Robert Czulda: USA vs. Korea Północna. Czas decyzji
Chociaż na początku roku Stany Zjednoczone wysłały dodatkowe siły w rejon Półwyspu Koreańskiego, a media wieszczyły nieuchronność wojny z Pjongjangiem, to ostatecznie kryzys ten zakończył się tak samo, jak każdy wcześniejszy – po eskalacji napięcia doszło do powrotu do stanu pierwotnego. Korea Północna nadal nic nie robi sobie z apeli oraz gróźb i niezmiennie przeprowadza testy kolejnych generacji rakiet. Innymi słowy – na Dalekim Wschodzie bez zmian. Przynajmniej na razie, bowiem zbliża się moment, w którym Korea Północna będzie w stanie zaatakować Stany Zjednoczone.
Patrząc na organizowane co jakiś czas defilady wojskowe w stolicy Korei Północnej Pjongjangu można byłoby odnieść mylne wrażenie, że armia tego państwa nie stanowi większego zagrożenia – przestarzałe czołgi, cudem latające odrzutowce. Należy jednak mieć na uwadze, że wzdłuż granicy z Koreą Południową północny sąsiad rozmieścił około sześciu tysięcy zestawów artyleryjskich, które mogą razić stołeczny Seul, w którym mieszka około 11 milionów osób. Na Koreę Południową spadłyby dziesiątki tysięcy pocisków i rakiet.
Każda z przeprowadzanych przez Amerykanów i Koreańczyków gier wojennych kończyła się ostateczną klęską Pjongjangu, ale za cenę setek tysięcy ofiar – o milionach uchodźców i miliardach dolarów strat nie wspominając. Sytuacja staje się jeszcze dramatyczniejsza, gdy weźmie się pod uwagę potencjał niekonwencjonalny Korei Południowej – broń chemiczną, biologiczną i nuklearną.
Jeśli nie powstrzymamy Korei...
4 lipca 2017 roku Korea Północna przeprowadziła pierwszy test międzykontynentalnej rakiety balistycznej, która wylądowała ostatecznie w Morzu Japońskim. Kilka tygodni później przeprowadzono podobny test. Pocisk ten już teraz może dolecieć do Alaski. W ciągu kilku kolejnych lat Korea Północna – jeśli nikt jej nie zatrzyma – będzie w stanie skutecznie razić cele na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.
Według niektórych analiz, między innymi Union of Concerned Scientists, już obecne rakiety mogą dolecieć do zachodniego wybrzeża. To, co ulec może dalszej zmianie to napęd rakiety – obecna generacja posiada napęd na paliwo ciekłe, a ich przygotowanie do startu zająć może nawet godzinę. Ułatwia to ich wykrycie z powietrza lub z kosmosu i zniszczenie. Kolejna generacja rakiet będzie napędzana paliwem stałym, a ich wystrzelenie zajmuje kilka minut. Czasu na reakcję będzie dużo mniej.
Po drugie, na co zwracają uwagę Amerykanie, ciche przyzwolenie zgody na program jądrowy i rakietowy Pjongjangu sprawi, że technologie te z czasem zostaną sprzedane innym państwom, w tym na przykład Iranowi. Współpraca technologiczna pomiędzy Pjongjangiem a Teheranem rozwijana jest od lat.
Korea Płn. to nie Iran
Co gorsza dla zwolenników rozwiązań pokojowych, Korea Północna to nie Iran, który racjonalnie wybrał denuklearyzację w zamian za zniesienie sankcji i możliwość otwarcia. Korea Północna jakoś z sankcjami żyje i radzi sobie względnie dobrze – w 2016 roku wzrost PKB wyniósł około 4 procent. Dla Kim Dzong Una liczy się przetrwanie, a to jest – przykłady Libii Kadafiego i Iraku Husajna pokazały to dobitnie – możliwe, jeśli reżim ma polisę ubezpieczeniową w postaci własnej broni jądrowej. Sprawia ona, że posiadacz zyskuje status nietykalnego. Korea Północna to nie Iran, w którym do głosu – w wyniku wyborów – dojść mogą politycy umiarkowani.
