"Na litość boską". Nagły zwrot w armii Putina

- O ukraińskiej ofensywie mówiono głośno od stycznia. Na litość boską, przecież nawet największy idiota zorientowałby się, że natarcie będzie i zacząłby się szykować. Rosjanie do idiotów nie należą, więc zbudowali trzy linie obronne i zmienili taktykę - mówi Wirtualnej Polsce Marek Meissner, dziennikarz i analityk militarny.

Według ekspertów, obecna ofensywa ukraińska nie napawa optymizmem
Według ekspertów, obecna ofensywa ukraińska nie napawa optymizmem
Źródło zdjęć: © Facebook | Ministerstwo Obrony Ukrainy
Sylwester Ruszkiewicz

12.08.2023 | aktual.: 12.08.2023 08:16

Rozpoczęta dwa miesiące temu ukraińska kontrofensywa nie przynosi spodziewanych efektów - i trzeba to powiedzieć wprost. Wojska z trudem posuwają się naprzód.

Już w połowie lipca Instytut Studiów nad Wojną (ISW) uznał, że Ukraina musiała zmienić strategię natarcia, by nie przegrać tego etapu wojny. Zgodnie z przedstawioną analizą, wprowadzone zmiany mają na celu minimalizację własnych strat i umożliwienie dalszego prowadzenia uderzeń w rosyjskie siły. Mowa przede wszystkim o wykorzystaniu artylerii i pocisków rakietowych dalekiego zasięgu.

W ocenie specjalistów straty w zachodnim sprzęcie w ciągu pierwszych dwóch tygodni ofensywy wyniosły ok. 20 proc. Według przedstawicieli strony ukraińskiej sporym problemem są rozbudowane pola minowe, które znajdują się przed główną linią rosyjskich umocnień. To one stanowią największe wyzwanie.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Według eksperta wojskowego Marka Meissnera, spowolnienie ofensywy to efekt również problemów bezpośrednio w samej ukraińskiej armii. Nie jest wolna od wyzwań, choć to najczęściej rosyjską armię świat uznawał za nieprzygotowaną.

- Na początku lata Ukraina miała w zasadzie trzy inne armie, które bardzo różniły się między sobą pod względem sprzętu i poziomu wyszkolenia - mówi Wirtualnej Polsce Marek Meissner, analityk wojny w Ukrainie.

I jak wyjaśnia, szkolenia, które Zachód zafundował ukraińskiej armii, zagwarantowały opanowanie sprzętu, ale nie zagwarantowały, że będzie on używany zgodnie ze standardami i taktyką NATO.

- W efekcie ukraiński żołnierz nie wie czasami, co z tym sprzętem zrobić. Poznał go na podstawowym poziomie - tłumaczy.

Meissner zwraca uwagę, że do tej pory Ukraińcy korzystali z broni używanej według strategii i taktyki sowieckiej. - Czyli broni do walki na pierwszej linii, z wykorzystaniem dużych mas artylerii oraz uderzeń czołgowych. A Zachód w swojej taktyce wojskowej nie przewiduje atakowania w ten sposób. Stawia na punktowe napady ogniowe na stanowiska dowodzenia, rejony zgrupowania, miejsca magazynowania i składy amunicji. W zachodniej koncepcji liczył się zasięg i dokładność uderzenia. W rosyjskiej masowość - komentuje rozmówca Wirtualnej Polski.

A Ukraina musiała stworzyć miks tych koncepcji.

"Syndrom różnorodności jakości w armii"

I jak podkreśla ekspert, ukraińskie wojsko zmaga się obecnie z "syndromem różnorodności jakości w armii".

- Ukraińcy, przystępując do ofensywy, mieli trzy armie w jednej. Taki zmiksowany wariant. Pierwszą stanowiły jednostki doświadczone, "stare" brygady, których trzon walczył już od 2014 r. Ich straty uzupełniano sprzętem porosyjskim, a w ich szeregach pojawiali się często słabo przygotowani żołnierze, tzw. "wybierki" - wylicza Meissner.

I jak dodaje, drugą część armii stanowiły brygady szkolone na miejscu, z żołnierzami obrony terytorialnej, żołnierzami ATO (walczących przed laty w Donbasie - przyp. red.) i zasilane starymi podoficerami.

