Polscy komandosi w Anglii. Od chłopców do mężczyzn
Po klęsce wojny obronnej polscy żołnierze nie złożyli broni. Ale nim zostali komandosami, musieli przejść szkolenie, które oddzieliło chłopców od mężczyzn.
Polscy żołnierze po tym, jak zawiedli się na francuskich możliwościach stawienia oporu Niemcom, dotarli do Wielkiej Brytanii. Dopiero to państwo miało dać im realne szanse powrotu na front i podjęcia ponownie walki z III Rzeszą.
1. Samodzielna Kompania Commando
Od samego początku zostali docenieni przez Winstona Churchilla, który, podpisując 5 sierpnia 1940 roku polsko-brytyjską umowę, złamał prawo zabraniające obcym wojskom przebywania w państwie bez zgody parlamentu. Dopiero 22 sierpnia przyjęta została ustawa Allied Forces, na mocy której polscy wojskowi otrzymali takie same prawa jak inni żołnierze państw Wspólnoty Brytyjskiej. A grupa wybrańców miała w niedalekiej przyszłości zostać komandosami…
28 sierpnia 1942 roku Władysław Sikorski wydał rozkaz o sformowaniu 1. Samodzielnej Kompanii Commando w oparciu o 1. Samodzielną Brygadę Strzelców. Formacja miała podlegać Naczelnemu Wodzowi, ale wchodziła w struktury brytyjskich sił specjalnych. Formalnie funkcjonowała w ramach No. 10 (Inter-Allied) Commando jako 6th Troop, która to nazwa ze zrozumiałych względów niespecjalnie przypadła polskim żołnierzom do gustu. Proces formowania jednostki miał zostać zakończony do 20 października. Dowódcą komandosów został 33-letni kapitan Władysław Smrokowski. Jak pisze w książce "Awanturnicy i bohaterowie" Dariusz Kaliński:
"Przyszli komandosi pochodzili z polskich oddziałów o różnorakich specjalnościach: piechoty, artylerii, saperów, łączności, transportowych, co sprawiało, że ich kondycja fizyczna prezentowała różny poziom, bo i wymagania w macierzystych jednostkach nie były jednakowe. Należało tych ludzi ponownie zgrać i stworzyć z nich formację o jednolitej wartości. Aby zniwelować te różnice, poprawić kondycję, a także wyeliminować najsłabszych kandydatów, zaserwowano ubiegającym się o służbę w Commando solidną porcję marszów, biegów przełajowych, ćwiczeń gimnastycznych oraz musztrę".
Ponieważ chętnych było aż w nadmiarze, postanowiono, że trudy treningu będą sitem, które odsieje najsłabszych. Bo w istocie zamierzano dać im w kość.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz też: Broń nuklearna w Polsce? "Bardzo potrzebne"
Preludium do piekła
Przyszli polscy komandosi zostali zakwaterowani w miejscowości Fairbourne. Część z nich umieszczono w miejscowej szkole. Początkowo ich obowiązkiem było jedynie stawianie się na porannej zbiórce z bronią i ekwipunkiem. Ale dość szybko skończyła się trwająca zaledwie dwa tygodnie beztroska. Za szlifowanie ich kondycji fizycznej zabrał się podpułkownik Dudley Stuart Lister. Przykładał się do swojego zadania do tego stopnia, że miejscowe gospodynie, u których zakwaterowani byli żołnierze, zgłaszały się do niego z pretensjami. Skarżyły się, że ich podopieczni są przez wojsko nieludzko traktowani.
Już w pierwszych dwóch tygodniach czterech żołnierzy odesłano do macierzystych jednostek. Pozostali nie poddawali się jednak tak łatwo. W trakcie nocnych ćwiczeń z wysokości kilkunastu metrów ze skały spadł starszy strzelec Tadeusz Nudelman. Miał nieprawdopodobne szczęście - wylądował na potężnej kępie mchu. Dzięki temu, pomimo obrażeń, już po kilkunastu dniach zameldował się z powrotem w oddziale.
Porzućcie wszelką nadzieję… na łagodne traktowanie
Prawdziwy trening miał się jednak zacząć dopiero po tym, jak 11 listopada 1942 roku pociągiem przetransportowano wszystkich do Commando Depot w Achnacarry w Szkocji. Polacy słyszeli już legendy o panującym tam ostrym reżimie treningowym. I mieli tego doświadczyć już na "dzień dobry". Wysadzono ich jakieś 10 mil od celu. Dystans ten musieli przebyć marszem z pełnym ekwipunkiem na plecach.
