Polsko-czeskie Salem. Tajemnice "szlaku czarownic"

Najczarniejszym okresem dla kobiet posądzanych o czary był z pewnością wiek XVII. Było tak między innymi na pograniczu polsko-czeskim, rozświetlonym stosami w Nysie, Jeseniku i Zlatych Horach. W Głuchołazach stosów nie palono. Miejscem straceń czarownic była Szubieniczna Góra.

Zlate Hory, miasto w Czechach, w kraju ołomunieckim
Zlate Hory, miasto w Czechach, w kraju ołomunieckim
Źródło zdjęć: © East News | Marcin Rutkiewicz/REPORTER

Dziś, w miejscu szubienicy, która w 1807 roku doczekała drugiego żywota jako podpałka dla grzejących się przy ognisku żołnierzy napoleońskich, stoi altanka dla zakochanych, zwana "grzybkiem". Rozpościera się z niej zapierający dech w piersiach widok na Głuchołazy i dwie Kopy - Przednią i Biskupią. Przez Szubieniczną Górę biegnie transgraniczny "szlak czarownic": zaczyna się w czeskich Mohelicach, wije na odcinku ponad 200 kilometrów i kończy w Paczkowie przy owianym złą sławą Domu Kata.

Nie tylko Salem

Za jedną z ostatnich, jeśli nie ostatnią z czarownic w Europie, uznaje się Krystynę Ceynową z Chałup nad Zatoką Pucką. Było to w 1836 roku. Krystyna z męską wprawą wiązała sieci rybackie, nie chodziła do kościoła, a na kominie jej dachu z upodobaniem siadywały wrony. "Czarownicę" poddano próbie wody po tym, jak jeden z sąsiadów, Jan Kąkol, obrzękł cały od wodnej puchliny.

Stefan Żeromski tak sugestywnie odmalował obraz kliniczny przypadłości w "Wietrze od morza": "Wielkie go nawiedziły boleści, zwłaszcza w żołądku i w pasie, nie mniej jak w głowie i w kościach, aż z dnia na dzień coraz bardziej słabnąc rzeczony Jan Kąkol na całym ciele spuchł fenomenalnie".

Zasady próby wody były proste: jeśli baba pójdzie na dno, znaczy, że niewinna, jeśli uniesie się na powierzchni, znak to dobitny, że ma stosunki z diabłem. Krystynę wrzucono do morza i patrzono, jak unosi się na powierzchni wypychana do góry obszernymi kieckami. Uznano ją za czarownicę i zatłuczono wiosłami. Bo unosić się prawa nie miała.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Czarownice na pograniczu

Pogranicze polsko-czeskie wymownie wkomponowuje się w mrok "zaczarowanej" historii. W kulminacyjnym momencie na terenie Księstwa Nyskiego procesy kobiet podejrzanych o czary przybrały na tyle szeroką skalę, że w głowach inkwizytorów zrodził się pomysł, by egzekucje przeprowadzać hurtem. A skoro stosy płonęły jeden za drugim, trzeba było rozprawić się nie tylko z "podejrzanymi", ale również z ponoszonymi z ich "winy" kosztami.

Pragmatyzmem w tym względzie wykazał się biskup sufragan Jan Baltazar Liesch von Hornau. Na jego zlecenie nyski cech zdunów wykonał specjalny piec z żelaznymi drzwiczkami. Ustawiono go poza murami miasta w obawie przed ryzykiem rozproszenia ognia i morale skazanych, które samą swoją obecnością plugawiły otoczenie. Piec działał na pełnych obrotach od 1639 roku i pochłonął w sumie kilkaset istnień, w czym partnerował mu rozreklamowany nyski spec od męczenia Georg Hillebrand, który co trzecią osądzaną przed spaleniem litościwie dusił.

Przełom nastąpił w 1651 roku, kiedy piec w Nysie pochłonął żywcem 42 kobiety. 15 z nich, zanim spłonęło, zdążyło obciążyć zarzutem bliższych konszachtów z diabłem biskupiego spowiednika. Co przytomniejsi zorientowali się wtedy, że zeznania wymuszane torturami podejrzanie mijają się z prawdą. Wśród podejrzliwych znalazł się cesarz Ferdynand III Habsburg i zakazał procesów o czary.

