PolskaRozpoczął się proces ppłk. Miłosza w związku z katastrofą śmigłowca

Rozpoczął się proces ppłk. Miłosza w związku z katastrofą śmigłowca

Przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie
rozpoczął się proces ppłk. Marka Miłosza, pilota
śmigłowca, który 4 grudnia 2003 r. rozbił się niedaleko Piaseczna.
Na pokładzie były trzy osoby załogi i 12 pasażerów - w tym
ówczesny premier Leszek Miller.

02.03.2007 18:15

Dzięki manewrowi pilota po wyłączeniu się silników nikt w katastrofie nie zginął. Jedna osoba miała obrażenia, które - jak orzekli później lekarze - zagrażały życiu, 12 musiało przejść długotrwałe leczenie, a dwóm osobom udało się wyjść z katastrofy z łagodnymi obrażeniami - były na zwolnieniu niecały tydzień.

Prokuratura oskarżyła Miłosza, że umyślnie sprowadził on niebezpieczeństwo powstania katastrofy i nieumyślnie spowodował wypadek. Za takie przestępstwa grozi do 8 lat więzienia. Według prokuratury, która oskarża zgodnie z ustaleniami Komisji Badania Wypadków Lotniczych, Miłosz startując do lotu z Wrocławia do Warszawy, nie przełączył z położenia automatycznego na ręczne instalacji antyoblodzeniowej w śmigłowcu - tak, by cały czas ogrzewała wloty powietrza do silników.

Przy podchodzeniu do lądowania na Okęciu w Warszawie były specyficzne warunki pogodowe - inwersja temperatur - i wraz z obniżaniem się wysokości temperatura spadała. Na wlocie powietrza silnika śmigłowca pojawił się lód, co doprowadziło do jego zatrzymania - ustaliła komisja. Wyłączył się też drugi silnik; śmigłowiec dzięki manewrowi autorotacji, przeprowadzonemu przez pilota, zdołał awaryjnie wylądować w lesie, omijając pobliskie budynki.

Miłosz zdecydował się składać wyjaśnienia i odpowiadać na pytania stron i sądu. Opisując przed sadem zdarzenie sprzed prawie 3 i pół roku mówił rzeczowo i swobodnie. Jedynie gdy opowiadał o samym zatrzymaniu pracy silników i sekundach, gdy wykonywał manewr ratujący życie, nie mógł opanować emocji. Ten moment wypadku nie jest zwykłą chwilą w życiu. Od tej pory cały czas żyję tą chwilą - mówił przed sądem.

Wyjaśniał, że gdy prokurator stawiał mu zarzut, przyznał się, ale miał na myśli jedynie to, że nie przełączył instalacji przeciwoblodzeniowej z jednego trybu na drugi. Zaznaczył, że nie przyznaje się do zarzutów sformułowanych w akcie oskarżenia. W jego ocenie nie musiał włączyć ręcznego trybu pracy instalacji, ponieważ podczas startu temperatura na lotnisku według wskazań termometru umieszczonego na zewnątrz kabiny śmigłowca wskazywała 6 st. Celsjusza. Przypomniał, że zgodnie z przepisami instalacja musi być włączona dopiero gdy jest 5 i mniej stopni C.

Podał też, że nie miał informacji o temperaturze na Okęciu - że jest tam niższa niż 5 stopni, ponieważ nie przekazał mu takich informacji drugi pilot, który odebrał od służb meteorologicznych wrocławskiego lotniska komunikat o stanie pogody na trasie przelotu i w Warszawie. Z tego komunikatu wynikało, że podstawa chmur i widoczność są na poziomie, która pozwala na start i przelot bez widoczności - w oparciu o przyrządy. Z informacji wynikało, że linia zera stopni jest na poziomie 3 tys. metrów, podczas gdy przelot odbywał się na 2150 metrów - tłumaczył. Podczas lotu - po zmianie prowadzącego ich punktu kontroli lotów - z radaru na lotnisko Okęcie - odsłuchiwał dwukrotnie automatyczny komunikat meteorologiczny. Ponieważ Okęcie podawało im komunikaty o kierunku, wysokości i prędkości - istotniejsze z punktu widzenia końcowej fazy lotu - nie słyszał informacji o temperaturze.

Wyjaśniał też, że sam nie poszedł we Wrocławiu po komunikat meteorologiczny, a wysłał tam drugiego pilota, bo miał 30 minut od przygotowania maszyny do lotu przed przyjazdem premiera na lotnisko. Po przyjściu z komunikatem drugiego pilota zapytał go, czy warunki zmieniły się w stosunku do tych, które znali z wcześniejszego, telefonicznego kontaktu z meteorologiem. Usłyszał, że nie ma zmian i niebezpiecznych zjawisk.

Pytany przez prokuratora, czy gdyby sam przeczytał komunikat przed startem z Wrocławia, włączyłby ręczne odladzanie śmigłowca powiedział, że zrobiłby to, mimo że o 20 proc. zmniejszyłaby się moc maszyny. Zaznaczył jednak, że dopiero po wypadku do instrukcji lotów, która mówi, że dowódca ma odebrać komunikat pogodowy, dopisano słowo "osobiście". Po analizie wypadku zmieniono też próg temperatury, przy której trzeba przełączyć instalację przeciwoblodzeniową na tryb ręczny - z plus 5 do plus 10 st. Celsjusza.

Miłosz podkreślał, że temperatura podczas całego lotu była kontrolowana przez technika na termometrze, umieszczonym na zewnątrz maszyny i wynosiła 7-8, a raz nawet 9 st. Celsjusza. Przypomniał, że w normalnych warunkach pogodowych im bliżej ziemi, tym temperatura jest wyższa.

Pilot powiedział, że podczas całego lotu śmigłowca nie było też żadnych innych oznak oblodzenia. Włączona automatyczna instalacja antyoblodzeniowa nie informowała, że takie wystąpiło, mechaniczny sygnalizator oblodzenia również go nie pokazywał._ Nie było też lodu na szybie kabiny ani na wycieraczkach, gdzie najczęściej występuje_ - tłumaczył pilot.

Jedynym sygnałem, że pojawiło się oblodzenie, można - z obecnej perspektywy - wskazać zatrzymanie się silników. Wcześniejszych wskazówek o tym nie było- zaznaczył.

Oprócz Millera, który doznał uszkodzenia kręgów piersiowych, w wypadku ucierpieli szefowa jego gabinetu politycznego Aleksandra Jakubowska, dwoje pracowników Centrum Informacyjnego Rządu, lekarz, pięciu oficerów BOR, trzech pilotów i stewardesa.

Leszek Miller poinformował sąd, że otrzymał informację o procesie, ale ze względu na obowiązki nie może być w sądzie. W czwartek sąd odroczył rozprawę, ponieważ nie było wiadomo, czy do Millera doszło takie zawiadomienie.

W piątek po południu sąd przerwał rozprawę. Kolejna odbędzie się pod koniec marca. Mają wtedy zeznawać członkowie załogi śmigłowca, dowódca jednostki i meteorolog z Wrocławia.

Źródło artykułu:PAP
Zobacz także
Komentarze (0)