Okopy pełne "dziadków". Tak naprawdę wygląda wojna w Ukrainie
W oficjalnych materiałach z frontu zachowany jest demograficzny parytet, dający wrażenie, że w wojnie biorą udział zarówno młodziaki, jak i panowie z życiowym bagażem. A tak naprawdę ukraińskie okopy znów, jak w czasie donbaskiej odsłony tej wojny, wypełnione są głównie "dziadkami" - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
Mikołaja poznałem w 2016 roku. Pochodził z Żytomierza, miał 50 lat. Do wojska zgłosił się w miejsce syna (wtedy 22-latka), który uciekł przed poborem do Polski. W szeregach armii ukraińskiej służyła wówczas nadreprezentacja mężczyzn 45-50 plus, w kolejnych latach zjawisko to uległo nasileniu. "Dziadki", mówiłem o nich, o czym wspominam z uśmiechem na ustach, bo sam mieszczę się dziś w tej kategorii.
Lecz powody owej nadreprezentacji wcale zabawne nie były. Gdy wyczerpał się pomajdanowy entuzjazm, a sprawy w Ukrainie zdawały się wracać na stare tory - korupcji, pogardy dla zwykłego obywatela i mnóstwa innych słabości trawiących ów kraj po 1991 roku - młodzi chłopcy zaczęli unikać wojska. Szczególnie ci z zachodniej Ukrainy. Niewdzięczna ojczyzna to raz, dwa - wciąż pokutowało przekonanie, że wschód pozostaje prorosyjski, za co więc i po co ginąć w Donbasie? Ale komisje poborowe miały normy, a i służba wiązała się z wojennymi dodatkami, pokaźnymi, patrząc z perspektywy przeciętnego ukraińskiego portfela. W takich okolicznościach rozpowszechniło się zjawisko "służby zastępczej", w ramach której ojciec (choć zdarzali się i inni krewni) szedł w kamasze w miejsce syna.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Nam jest wszystko jedno. Sztuka to sztuka - mówi w kultowym "Krollu" porucznik Arek (grany przez Bogusława Lindę), co nieźle oddaje istotę rzeczy. Celowo użyłem określenia "nieźle", gdyż poza aspektem ilościowym - "zamianie jeden na jeden" - w opisywanym procederze nie bez znaczenia był czynnik jakościowy. "Dziadki" miały za sobą zasadniczą służbę wojskową odbytą w czasach sowietu, bądź tuż po jego upadku, która tym różniła się od "zetki" w realiach wolnej Ukrainy, że czegoś w jej trakcie żołnierzy uczono. Zwłaszcza w elitarnych formacjach.
Jedną z takich formacji była istniejąca do dziś w strukturach rosyjskiej armii 76. Dywizja Powietrznodesantowa (stacjonująca w Pskowie).
No więc Mikołaj służył pod koniec lat 80. w desancie. Sporo było tam wówczas Ukraińców - w armii Związku Radzieckiego przedstawiciele tej narodowości uchodzili za szczególnie bitnych, chętnie więc widziano ich w najlepszych jednostkach. Na marginesie - to ciekawy kulturowy element, jeden z tych kompletnie zignorowanych przez Władimira Putina i jego generałów, którzy trudniejszego wroga spośród swoich sąsiadów wybrać sobie nie mogli.
Wróćmy do Mikołaja - nosił on widoczny spod rękawa tatuaż-pamiątkę z "zetki". Motywem przewodnim ozdoby był spadochron, dziara zawierała też samolot (zdaje się, że transportowego Iliuszyna) oraz napis (po rosyjsku): "nikt oprócz nas". Mówił, że wielu jego kolegów zrobiło sobie podobne, zwykle na ramieniu, czasem na piersi.
Pech chciał, że gdy żytomierzanin znalazł się na froncie, po drugiej stronie stali "swoi". Niekoniecznie dawni koledzy z wojska, raczej ich kolejni następcy w szeregach 76. Dywizji (jednostka do 2022 roku nie walczyła w Ukrainie jako zwarta formacja, ale "ochotnicy" z niej masowo wspierali separatystów po 2014 roku). I to jeden z nich, snajper - niewykluczone, że noszący podobny dywizyjny tatuaż - kilka dni po naszym spotkaniu zabił Mikołaja.
