Rosja uzupełni braki sprzętu na Białorusi? "W Donbasie byłby w ciągu dwóch dni"
Na Białorusi rozpoczął się kolejny etap sprawdzenia gotowości sił zbrojnych. Tym razem dotyczący przeglądu rezerw sprzętowych armii. Według Konrada Muzyki, analityka ds. Rosji i Białorusi z Rochan Consulting, ćwiczenia mogą służyć do uzupełnienia strat Rosjan w Ukrainie. Z kolei Kamil Kłysiński z Ośrodka Studiów Wschodnich podkreśla, że nawet gdyby Putin bardzo chciał, armia białoruska nie wesprze działań Rosjan w wojnie.
Przypomnijmy, na początku maja Ministerstwo Obrony Białorusi poinformowało o rozpoczęciu nagłej kontroli sił reagowania białoruskiej armii. W ramach kontroli sprawdzone miały być m.in. procedura ogłaszania alarmu w jednostkach, marszu do wyznaczonych punktów i realizowanie zadań bojowych. Już wtedy sygnalizowano, że znaczne ilości sprzętu wojskowego będą przemieszczane z magazynów szlakami komunikacyjnymi.
23 maja w poniedziałek rozpoczął się kolejny etap ćwiczeń białoruskiej armii polegający na sprawdzaniu baz przechowywania sprzętu wojskowego, który ma być uruchomiany i przemieszczany na wybrane odległości. Czy takie ćwiczenia mogą być maskowaniem uzupełnienia strat rosyjskich poniesionych w wojnie w Ukrainie? Nie wyklucza tego Konrad Muzyka, analityk ds. białoruskiej i rosyjskiej wojskowości z firmy Rochan Consulting.
- Białorusini przeprowadzają testy gotowości bojowej od kilku tygodni, zmieniając szczegóły ćwiczeń. Może być tak, że część tego sprzętu, który będzie wycofywany z białoruskich składów uzbrojenia, przy okazji obecnych ćwiczeń, zostanie przeniesiony na Ukrainę. Bazy i magazyny ze sprzętem wojskowym na Białorusi są w lepszym stanie i mają większe zasoby, aniżeli bazy w głębi Rosji - mówi Wirtualnej Polsce Konrad Muzyka analityk Rochan Consulting.
Jest tak - jak mówi - chociażby dlatego, że "Białoruś jest krajem frontowym państwa związkowego i Rosjanie inwestowali duże środki, by utrzymać sprzęt w gotowości". - Nie tylko chodzi o uzbrojenie, ale o cały komponent logistyczny, który miałby później służyć w ewentualnej wojnie przeciw NATO. Co prawda nie ma tam czołgów T-90 czy T-80, ale są prawdopodobnie starsze wersje T-72 i być może T-64. To tzw. sprzęt poradziecki. I jeśli Rosjanie mieliby uzupełniać zasoby z Białorusi, to dostaliby właśnie taki sprzęt – dodaje.
I jak podkreśla, przy dostawie sprzętu z Białorusi, nie byłoby problemów z dostarczeniem go na front do Donbasu.
- Przy każdym z tych magazynów są bocznice kolejowe, z pociągami gotowymi do transportu wojskowego sprzętu. Jeżeli jest on w tzw. gotowości bojowej, to cały proces z załadowaniem, transportem i wyładowaniem, np. do Charkowa czy w Donbasie, może potrwać maksymalnie dwa dni – mówi nam Konrad Muzyka. Zwraca jednak uwagę, że problemem może nie być dostawa sprzętu, ale brak odpowiednio przeszkolonych ludzi do jego obsługi.
- Rosyjscy żołnierze mają się skarżyć, że obecnie w wielu czołgach, jest dwu, a nie trzyosobowa obsada. Widziałem również nagranie, jak Ukraińcy strzelali do dwóch BTR-ów (rosyjskich transporterów opancerzonych – przyp. red.). Z wozów uciekało łącznie 7 żołnierzy, a powinno być ich 18. Brakuje im również żołnierzy piechoty, którzy mogliby atakować ukraińskie linie obronne. I to już od kilku tygodni – uważa Konrad Muzyka.
W jego opinii bardziej realne jest przerzucenie sprzętu na front w Donbasie aniżeli próba ponownego otwierania odcinka walk pod Kijowem.