Korea Północna nie ma wyborów, nie ma opozycji, przez co nie ma co liczyć na zmiany wewnętrzne. Kraj pozostaje w rękach jednej osoby – Kim Dzong Una. Nawet gdyby ten zechciał radykalnie zmienić politykę Korei Północnej to nie pozwoli mu na to wojsko – najwięksi beneficjenci obecnej sytuacji. W razie otwarcia kraju na świat, a także – z ich punktu widzenia niezwykle niekorzystnego – zjednoczenia – to oni stracą najwięcej. Gdzie bowiem zatrudnienie znajdą północnokoreańscy generałowie, gdy zabraknie armii tego kraju? Sytuację w Korei Północnej chcieliby zmienić zapewne jedynie niektórzy zwykli mieszkańcy, ale to nie oni decydują.
Szukając opcji
Jedną z rozważanych ponoć ciągle opcji jest wojna ("interwencja zbrojna"). Jej zwolennicy zwracają uwagę, że prowadzona od co najmniej dwudziestu lat dyplomatyczna polityka nieproliferacji nie przyniosła żadnych oczekiwanych rezultatów. Wręcz przeciwnie – lipcowe testy to jednoznaczny dowód na jej całkowite fiasko. Scenariusz wojny nie jest nowy – takie rozwiązanie prezydentowi George'owi W. Bushowi w 2006 roku podpowiadali między innymi Ash Carter, później sekretarz obrony w administracji prezydenta Baracka Obamy, jak i William Perry, sekretarz obrony u prezydenta Billa Clintona.
W zależności od przyjętych założeń jej cele mogą się różnić – w skali ograniczonej może to być jedynie pokaz siły. W nieco większej skali jej celem mogłoby być zniszczenie nuklearnego potencjału kraju. Opcja interwencji na pełną skalę zakłada obalenie reżimu. Ostatni scenariusz z jednej strony byłby najlepszy, bowiem zakończyłyby problem "szaleńców" z Pjongjangu raz na zawsze, ale z drugiej najmniej pożądany, bowiem jest najtrudniejszy – pomni doświadczeń w Afganistanie, a szczególnie w Iraku, Amerykanie nie chcą "budować demokracji", bowiem ciężar spadłby w dużym stopniu na nich.
Paradoksalnie do takiego scenariusza sceptycznie podchodzi Korea Południowa, która musiałaby wziąć na siebie gigantyczny ciężar polityczny, gospodarczy, a przede wszystkim humanitarny – po upadku reżimu Korei Północnej na granicy koreańskiej pojawiłyby się miliony uciekinierów, których Korea Południowa nie mogłaby do siebie wpuścić. Utrzymanie granicy i siłowe zatrzymywanie rodaków z północy byłoby niezwykle kosztowne polityczne, podczas gdy ich wpuszczenie byłoby samobójstwem prowadzącym do destabilizacji kraju.
Scenariusz wojenny i próba obalenia reżimu przyniosłyby także poważne reperkusje w relacjach amerykańsko-chińskich, a wbrew pozorom (i swym wcześniejszym zapowiedziom) Donald Trump nie jest chętny prowadzić do napięć na linii Waszyngton-Pekin. Chociaż prezydent stwierdził, że chce rozmawiać z Chinami na temat kwestii koreańskiej, ale jednocześnie jest gotowy na działania jednostronne, to Pentagon podkreśla – w tym generał John E. Hyten (dowódca US Strategic Command) podczas przesłuchania w Senacie – że kryzys ten musi być rozwiązany przy udziale Chin. Te jednak nie są zainteresowane tym, co leży w interesie Stanów Zjednoczonych. Trudno więc o porozumienie.
Jakiekolwiek przyzwolenie Pekinu wymagałoby od Amerykanów ustępstw w innych miejscach, chociażby dania wolnej ręki na Morzu Południowochińskim. To jednak wywołałoby niepokój i niezadowolenie amerykańskich sojuszników w tej części Azji. Dotyczy to także potencjalnie innej karty przetargowej – w zamian za zgodę na działanie zbrojne, Stany Zjednoczone oddałyby kuratelę nad Tajwanem Chinami. Innymi słowy, jakakolwiek operacja przeciwko Korei Północnej wymaga pod uwagę wzięcie szeregu czynników międzynarodowych i raczej ustępstw na geopolitycznej mapie świata.
Wojna z Koreą a sytuacja w Europie
Nie jest dużą przesadą stwierdzenie, że wybuch wojny w tamtym regionie mógłby mieć istotny wpływ na sytuację w Europie. Dość przypomnieć czerwiec 1950 roku, kiedy to wybuch wojny na Półwyspie Koreańskim zmusił Stany Zjednoczone do wycofania większości swych oddziałów z Europy Zachodniej, która z przerażeniem wówczas dostrzegła, że stoi naprzeciwko potędze Związku Sowieckiego. Współcześnie, gdyby do wojny doszło, Amerykanie musieliby zapewne przerzucić część sił z Europy, a przynajmniej utraciliby zdolność do wzmocnienia europejskiego teatru działań w razie konfliktu. Europa Środkowo-Wschodnia byłaby wówczas bardziej narażona na zakusy Rosji, która mogłaby próbować wykorzystać związanie Amerykanów wojną w Korei.
O ile w przypadku budowania demokracji” w Iraku w 2003 roku Stany Zjednoczone mogły liczyć na "koalicję chętnych", podobny scenariusz w odniesieniu do Korei Północnej spotka się ze sprzeciwem amerykańskich sojuszników, w tym Korei Południowej i Japonii – nie dlatego, że nie postrzegają Korei Północnej jako zagrożenia, ale dlatego, że wolą one – i trudno odmówić im logiki – zagrożenie znane niż nieznane, a więc niemożliwy do przewidzenia chaos po upadku dynastii Kimów. Po drugie, w razie amerykańskiego ataku konsekwencje bezpośrednie konsekwencje wojny poniosą nie Amerykanie, lecz obywatele Japonii i Korei Południowej.
Amerykańska Narodowa Rada Bezpieczeństwa przedstawiła prezydentowi Trumpowi do rozważenia inne scenariusze. Jeden z nich zakłada rozmieszczenie na terytorium Korei Południowej broni jądrowej, którą wycofano z półwyspu 25 lat temu. Nie wyjaśniono, czy mowa o broni strategicznej, czy taktycznej. W przypadku tej pierwszej prócz gigantycznych kosztów politycznych, związanych z jej ewentualnym użyciem, pozostaje kwestia kiedy jej użyć? Jeśli w odpowiedzi na atak jądrowy Korei Północnej to scenariusz taki jest bardzo negatywny – oznacza bowiem, że wcześniej Pjongjang nuklearnie zniszczył Koreę Południową lub Japonię. W przypadku taktycznej broni jądrowej pojawia się chociażby przedstawiony poniżej problem z identyfikacją celów.
Drugi scenariusz Narodowej Rady Bezpieczeństwa zakłada zamordowanie zarówno Kim Dzong Una jak i czołowych decydentów Korei Północnej. Nawet gdyby się to udało to kto przejmie władzę w kraju? Czy wówczas do Korei Północnej wejść mają wojska południowego sąsiada? Czy Korea Północna nie rozpocznie wówczas wojny i w chaosie decyzyjnym nie wystrzeli wszystkiego, co ma? A co jeśli reżim się wówczas załamie i kraj pogrąży się w największym na świecie kryzysie humanitarnym, w którym jedni Koreańczycy z północy będą umierać z głodu, a inni desperacko szturmować granicę? Scenariusz ten ma więcej pytań niż odpowiedzi. Nic dziwnego, że sekretarz stanu Rex Tillerson otwarcie opowiedział się przeciwko niemu.
Na wszelki wypadek – szykowanie do wojny
Na przesłuchaniu generał Mark A. Milley (szef sztabu US Army) stwierdził, że wojsko uznaje, iż oficjalną polityką rządu Stanów Zjednoczonych jest uniemożliwienie Korei Północnej wejścia w posiadanie rakiet balistycznych o zasięgu międzykontynentalnym z głowicami nuklearnymi. Republikański senator Lindsey Graham powiedział niedawno, że prezydent Donald Trump stwierdził w rozmowie z nim, że Stany Zjednoczone zdecydują się na wojnę, jeśli Korea Północna będzie kontynuować swój program międzykontynentalnych rakiet balistycznych.
Z perspektywy amerykańskiej trudno nie zauważyć pewnej logiki – lepiej przeprowadzić atak teraz, gdy Korea Północna nie jest jeszcze w stanie poważnie zagrozić terytorium Stanów Zjednoczonych, niż za kilka lat, gdy Pjongjang taką zdolność zapewne posiądzie. Sekretarz obrony Jim Mattis stwierdził jednak, że taka wojna byłaby katastrofą.
