Rolniczka ujawniła aferę z tuczeniem świń. Teraz sama jest oskarżona
Świnki miały być chore, agresywne, od salmonelli dostawały biegunki. Ratowano je nielegalnym antybiotykiem, aby tylko nadawały się rzeźni. O takich kulisach hodowli świń przeciętni zjadacze parówek i szynki woleliby nigdy się nie dowiedzieć. Tymczasem główny przedmiot sprawy, czyli stado ponad 600 świń, zostało już najprawdopodobniej zjedzone przez konsumentów.
Ewa N., rolniczka z Wielkopolski, zasiadła na ławie oskarżonych poznańskiego sądu za stosowanie niedozwolonego antybiotyku w hodowli świń. Grożą jej nawet 2 lata więzienia. Problem w tym, że to ona sama powiadomiła inspekcję weterynaryjną o podejrzanych praktykach pracowników mięsnej korporacji.
- Czuję się niewinna. W całej sprawie jestem tylko pionkiem, przypadkową osobą, której zlecano tuczenie świń. Chociaż sama ujawniłam podejrzane praktyki, chcą zrzucić na mnie całą odpowiedzialność - mówi WP oskarżona rolniczka.
Sprawa dotyczy nowego, lecz coraz bardziej krytykowanego patentu w hodowli świń. Mięsne korporacje już nie kupują polskich świń wyhodowanych w gospodarstwach. Podpisują z rolnikami kontrakty na tuczenie zwierząt. Młode świnie przyjeżdżają TIR-ami z Danii lub Niemiec, a wraz z nimi importowana karma. Stadem opiekuje się firmowy weterynarz. Rolnik dostaje pieniądze (40-50 zł od sztuki) za pracę przy świniach, karmienie ich, doglądanie czy rosną. Kiedy zwierzęta osiągną 120 kg wagi, trafiają do rzeźni.
Horror w chlewie. Staraliśmy się ratować świnie
- Warchlaki, które przyjechały, okazały się chore - opowiada rolniczka Ewa. - Dwa padły już w transporcie, 10 sztuk zaraz po przywiezieniu. Świnie miały też salmonellę - wylicza.
Podkreśla, że w tym modelu hodowli świnie nie są nawet jej własnością. Miała podawać im karmę i leki, które zapewniała zlecająca tucz firma. Dostawca karmy zostawiał w gospodarstwie płyny i nieoznakowane proszki. Twierdził, że to "zakwaszacz", który, podany wraz z wodą, pomoże świniom na biegunkę.
Jak mówi rolniczka, niewiele to pomogło, w wyniku chorób zdechło 100 świń, reszta pojechała do rzeźni. - Na ubój odbierano zarówno zdrowe, jak i chore zwierzęta. Niektóre nie miały siły, aby wejść na samochód - opowiada pani Ewa.
Postanowiła poinformować o sprawie służby weterynaryjne. Kiedy inspektorzy zbadali worki i pozostałości w butelkach, okazało się, że świnie były ratowane norfloksacyną. To antybiotyk, który w Polsce nie jest dopuszczony w leczeniu świń.
Organizator tuczu świń zaprzecza wszelkiej odpowiedzialności. Według dokumentów wszystkie świnie były zdrowe w momencie dostawy i wyjazdu. Potwierdzał to pieczątką i podpisem certyfikowany weterynarz. Firma zapewnia, że nigdy nie stosowała zabronionych środków. Dostawca karmy i tajemniczych worków i butelek nie jest ich pracownikiem, więc firma nie ponosi odpowiedzialności za jego działania.
Świnie zjedzone, rolniczka bankrutem
W zasięgu prokuratury pozostała więc pani Ewa, a także dostawca karmy i miejscowy technik weterynarii. To im przedstawiono zarzuty naruszenia prawa farmaceutycznego. Według śledczych to właściciel gospodarstwa odpowiada ostatecznie za to, co jest podawane zwierzętom. 11 września odbyła się pierwsza rozprawa rolniczki. Kolejna jest planowana w październiku.
Oskarżenie to niejedyny powód zmartwień rolniczki Ewy. Za zdechłe świnie, powierzone do tuczenia, firma wystawiła jej rachunek. Opiewa na 100 tys. zł. Oskarżona twierdzi, że po wielu latach hodowli zwierząt jej rodzinne gospodarstwo zbankrutowało.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl