ŚwiatRepublika Środkowoafrykańska na dnie - zwycięscy rebelianci zabijają się o wpływy

Republika Środkowoafrykańska na dnie - zwycięscy rebelianci zabijają się o wpływy

Republika Środkowoafrykańska stała się areną nieustannych starć między rebeliantami, którzy obalili poprzedni rząd i pokłócili się o wpływy. Teraz nie cofają się przed niczym: palą całe wsie, mordują setki cywilów i dopuszczają się masowych gwałtów. - Trudno opisać zbrodnie, do jakich tam dochodzi - mówił wstrząśnięty przedstawiciel ONZ John Ging po niedawnej wizycie w kraju.

Republika Środkowoafrykańska na dnie - zwycięscy rebelianci zabijają się o wpływy
Źródło zdjęć: © AFP | Pacome Pabandji

05.11.2013 12:07

Miejscowi byli do tego przyzwyczajeni. Tabuny obcych: głodnych, przerażonych, rannych, bezradnych, zalanych łzami lub wściekłych, kobiet i mężczyzn, starców i dzieci. Od lat przyjmowali ich ze spokojem, poznawali, akceptowali. Takie już są niepisane prawa tego regionu - wojna może wybuchnąć wszędzie, więc uciekinierom rzadko zamyka się drzwi przed nosem. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie trzeba szukać schronienia po ich drugiej stronie.

Ale gościnność ma granice. Zwłaszcza, gdy samemu żyje się w biedzie, a przybyszów jest zbyt dużo. O wiele za dużo.

W ciągu ostatniego roku wschodnią część Kamerunu zalała spiętrzona fala uchodźców z Republiki Środkowoafrykańskiej. Początkowo umieszczano ich w obozach prowadzonych przez zagraniczne organizacje, a lokalne władze starały się nie utrudniać im życia. Kiedy jednak liczba potrzebujących zbliżyła się do 100 tysięcy, nastroje zaczęły się zmieniać.

Nie mogąc znaleźć pomocy w przeludnionych punktach humanitarnych, uchodźcy podchodzili coraz bliżej okolicznych osad. Mimo dotychczasowej otwartości, we wrześniu mieszkańcy przygranicznych wiosek przywitali ich kamieniami i kijami. - Tam, gdzie trafiliśmy, nie było wody, miejsc do spania, szpitali, ani szkół. Próbowaliśmy tylko znaleźć nieco lepsze miejsce - żalił się reporterowi agencji IRIN jeden z przepędzonych mężczyzn. Krótko potem zatrzymywaniem obcych zajęli się kameruńscy żołnierze. Przesłanie można było łatwo odczytać: lepiej, by uchodźcy zaczęli wracać do siebie.

Sęk w tym, że w domu czeka ich tylko cierpienie.

Chociaż Republika Środkowoafrykańska od dekad uchodziła za jedno z najbardziej niestabilnych państw świata, w tym roku z hukiem uderzyła o dno. Od marca kraj jest areną nieustannych starć między rebeliantami, którzy obalili poprzedni rząd i pokłócili się o wpływy. Teraz nie cofają się przed niczym: palą całe wsie, mordują setki cywilów i dopuszczają się masowych gwałtów. - Trudno opisać zbrodnie, do jakich dochodzi w Republice Środkowoafrykańskiej - mówił wstrząśnięty przedstawiciel ONZ John Ging po niedawnej wizycie w kraju, a wtórowali mu obrońcy praw człowieka z największych organizacji.

Nawet najbardziej dramatyczne świadectwa mogą jednak nie wystarczyć, by świat zainteresował się kolejnym skomplikowanym konfliktem w centrum Afryki.

Zły start

Francois Bozize nie był dobrym prezydentem. Doszedł do władzy dzięki zamachowi stanu, rządził przez dekadę i nie rozwinął swego państwa ani na jotę. Co dziesiąte dziecko umierało tuż po narodzinach, kraj okupował szczyty korupcyjnych rankingów, a większość mieszkańców żyła w skrajnej nędzy - tak, jak za czasów francuskiej kolonizacji czy w epoce niesławnego "cesarza" Bokassy. Bozize nie potrafił zaprowadzić też pokoju; w różnych częściach Republiki co rusz wybuchały przeciwko niemu mniejsze i większe rebelie.