Jak zawsze problem tkwi w szczegółach. Podkreśla się, że Korea Północna jest zagadką – rozpoznanie satelitarne nie daje pełnych odpowiedzi na temat lokalizacji wszystkich stanowisk rakietowych i artyleryjskich, a wywiad osobowy – zarówno amerykański jak i południowokoreański – w Korei Północnej praktycznie nie istnieje. Część wyrzutni jest znana, ale co z tego, skoro znajdują się głęboko pod ziemią. W razie wybuchu wojny nie udałoby się sprawnie i szybko zniszczyć wszystkich niebezpiecznych wyrzutni, które w krótkim czasie mogłyby odpalić na wojska amerykańskie, Seul i Tokio, rakiety z głowicami chemicznymi lub biologicznymi. Jak uważa admirał James Stavridis (były dowódca sił Stanów Zjednoczonych w Europie oraz sił NATO), operacja powietrzna wymagałaby wykorzystania nawet czterech lotniskowych grup bojowych, a więc wszystkich, które obecnie operują poza granicami Stanów Zjednoczonych.
Przygotowania do ewentualnej wojny już jednak trwają. Prócz rozmieszczenia dodatkowych sił wojskowych mowa o wysłaniu do Korei Południowej kolejnych baterii systemu THAAD. To jednak w dużym stopniu półśrodki, bo przy tak dużej liczbie rakiet północnokoreańskich, a także tysięcy pocisków artyleryjskich, żaden parasol nie będzie skuteczny. Dotyczy to także wzmacnianej obrony przeciwrakietowej Korei Południowej, która na modernizację swych sił zbrojnych – w tym na nowe baterie PAC-3 oraz modernizację systemu -SAM (CHEOLMAE-2/CHEONGUNG) – planuje wydać w latach 2018 – 2022 około 210 miliardów dolarów.
Jednym z elementów modernizacji jest rozwijanie zdolności ofensywnych. Korea Południowa pozyskuje nowe rakiety ziemia-ziemia, rakiety manewrujące i naprowadzane laserowo bomby. Na liście znajdują się rakiety TAURUS KEPD-350K oraz ich rodzima wersja. Na mocy porozumienia ze Stanami Zjednoczonymi maksymalna masa głowic bojowych rakiet Korei Południowych być może zostanie zwiększona powyżej obecnego limitu 500 kg. Rośnie także zasięg rakiet – w 2017 roku zaprezentowano Hyunmoo-2C o zasięgu 800 km.
Ma to być kluczowy element ofensywnych zdolności Korei Południowej, które w razie wojny mają zostać wykorzystane do zabicia Kim Dzong Una oraz zniszczenia systemu dowodzenia Korei Północnej. Trwają także prace nad wersją odpalaną z okrętów podwodnych. Prócz tego Korea Południowa od ubiegłego roku rozwija specjalną jednostkę wojskową Spartan 3000 do działania za liniami nieprzyjaciela.
Wygra zdrowy rozsądek?
Słusznie zauważa się, że wojna byłaby końcem Korei Północnej, ale na wojnie celem jest nie tyle zniszczenie wroga co sprawienie, aby własna sytuacja końcowa była lepsza od tej wyjściowej. Stany Zjednoczone mają tego świadomość – dlatego też do scenariusza wojennego podchodzą bardzo sceptycznie, choć jednocześnie równie negatywnie podchodzą do rozwoju wydarzeń w wyniku jego odrzucenia – wejścia przez Koreę Północną w posiadanie rakiet balistycznych o zasięgu międzykontynentalnym z głowicami jądrowymi.
Świadomość, że wojna będzie końcem Korei Północnej zapewne panuje także w Pjongjangu, choć z drugiej strony czy możemy być tego pewni? Na czele państwa stoi osoba, która całe życie słyszy od wszystkich – w tym od generałów – że jest wybitną jednostką, która się nigdy nie myli. Czy w takim środowisku możliwe jest zachowanie rozsądku i trzeźwego osądu rzeczywistości?
Co zrozumiałe, wojna byłaby fatalnym scenariuszem dla wszystkich, nie tylko dla Korei Północnej i Korei Południowej, ale bez przesady można stwierdzić, że dla większości świata. Nietrudno sobie wyobrazić atak rakietowy na Seul i Tokio, co wywołałoby kryzys gospodarczy w skali globalnej. Skoro więc wojna nie opłaca się nikomu, to rozsądne wydaje się założenie, że do niej nie dojdzie. Życie pokazuje jednak, że racjonalność nie zawsze jest czynnikiem dominującym, a wojny czasem rozpoczynają się i są następnie prowadzone z pominięciem logiki.