Jarnołtówek, czarownice i złoto

Historia pogromów okolicznych bab, co to nierząd z diabłem uprawiały, natchnęła autorów niejednej muzealnej wystawy. W dawnym Pałacu Biskupim w Nysie, który dziś pełni rolę muzeum, obejrzeć można repliki hiszpańskich butów gruchoczących kości, "dziewicy norymberskiej", czyli skrzyni w kształcie sarkofagu opatrzonej od środka kolcami, "widełek heretyka", metalowego "bociana" służącego do pętania całego ciała i nabitego kolcami "stołka czarownicy". Na "stołek czarownicy" zwany naprzemiennie "fotelem" - wymyślne narzędzie tortur wyposażone w długi centralny kolec - natrafiono pośród innych gratów na jednym ze strychów w urokliwym Jarnołtówku u stóp Biskupiej Kopy.

Jarnołtówek leży nad Złotym Potokiem i dość jednoznacznie kojarzy się z poszukiwaczami złota. W minionych wiekach szukano tu szczęścia, czego pozostałością są wykopy, zwały przemytego żwiru i piasku, a nawet szyby wydobywcze. Do pomysłów o wznowieniu wydobycia wciąż się tu wraca, zwłaszcza wtedy, gdy złoto drożeje na światowych giełdach.

W cieniu złotej historii stoi drewniany mebel - taboret z kolcem, wystrugany przez zlatohorskiego stolarza, swego czasu wypożyczany rotacyjnie gminom w całym Księstwie Nyskim i w okolicach.

Babcia Speil

Na granicy Jarnołtówka, Pokrzywnej i Republiki Czeskiej znajduje się "Grób Czarownicy", miejsce pochówku znachorki zwanej babcią Speil. Mieszkała w tym miejscu kilkaset lat temu, w chacie pod lasem. Stroniła od ludzi, utrzymywała się ze zbierania ziół, leśnych darów i leczenia. Powodziło jej się zupełnie nieźle. Do czasu, kiedy nieżyczliwi sąsiedzi zaczęli stronić od jej towarzystwa i podejrzewać ją o uprawianie czarów.

Speil nie radziła sobie z przykrościami i któregoś dnia powiesiła się na gałęzi buka na Przełęczy pod Zamkową Górą, w miejscu zwanym "na styku trzech granic". Po wielu dniach wiszące na gałęzi ciało znalazł przechodzący tamtędy myśliwy. Zdjęty żalem zaalarmował sąsiadów. Nikt jednak nie chciał zadbać o pochówek Speil, bo - choć pochodziła z Jarnołtówka - jej ciało wisiało na terenie czeskiego Janova, ale korzenie drzewa, na którym wisiała, tkwiły w ziemi należącej do Pokrzywnej. Myśliwy zdecydował się sam pochować "czarownicę", przykrywając jej grób białym kwarcytowym kamieniem, w obawie, by potępiona dusza nie wydostała się z ziemi.

Procesów czar

Z wierzeniami o czarownicach najwidoczniej nie tak łatwo było się rozstać, skoro jeszcze na początku XX wieku w głuchołaskim sądzie odbył się proces o czary. Rolnik, niejaki Pierdel, oskarżył rodzinę Mattea o rzucenie uroku na jego żonę i krowę. Fatalne działanie spojrzenia przyniosło dwa nieprzyjemne następstwa: na smukłej szyi żony rolnika pojawiła się dokuczliwa wysypka i krowa przestała dawać mleko.

Jeszcze do połowy XX wieku wierzono, że krowy albo wypiekany właśnie chleb padają ofiarami kaprawego oka źle usposobionych czarownic. W domyśle - zawistnej sąsiadki. Wystarczyło, że czarownica, przechodząc obok gospodarstwa, zerknęła w stronę obory, i krowa z miejsca przestawała dawać mleko. By odwrócić złe zaklęcie, stosowano cały szereg zabiegów magicznych. A było o co walczyć, wszak mleko jest ojcem innych produktów niezbędnych w śląskiej kuchni, choćby takiego masła. Pierdel dwoił się i troił o uznanie sąsiada winnym zaklęcia, ale proces zakończył się umorzeniem sprawy z powodu braku dowodów. Swędząca wysypka i bunt krowy głuchołaskiego sądu nie przekonały.

Dagmara Spolniak dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:Dagmara Spolniak
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (172)