Na miejscu zobaczyli symboliczny "cmentarz" z nazwiskami oraz "mogiły" z najczęściej popełnianymi i śmiertelnymi błędami, np. "nie wyczyścił broni", "nie zdążył się ukryć" czy "stanął na linii ognia kolegi". Z pewnością działało to na psychikę - podobnie jak miejsce zakwaterowania. Baraki bez jakichkolwiek luksusów. Łóżka? Zwykłe prycze z desek! Trzy koce na wyposażeniu. Raz w tygodniu ciepły prysznic. Dzień dla komandosów zaczynał się o godzinie 6:30. Bieg, gimnastyka i 10 godzin treningów. Do tego niekiedy dochodziło kilka godzin w nocy. I tak przez sześć dni w tygodniu. Dariusz Kaliński w "Awanturnikach i bohaterach" opisuje, jak w szczegółach wyglądał program treningowy:
"Zakres szkolenia był niezwykle wszechstronny i obejmował: walkę wręcz, wspinaczkę górską i miejską, pokonywanie przeszkód wodnych i terenowych, lądowanie na brzegu z barek desantowych w różnych warunkach, wiosłowanie, żeglarstwo, szybkie i celne strzelanie z broni krótkiej i maszynowej w różnych okolicznościach, marsze i marszobiegi na dystansie 7, 9, 12 i 15 mil, (…) ponadto marsze przełajowe, marsze na orientację w terenie górskim w ciągu dnia i w nocy, taktyka walki w terenie leśnym i zurbanizowanym, obrona okrężna, wykorzystanie materiałów wybuchowych do skutecznego niszczenia różnych obiektów oraz przy zakładaniu wszelkiego rodzaju min pułapek, zapoznanie się z bronią i sprzętem nieprzyjaciela.
Większość tych ćwiczeń komandosi wykonywali w pełnym rynsztunku bojowym, w morderczym tempie, pod nieustającą presją instruktorów, często w rzęsistym szkockim deszczu".
Szkoła przetrwania
Przyszłych komandosów czekała również lekcja sztuki przetrwania. Mieli umieć przetrwać w dziczy bez racji żywnościowych i jakiegokolwiek sprzętu kuchennego. Zajęcia prowadził m.in. prawdziwy rzeźnik. Uczył on żołnierzy oprawiania upolowanej zwierzyny. Żołnierze musieli też opanować sztukę przyrządzenia mięsa na ognisku dającym niewielką ilość dymu.
Pewnego razu w ramach tego nietypowego treningu otrzymali mięso małego zwierzęcia, które mieli upiec w glinie. Kursanci przyrządzili pieczyste i zjedli ze smakiem. Wtedy ujawniano, że właśnie spożyli… szczura!
W ramach innego szkolenia komandosi mogli z kolei poczuć się jak królowie dżungli. Czekał ich bowiem Tarzan Assault Course. W okolicach Achnacarry płynie rzeka Arkaig, nad którą rozciągnięto most linowy. Gdy żołnierze po nim przechodzili, dla zwiększenia poziomu realizmu detonowano ładunek wybuchowy. Istniał też inny wariant tego ćwiczenia. Przy pomocy toogle-rope, kładzionej na rozciągniętym ponad Arkaig kablu, rekruci ześlizgiwali się na drugi brzeg. W żargonie żołnierzy była to "śmiertelna jazda". Sam Tarzan Assault Course na tyle przypadł przyszłym komandosom do gustu, że w trakcie oglądania filmów o Tarzanie… bezpardonowo wymieniali wszystkie popełnione przez aktorów błędy!
Nauka zabijania na czas
Zainteresowaniem kursantów cieszyły się też zajęcia, podczas których szkolono ich w likwidowaniu przeciwników po cichu. Jednym z nauczycieli był urodzony w 1885 roku kapitan William Fairbairn, znający judo, kung-fu i ju-jitsu, który stworzył własny styl walki o nazwie defendu. Przekonywał on kursantów, że muszą odrzucić wszelkie skrupuły, bo są na wojnie, a nie np. na ringu.
Polaków uczono mapy ludzkiego ciała pod kątem "wrażliwych" punktów. Dowiadywali się, że odpowiednio wyprowadzone uderzenie kantem dłoni potrafi nie tylko unieszkodliwić przeciwnika, ale nawet go zabić. Uczyli się też zadawania ciosów nożem. Co więcej: opracowano nawet specjalną tablicę czasów, określających śmiertelne zejście po ugodzeniu w konkretne miejsce.
Ostateczny test
Ostatecznym sprawdzianem sprawności polskiego Commando był klasyczny rajd w symulowanych warunkach bojowych. Miał to być atak na plażę nad jeziorem Loch Lochy. Test trwał 36 godzin. Oddział miał przepłynąć łodziami jezioro, a następnie wylądować na plaży. Tam czekali na nich instruktorzy, którzy nie zamierzali im ułatwiać zadania. Nie patyczkowali się z niedawnymi uczniami: w ruch poszła ostra amunicja. Jak pisze Dariusz Kaliński w książce "Awanturnicy i bohaterowie", "przy takich okazjach wiosła szły w drzazgi strzaskane kulami, a załogi łodzi były ochlapane wodą i błotem po eksplozjach ukrytych ładunków wybuchowych".
Ten finałowy trening okazywał się śmiertelnie niebezpieczny. W ciągu całej II wojny światowej spośród wszystkich przyszłych komandosów, którzy przeszli sprawdzian, 40 zginęło. W końcu jednak 5 grudnia 1942 roku Polacy opuścili Commando Depot. Byli gotowi, by wyruszyć na prawdziwą misję. A ci, którzy przeszli przez Achnacarry, czuli, że są w stanie dokonać wszystkiego.
Źródło: Artykuł powstał na podstawie książki Dariusza Kalińskiego "Awanturnicy i bohaterowie", Wydawnictwo Znak, Kraków 2024, z której pochodzą wszystkie zawarte powyżej cytaty.