Dobrze radził sobie za to z czym innym: bogaceniem się i obsadzaniem ważnych stanowisk bliskimi. Ministrem obrony mianował syna, ministerstwa turystyki i środowiska przekazał siostrze, siostrzeńcowi powierzył lukratywną posadę szefa resortu górnictwa. To ich podpisy widniały na umowach na wydobycie środkowoafrykańskich bogactw naturalnych (uran, diamenty, ropa) lub zakup broni, które rząd zawierał z firmami z Libii, Chin czy RPA. Pod koniec 2012 roku przeciwnicy prezydenta postanowili połączyć siły. Przegrupowując się na szczególnie zaniedbanej, muzułmańskiej północy kraju, zebrali wystarczająco wielu bojowników, by w ciągu kilku tygodni rozbić słabe oddziały rządowe (obawiając się wojskowego przewrotu, satrapa celowo utrzymywał armię w stanie rozkładu). Przed zdobyciem stolicy Bangi powstrzymała ich tylko interwencja okolicznych państw, przede wszystkim Czadu - starego sojusznika Bozize. Pod okiem międzynarodowych mediatorów, w styczniu obie strony zgodziły się podzielić władzą. Dwa miesiące później układ
był już nieaktualny.

Rebelianci Seleki ("Przymierze" w języku sango) oskarżyli prezydenta o łamanie ustaleń porozumienia i ponownie ruszyli do ataku. Tym razem po stronie Bozize stanęli tylko żołnierze z RPA, ale to nie wystarczyło - mimo ciężkich strat, 24 marca partyzanci opanowali Bangi. Wielu z nich było bardzo młodych. - Gdy przestaliśmy strzelać, zobaczyliśmy, że zabijaliśmy dzieci. Umierając, wołały o pomoc, wzywały matki. Nie po to tam lecieliśmy, nie po to - opisywał później mediom jeden z południowoafrykańskich wojskowych.

Nie było to dobrą zapowiedzią nowych rządów.

Każdemu po trochu

Za głównego przywódcę Seleki uchodził Michel Djotodia, wykształcony w ZSRR ekonomista-poliglota, który od dekady różnymi sposobami próbował sięgnąć władzy. W stolicy nie opadł jeszcze bitewny kurz, a watażka ogłosił się już prezydentem i zapowiedział liczne zmiany: walkę z korupcją, renegocjacje niekorzystnych umów z firmami wydobywczymi, przywrócenie ładu i bezpieczeństwa oraz rozliczenie tych, którzy przez lata okradali państwo. Na papierze wyglądało to nieźle. Ale Bozize też zaczynał z pięknymi hasłami.

Nim Djotodia mógł spełnić którąkolwiek z obietnic, musiał uporać się z innym problemem. Seleka nie była jednolitym ruchem, lecz koalicją co najmniej pięciu ugrupowań partyzanckich. Większości z nich nie łączyło nic oprócz niechęci do Bozize. Djotodia wiedział, że nie utrzyma się w Bangi, jeśli nie obdzieli stołkami tych, którzy pomogli mu się tam dostać.

By zadowolić najważniejszych dowódców, przydzielił im część ministerialnych pozycji (inne, ku uciesze Zachodu, rozdał byłym opozycjonistom i dwóm "czystym" politykom z ekipy poprzednika). W geście wobec innych sojuszników, powiększył o jedną trzecią liczbę miejsc w Radzie Przejściowej, która do przyszłego roku ma pełnić rolę tymczasowego parlamentu. To jednak nie wystarczyło, by udobruchać wszystkich.

Eskalacja

Już pierwsze tygodnie rządów Djotodi pokazały, że nowy władca nie panuje nad swymi ludźmi. Chwaleni jeszcze parę miesięcy wcześniej za dyscyplinę partyzanci zaczęli urządzać okrutne polowania na rzekomych zwolenników byłego władcy. Wkrótce pojawiły się dowody na kolejne zbrodnie: morderstwa, gwałty i siłowe werbowanie dzieci. - Seleka zdaje się być bardziej zainteresowana plądrowaniem i nękaniem ludności cywilnej niż tworzeniem podstaw funkcjonującego rządu, który mógłby chronić obywateli - ostrzegał po publikacji raportu "Ciągle czuję smród zabitych" Daniel Bekele, szef działu ds. Afryki w Human Rights Watch.

