru rodzice trzech dziewczynek mieszkających w okolicy poinformowali policję, że Mary i Norma próbowały udusić ich pociechy. "Papużki nierozłączki" zostały wezwane na przesłuchanie. Obie zaprzeczyły, by miały cokolwiek wspólnego z incydentem przy schronie, lecz Norma przyznała, jej młodsza koleżanka rzeczywiście próbowała zrobić krzywdę trzem dziewczynkom bawiącym się w piaskownicy. Mimo świadków i zeznań ofiar funkcjonariusze zlekceważyli sprawę po mistrzowsku. Ze względu na bardzo młody wiek łobuzice dostały od nich jedynie pouczenie.
Prawdziwy dramat dopiero się zaczynał
W latach 60. ulubionym miejscem spotkań młodzieży z Newcastle było "Tin Lizzie" - zasypany gruzem obszar nieużytków położony w pobliżu linii kolejowej. To właśnie tam, w sypialni jednego z opustoszałych budynków 25 maja 1968 roku troje dzieci znalazło zwłoki 4-letniego Martina Browna. Poza paroma plamami krwi na ubraniu i piany sączącej się z ust, na ciele chłopca nie zaobserwowano oznak przemocy. Lekarz sądowy nie był w stanie określić dokładnej przyczyny jego śmierci, ale śledczy podejrzewali zabójstwo.
Tragedia wstrząsnęła lokalną społecznością, a już dzień później w mieście doszło do kolejnej podejrzanej sytuacji. Nad ranem personel jednego ze żłobków odkrył, że ktoś włamał się do budynku i zdemolował biuro. Na ziemi leżały poprzewracane biurka i podarte książki, na ścianach i podłodze rozpościerały się plamy atramentu. Pośród tego chaosu pracownicy dostrzegli kilka podejrzanie wyglądających, odręcznych notatek. Treść wiadomości wprawiła ich w osłupienie. Wszystko wskazywało na to, że były to przedziwne spowiedzi zabójcy małego Martina.
"Morduję i zrobię to ponownie" – napisano na jednej z kartek. "Tak, zamordowałyśmy Martina Browna, pie****** się, dranie" – widniało na kolejnej notatce. Ostatnia z wiadomości była najbardziej złożona: "Jesteśmy sprytne, ponieważ zamordowałyśmy Martina Browna. Patrz na to Bete. To są morderstwa Fanny i Faggot" – wyczytali pracownicy placówki.
Teksty zawierały mnóstwo literówek, błędów ortograficznych i gramatycznych. Personel żłobka zgłosił sprawę włamania na policję, funkcjonariuszom pokazano też znalezione na miejscu notatki. Mundurowi jednak uznali wszystko za niewybredny żart miejscowych dzieci. Po raz kolejny zignorowali tropy i nie wszczęli dochodzenia.
Kolejna ofiara
Niestety, na tym udręka mieszkańców Newcastle się nie skończyła. Pod koniec lipca miasto zmroziła wiadomość o zaginięciu 3-letniego Brian Howe’a. Chłopiec po prostu przepadł. Jeszcze chwilę wcześniej rodzice widzieli, jak bawił się przed domem ze swoim bratem, psem oraz dwiema dziewczynkami z sąsiedztwa – Mary i Normą. Zaniepokojeni nieobecnością malucha bliscy i sąsiedzi zaczęli na własną rękę przeszukiwać dzielnicę.
Po kilku godzinach bezowocnego przeczesywania okolic jeden z wolontariuszy zobaczył coś, co ostatecznie przekreśliło szanse na dobre zakończenie tej historii. Ciało trzylatka leżało pomiędzy dwoma dużymi betonowymi blokami na sławetnym "Tin Lizzie". Policjanci uznali za oczywiste, że ktoś próbował ukryć zwłoki, lecz z nie najlepszym skutkiem. Ciało pokryto niedokładnie kępami traw i chwastów, obok leżała para połamanych nożyczek. Usta dziecka były sine, a skóra pełna krwiaków i zadrapań. Już wtedy jedno stało się pewne – doszło do kolejnego morderstwa.
Wkrótce koroner, który przebadał zwłoki, dokonał jeszcze bardziej wstrząsających ustaleń. Brian przed śmiercią musiał niewyobrażalnie cierpieć. Na nogach miał rany kłute, jego genitalia były częściowo okaleczone, a na brzuchu widniała krwawa, wyryta ostrym przedmiotem część litery "M". 3-latek ostatecznie zginął wskutek uduszenia. Według biegłego siła, z jaką dokonano morderstwa, mogła wskazywać, że za okrutnym czynem stało dziecko.
Przerażające odkrycie wywołało prawdziwą panikę wśród mieszkańców, a służby zmobilizowało do zintensyfikowanej pracy. W poszukiwania dzieciobójcy zaangażowało się ponad 100 detektywów z całego regionu. W ciągu zaledwie dwóch dni śledczym udało się przesłuchać aż 1200 dzieci z okolicy. Rozmowa z mundurowymi nie ominęła także Normy i Mary. Świadkowie nie omieszkali wspomnieć policji, że Brian przed zaginięciem był z nimi widziany. Zachowanie dziewczyn podczas przesłuchania uznano za co najmniej podejrzane. Nastolatki plątały się w zeznaniach i przeczyły sobie nawzajem.
Zgubiła ją przesadna pewność siebie
Mary została przesłuchana ponownie kolejnego dnia. To był początek jej końca. Zbyt pewna siebie małoletnia zbrodniarka sama strzeliła sobie w kolano, gdy podczas składania zeznań zdradziła zbyt wiele szczegółów na temat okoliczności przestępstwa. Wspomniała m.in. o złamanych nożyczkach, choć wiedziała o nich tylko policja. W sprawę wplątała także miejscowego chłopca, który w rzeczywistości w momencie zabójstwa znajdował się na drugim końcu miasta.
Wkrótce ku uciesze detektywów Normie rozplątał się język. Dziewczynka przyznała, że była z Mary, gdy ta pozbawiła życia małego Briana. Szczegóły jej opowieści zgadzały się z tym, co wcześniej ustaliły służby. Skomplikowana układanka w oczach śledczych wreszcie zaczęła tworzyć klarowny, lecz przerażający obraz. Winę Mary potwierdzały dowody materialne, znalezione na ciele ofiary, w tym mikrowłókna pochodzące z jej wełnianej sukienki.
Jeszcze tego samego dnia Mary i Norma zostały oskarżone o zabójstwo Briana Howe’a. Mary przyjęła ten fakt ze stoickim spokojem. W przygotowanym przez siebie pisemnym oświadczeniu twierdziła, że była obecna przy zabójstwie, ale upierała się, że chłopiec zginął z rąk Normy. Oprócz tego przyznała, że ona i koleżanka dokonały włamania do żłobka i że to one są autorkami tajemniczych notatek. W obliczu tych informacji dziewczyny usłyszały kolejny zarzut, dotyczący zabójstwa Martina Browne’a.
Proces Mary i Normy rozpoczął się 5 grudnia 1968 roku. Żadna z oskarżonych nie przyznała się do winy. Norma przed sądem utrzymywała, że nie uczestniczyła aktywnie w zdarzeniach, a tylko się im przyglądała. Mary z kolei wciąż zrzucała winę na współoskarżoną. Obrońca tej pierwszej podkreślał, że nie ma przeciwko niej żadnych dowodów oprócz zeznań koleżanki. Prawnik Mary natomiast tłumaczył jej zdemoralizowanie m.in. dysfunkcyjną rodziną i chęcią zwrócenia na siebie uwagi.
Proces trwał 9 dni. Werdykt dziś może wydawać się dość zaskakujący. Mary została oczyszczona z zarzutu morderstwa, ale skazana za dwa przypadki nieumyślnego spowodowania śmierci. Norma natomiast została całkowicie uniewinniona. Wydając wyrok, sędzia opisał Bell jako "niebezpieczną" osobę, która stanowi "bardzo poważne ryzyko dla innych dzieci". By chronić przed nią społeczeństwo, sąd zdecydował o jej aresztowaniu na czas nieokreślony.
Przez lata Bell była przenoszona między różnymi zakładami karnymi, aż w końcu w maju 1980 roku w wieku 23 lat wyszła na wolność, po ponad 11 latach za kratami. Jako młoda kobieta pod nadzorem władz przybrała nową tożsamość i rozpoczęła "normalne życie’. Na wolności urodziła córkę, która długo nie wiedziała nic o kryminalnej przeszłości matki. Obu paniom przysługuje dożywotnie prawo do zachowania anonimowości.
Autor: criminalmind.pl