PolskaRuszył proces lustracyjny senatora PO

Ruszył proces lustracyjny senatora PO

12.05.2009 17:23

Oskarżony przez IPN o kłamstwo lustracyjne senator PO Zbigniew Pawłowicz powiedział przed sądem, że w 1977 r. "machinalnie" podpisał zobowiązanie do współpracy z WSW. Dodał, że traktował to jako element wyjazdu na misję ONZ na Bliski Wschód.

Pierwsza rozprawa w sprawie Zbigniewa Pawłowicza odbyła się przed Sądem Okręgowym w Bydgoszczy. Gdyby sąd uznał, że parlamentarzysta zataił współpracę z kontrwywiadem wojska PRL, straciłby mandat i na okres od 3 do 10 lat nie mógłby pełnić funkcji publicznych.

W grudniu 2007 r. w katalogach osób publicznych IPN ujawniono, że Pawłowicz był zarejestrowany w 1977 r. jako tajny współpracownik Wojskowej Służby Wewnętrznej, czyli kontrwywiadu wojska PRL, ps. "Pawlik". Według katalogu współpracę rozwiązano w grudniu 1977 r. z powodu "braku możliwości"; teczkę pracy TW zniszczono; zachowała się zaś teczka personalna TW.

Zapisy dotyczą okresu, kiedy Pawłowicz pracował jako lekarz w Polskim Polowym Szpitalu w Egipcie pod flagą ONZ. We wtorek senator mówił, że WSW przedłożyło mu do podpisu deklarację współpracy podczas kilkumiesięcznych przygotowań do wyjazdu, prowadzonych w Budowie koło Złocieńca (Zachodniopomorskie).

- Podczas spotkania z nieznanym mi wówczas oficerem, przedłożono nam do podpisu formularze deklaracji. Podobnie jak inni, znajdujący się wraz ze mną w sali koledzy, podpisałem tam gdzie kazano, bo rozmaitych dokumentów podpisywaliśmy wówczas bardzo dużo. Traktowałem to jako element związany z wyjazdem w rejon dużego zagrożenia konfliktem - powiedział Pawłowicz.

Zapewnił jednocześnie, że uczynił to "machinalnie", nie wczytując się w treść deklaracji i nie traktował jej nigdy jako zobowiązania do współpracy z kontrwywiadem. Przyznał jednocześnie, że znajdujący się pod dokumentem odręczny podpis pseudonimem jest jego autorstwa, ale złożył go "bo takie otrzymał polecenie od starszego stopniem".

Jak utrzymuje senator, nigdy później nie rozmawiał o sprawach związanych z kontrwywiadem z werbującym go oficerem, płk. Adolfem Bisem, który podczas misji na Bliskim Wschodzie był formalnie zastępcą komendanta szpitala. Pawłowicz podkreślił, że także po powrocie do kraju, aż do końca swej służby w wojsku w 1996 r., nie utrzymywał kontaktów ze służbami specjalnymi.

Jako świadek przed sądem zeznawał we wtorek emerytowany płk. Józef Nosowski, w 1977 roku jeden z dowódców polskiego kontyngentu na Bliskim Wschodzie, odpowiedzialny za działania kontrwywiadowcze. Oświadczył, że jego podpis pod zachowaną ewidencją pozyskanych w Budowie tajnych współpracowników, na której jest m.in. nazwisko Pawłowicza, został podrobiony.

- Zostałem wydelegowany na Bliski Wschód na zastępstwo w trybie nagłym i wszystko odbywało się w dużym pośpiechu. Mogło być tak, że parafkę złożył np. płk. Bis, bo czas naglił: ja już w tym czasie byłem w Warszawie, albo w samolocie do Egiptu, a on chciał się "wykazać" i tak wyszło - ocenił Nosowski. Zaznaczył jednak, że płk. Bis był jednak jego wypróbowanym współpracownikiem i doświadczonym oficerem, który nie pozwoliłby sobie na nadużycia.

Zapewnił też, że nie zna przypadku fałszowania podpisów pod istotnymi dokumentami czy fabrykowania ewidencji. - Gdyby coś takiego doszło do centrali, to powiesiliby nas na suchej gałęzi; werbując TW nie liczyliśmy na to, żeby ilość była - zaznaczył.

- Absolutnie nie było wypadku wpisania fikcyjnie kogoś do ewidencji. Jeśli ktoś został zarejestrowany jako TW, to był nim w rzeczywistości - dodał Nosowski, deklarując, że w czasie swej służby nie spotkał się z przypadkiem fikcyjnej rejestracji TW.

Świadek uznał też za niemożliwą sytuację, gdy kilka osób, w jednym miejscu i jednocześnie, podpisuje deklaracje współpracy. - Tak się nie dzieje w żadnym kontrwywiadzie od czasów Hannibala - podkreślił. Nosowski objaśnił także, że specyfika pracy kontrwywiadu na Bliskim Wschodzie sprawiała, iż TW nie pisali żadnych raportów i przekazywali informacje swoim oficerom prowadzącym wyłącznie ustnie. Nie spisywano także raportów z tych spotkań, nie prowadzono teczek pracy ani personalnych, a informacje przekazywane zbiorczo do kraju były bardzo ogólne.

- Wszystko działało na zasadzie wzajemnego zaufania i pozostawało w głowach oficerów. Wszyscy nam patrzyli na ręce z innych kontyngentów, więc nawet jak chciałem komuś tylko zwrócić uwagę, to brałem go i wyjeżdżaliśmy na pustynię, gdzie nie było ryzyka podsłuchu - relacjonował Nosowski.

Podkreślił także, że deklaracja współpracy z kontrwywiadem była dla żołnierzy i oficerów w pełni dobrowolna, a odmowa podpisania nie groziła żadnymi konsekwencjami.

- W takim przypadku mówiło się: przepraszam, może się nie zrozumieliśmy, zapraszało na kielicha i jedynie prosiło o zachowanie całej sprawy w dyskrecji. To nie sąd czy policja, żeby zaraz karać - dodał.

Kolejną rozprawę w procesie wyznaczono na środę.

Źródło artykułu:PAP
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (24)
Zobacz także