- A trzecia część to wszystkie nowe brygady szkolone na zachodnim sprzęcie z kompletnymi "świeżakami" w składzie. W efekcie na froncie mnożyły się proste błędy. Przykładem są duże straty polskich haubic na froncie - Krabów. Wzięły się z lekkomyślności i "kozaczenia" załóg ukraińskich. M.in. wyłączali system przeciwpożarowy, by sobie zapalić papierosa i powodowali pożar. Czasami uzupełniali amunicję w szczerym polu, przez co stawali się łatwym celem dla rosyjskich dronów. Powtórzę, to takie "kozaczenie" i bezmyślność. Dostali dobry sprzęt i wyobrazili sobie, że są nieśmiertelni - podkreśla ekspert.

Marek Meissner zwraca uwagę, że szum informacyjny wokół ukraińskiej kontrofensywy, pomógł, ale tylko Rosjanom.

- O ukraińskiej ofensywie mówiono oficjalnie od stycznia 2023 r. Na litość boską, przecież nawet największy idiota, zorientowałby się, że będzie natarcie i zacząłby się szykować - mówi. I wskazuje, że "Rosjanie do idiotów nie należą, więc zbudowali trzy linie obronne".

- Sypnęła się też koncepcja ofensywy Ukrainy oparta na dwóch głównych kierunkach. Liczyli, że na kierunku Bachmutu uda się ściągnąć wszystkie rosyjskie rezerwy. Rosjanie zorientowali się, zastosowali lustrzany manewr i uderzyli od strony Raihorodki. I prawie odnieśli sukces, bo tam skupiły się wszystkie wady ukraińskiego dowodzenia. A szczególnie brak współpracy i współdziałania - uważa Meissner.

Z kolei gen. Jarosław Kraszewski, były dyrektor Departamentu Zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi przypomina, że atakujący - czyli w tym przypadku Ukraina - ma zawsze gorzej, o czym Rosjanie w ubiegłym roku boleśnie się przekonali. Wtedy to oni atakowali, dziś się już tylko bronią.

Kłopoty z polami minowymi i niewybuchami

- By przeprowadzić kontrofensywę trzeba mieć kilka niezbędnych elementów. Bez nich nie ma co liczyć na oszałamiające tempo i rozmach. Ukraińcom zabrakło dwóch rzeczy: własnego lotnictwa i wsparcia artyleryjsko-rakietowego - mówi.

I zauważa, że to niezbędne, by zapewnić sobie na froncie swobodę działania.

- Ukraińcy potrzebują razić przeciwnika na odległość 150-300 kilometrów i więcej. A niestety nie mają środków dalekiego rażenia, by zapewnić sobie kontrolę nad "strefą bezkarności przeciwnika". Pozostały im drony kamikaze i grupy specjalne - mówi WP gen. Jarosław Kraszewski.

Zwraca też uwagę na kłopoty ukraińskiej armii związanej z polami minowymi i niewybuchami, których jest "wiele na terenach wschodniej Ukrainy".

- Siłą rzeczy to spowalnia lub nawet zatrzymuje Ukraińców. W dużej mierze nie wiedzą, gdzie Rosjanie rozlokowali miny. W efekcie to nie będzie ofensywa, która pozwoli Ukrainie w kilka tygodni odzyskać ziemie sprzed 2014 roku - uważa były wojskowy.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

"W tym roku wojna się nie zatrzyma"

- Rosjanie odrobili lekcję z ubiegłego roku. Realnie nie mieli innego wyjścia i musieli przyjąć obecną strategię. Biorąc pod uwagę straty po ich stronie, musieli przejść do obrony przy pomocy inżynieryjnego przygotowania terenu. Patrząc na obecne działania na froncie, zapomnijmy o tym, że konflikt może się zakończyć w tym roku. Realną, najbliższą perspektywą jest 2024 rok. W tym roku wojna się nie zatrzyma - prognozuje były wojskowy.

Zdaniem Marka Meissnera, widać też po ostatnich wydarzeniach, że nie będzie "kozackiej szarży" ukraińskiej armii.

- Błędna koncepcja ofensywy i przeprowadzenie jej przy udziale małych jednostek taktycznych nie napawa optymizmem. To, co się teraz dzieje, nie gwarantuje większego powodzenia. Co prawda przełamanie na niektórych kierunkach jest możliwe, ale oby Ukraina zamieniła je w wyjście w przestrzeń operacyjną. I żeby potrafiła rozwinąć skrzydła podczas uderzeń. Obecnie mamy do czynienia jedynie z przekłuwaniem rosyjskich linii obrony. Niestety, ta wojna potrwa jeszcze długo - podsumowuje.

Sylwester Ruszkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski 

Wybrane dla Ciebie