- Scenariusz z ponownym uderzeniem na Kijów jest nierealny. Nie ma żadnych przesłanek do możliwości uderzenia na tamtym kierunku. Białorusini sami nie wejdą, bo nie mają możliwości na poziomie organizacyjno-szkoleniowym i nie są przygotowani do samodzielnego prowadzenia operacji na taką skalę. Poza tym nie ma żadnych informacji wskazujących, że na Białorusi miałaby być jakakolwiek mobilizacja. Dodatkowo mają chimeryczną armię, która widzi, że Łukaszenka opowiada niestworzone historie i coś sobie wymyśla – ocenia analityk Rochan Consulting.
W podobnym tonie wypowiada się Kamil Kłysiński z Ośrodka Studiów Wschodnich, główny specjalista Zespołu Ukrainy, Białorusi i Mołdawii.
- Jako Ośrodek Studiów Wschodnich, od początku uważaliśmy, że białoruskie wojsko nie włączy się w działania wojenne na terenie Ukrainy. W tym przypadku była to logiczna i pragmatyczna decyzja Łukaszenki. Zachował się zgodnie ze swoimi interesami i Białorusi, jako państwa. Prawdopodobieństwo wejścia białoruskiej armii na początku konfliktu było niewielkie, teraz jest obecnie żadne. Nie ma w tamtym rejonie, na odcinku operacyjnym wojsk rosyjskich. 15 tysięcy żołnierzy białoruskich bez wsparcia Rosjan, wchodzących na teren Ukrainy, byłoby nikomu niepotrzebną, wręcz groteskową demonstracją bezsilności. Podobnie byłoby z realizacją scenariusza drugiego uderzenia rosyjskich wojsk na Kijów. Zakończyłoby się to drugą, spektakularną porażką Putina, którą ciężko byłoby – nawet propagandowo – wyjaśnić – uważa Kamil Kłysiński z Ośrodka Studiów Wschodnich.
W wojnie z Ukrainą Białoruś nie bierze bezpośredniego udziału, jednak Rosja korzysta z terytoriów tego kraju. To m.in. stamtąd rosyjskie wojska prowadziły szturm na tereny na północ od Kijowa. Według licznych doniesień, Moskwa miała naciskać na to, by Mińsk zaangażował swoje wojska w wojnę, jednak sprzeciwiali się temu Białorusini, w tym także żołnierze. We wtorek w mediach społecznościowych pojawiła się informacja, że Rosja przeniosła dywizję operacyjno-taktycznych systemów rakietowych Iskander-M do obwodu brzeskiego na Białorusi w odległości ok. 50 km od granicy z Ukrainą. Informację przekazał Sztab Generalny Ukraińskiej Armii, który podkreślił, że rośnie zagrożenie atakami rakietowymi i powietrznymi na ukraińskie obiekty z Białorusi.
W poniedziałek w Soczi doszło do kolejnego w ostatnim czasie spotkania Łukaszenki z Putinem. Białoruski dyktator powiedział prezydentowi Rosji , że "martwi go NATO i polskie plany odebrania zachodniej Ukrainy".
- Obawiamy się, że są gotowi - Polacy, NATO - "pomóc" w ten sposób odebrać, jak przed 1939 rokiem, zachodnią Ukrainę - mówił białoruski dyktator.
- Słowa o rzekomym odebraniu przez Polskę zachodniej Ukrainy są kuriozalne, bo wypowiedziane przez kuriozalnych ludzi, którzy zapędzili swoje kraje w ślepą uliczkę w wymiarze gospodarczym, politycznym i społecznym. Takimi wypowiedziami dodają sobie jedynie animuszu. To nie jest pierwsza tego wypowiedź oderwana od rzeczywistości. Łukaszenka kilka lat temu twierdził, że Polacy rysują mapy, gdzie granice naszego kraju sięgają do Mińska. Poplątały mu się mapy z atlasów historycznych, dotyczące granic II RP przed 1939 r. Zapomniał najwyraźniej o ustaleniach Traktatu Ryskiego z 1921 r., na podstawie którego linia wschodniej granicy faktycznie sięgała niemal do Mińska – ocenia Kamil Kłysiński, specjalista ds. białoruskiej polityki.
- Panowie dodają sobie animuszu, utrzymując wspólny front ideologiczny. Polska jest wygodnym celem ataku z punktu widzenia historycznego. Można rozgrywać stare stereotypy o "pańskiej" czy "szlacheckiej" Polsce, która próbuje nieustannie poszerzać swój stan posiadania. Łukaszenka jest jedynym sojusznikiem Kremla na obszarze poradzieckim. Choć małym, niewiele znaczącym i o słabej armii, to Putinowi zawsze może służyć realizacji celów propagandowych – podsumowuje Kamil Kłysiński z OSW.