Ot, kolejny okrutny paradoks tej wojny.
Gdy weszła ona w fazę pełnoskalową, komisje rekrutacyjne nie nadążały z obsługą ochotników. Wielu odsyłano, bo wojsko nie było w stanie dokonać pośpiesznej absorpcji tak licznych mas rekruta. Była to sytuacja zgoła odmienna od rosyjskiej - armia najeźdźców aż do ogłoszenia mobilizacji jesienią 2022 roku miała poważne problemy z pozyskiwaniem ludzi do służby w Ukrainie.
A jak jest dziś? "Mobilizacja" była w ukraińskim internecie słowem roku 2023 - tak często szukano informacji na jej temat. "Grzał" on Ukraińców głównie dlatego, że po kilkunastu miesiącach pełnoskalowej wojny armia zaczęła mieć problemy z rekrutacją. Drastycznie zmalała liczba ochotników, odtwarzanie stanów osobowych odbywa się już przede wszystkim poprzez pobór. W grudniu 2023 roku okazało się, że armia potrzebuje w najbliższym czasie pół miliona ludzi, by zapewnić odpowiednią wymianę personelu.
Kijów oszczędza najmłodszych, obowiązkowy pobór nie dotyczy mężczyzn do 27. roku życia. Propaganda niespecjalnie ów motyw eksploatuje - w oficjalnych materiałach z frontu zachowany jest demograficzny parytet, dający wrażenie, że w wojnie biorą udział zarówno młodziaki, jak i panowie z życiowym bagażem. A tak naprawdę ukraińskie okopy znów - jak w czasie donbaskiej odsłony tej wojny - wypełnione są głównie "dziadkami".
Po drugiej stronie linii frontu jest podobnie (wedle oficjalnych danych ministerstwa obrony Rosji, średnia wieku uczestników "spec-operacji" to 35 lat), co przywodzi nas do wniosku, że ukraińsko-rosyjski konflikt nabrał cech wojny dojrzałych mężczyzn. Nie zaryzykuję kategorycznego stwierdzenia, że to pierwszy taki przykład w historii, ale z pewnością mamy do czynienia z sytuacją zupełnie inną niż w pierwszo- czy drugowojennych zmaganiach (gdzie walczyli i ginęli głównie młodzi chłopcy).
Wracając do ukraińskich "dziadków" - ci w wojsku (nierzadko służący od kilkunastu miesięcy) są już zmęczeni. A że pobór wydrenował kilkanaście roczników, wymiany nie da się zapewnić bez sięgania po najmłodszych mężczyzn. Co wielu się nie podoba, w tym potencjalnym rekrutom, ale także ich rodzinom i pracodawcom. Pomysł nie przypada do gustu części środowiska naukowego i klasy politycznej, gdzie podbija się kwestie skutków "skrwawiania najcenniejszych zasobów demograficznych". Tak naprawdę sprawa rozszerzenia mobilizacji jest w tej chwili jedną z głównych osi podziału ukraińskiego społeczeństwa (jest też paliwem - niejedynym rzecz jasna - dla sporu między prezydentem Zełenskim a generałem Załużnym). Nie wiem, jak Ukraińcy ten problem rozwiążą, ale miejmy świadomość, że to kluczowe wyzwanie, nie mniej istotne od zachodnich dostaw sprzętu.
Pocieszające (marnie, ale zawsze to coś…), że i Putin musi niebawem rozszerzyć bazę rekrutacyjną - jeśli rzecz jasna dalej zamierza prowadzić wojnę o takiej skali i intensywności. Rozszerzyć o wielkomiejski i słowiański zasób, bo tak jak ukraińskie "dziadki", tak i rosyjska prowincja jest już zmęczona i wydrenowana (to temat na oddzielny tekst, choć chciałbym zapowiedzieć, że takie rozważania częściowo podejmuję w "Alfabecie…").
Konkludując, przywódcy obu stron muszą podjąć niepopularne decyzje dotyczące mobilizacji. Owa zbieżność losu Zełenskiego i Putina również zasługuje na miano paradoksu tej wojny.
Marcin Ogdowski