Gdy środkowoafrykański lider popadł w otwarty konflikt z przywódcami dwóch czołowych rebelianckich frakcji, jego władza ograniczyła się praktycznie tylko do położonego na południowym krańcu kraju Bangi. Według informacji Davida Zounmenou, eksperta z Institute for Security Studies (ISS) z Pretorii, Djotodia dla własnego bezpieczeństwa zaczął korzystać z usług zagranicznych służb ochroniarskich. Szukając wyjścia, w połowie września prezydent zarządził rozwiązanie Seleki. - To decyzja, która może zniszczyć go i cały kraj. Bez konkretnego planu stabilizacyjnego jest przepisem na katastrofę - ocenia południowoafrykański analityk. W ciągu pół roku po upadku Bozize szeregi Seleki poszerzyły się do około 20 tysięcy członków. Delegalizując "Przymierze" w taki sposób, Djotodia właściwie z dnia na dzień wyjął ich spod prawa. A to nie mogło przynieść nic dobrego.

Według UNICEF-u, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy ilość osób przesiedlonych przez konflikt zwiększyła się niemal dwukrotnie - do 394 tysięcy. Liczba zachorowań na malarię jest o ponad 30 proc. wyższa niż w poprzednich latach, a organizacjom pomocowym brakuje leków i możliwości dotarcia do wielu obszarów. "Guardian" podaje też, że w całym kraju znajduje się zaledwie siedmiu chirurgów. Rannych wymagających specjalistycznej opieki są za to setki.

Na domiar złego, w państwie coraz częściej dochodzi do starć na tle religijnym. Większość partyzantów Seleki to muzułmanie, którzy stanowią zaledwie 15 proc. społeczeństwa. Wspierani przez radykałów z Czadu i Sudanu, od miesięcy regularnie atakują kościoły i chrześcijan. Każda zbrodnia burzy istniejącą niegdyś harmonię między religiami i spotyka się z brutalną odpowiedzią powstających spontanicznie bojówek.

- Rebelianci przyszli z bronią w rękach, kaleczyli nas, palili nasze domy. Potem to samo chrześcijańska milicja zrobiła ich ludziom - opowiadała agencji Reutera kobieta, która pokonała kilkaset kilometrów, by wraz z trójką dzieci ukryć się w Bangi. Według najnowszych raportów, tylko pod koniec października w serii podobnych ataków zginęło 350 muzułmanów i 200 chrześcijan. - Ten kraj staje się beczką prochu, to wszystko może zamienić się w coś bardzo dużego i bardzo, bardzo złego - stwierdził po swej podróży do Republiki Środkowoafrykańskiej John Ging z oenzetowskiego Biura Koordynacji Spraw Humanitarnych (OCHA).

Cena pasywności

Mimo tak niepokojących doniesień, społeczność międzynarodowa podchodzi do problemu bardzo ospale. Rada Bezpieczeństwa potrzebowała siedmiu oficjalnych raportów na temat rosnącego zagrożenia ze strony Seleki, by w lipcu po raz pierwszy zacząć dyskutować o ewentualnym zaangażowaniu "błękitnych hełmów". Trzy miesiące później postanowiła, że wyśle do Bangi... 250 wojskowych. Ich zadanie: ochrona personelu cywilnego ONZ.

Bezpieczeństwem mieszkańców Republiki ma zająć się powołana w sierpniu misja Unii Afrykańskiej. Minie jednak jeszcze sporo czasu, nim będzie w pełni gotowa - i o ile w ogóle to nastąpi. Do tej pory Afrykanie zebrali zaledwie połowę z zakładanych 3600 mundurowych; nie podjęto nawet decyzji, kto ma nimi dowodzić. Nie wiadomo też, czy tak mały kontyngent poradzi sobie z zabezpieczeniem dwukrotnie większego od Polski kraju. Apele o dodatkowe finansowanie spotykają się póki co ze znikomym odzewem

W zestawieniu z milionami ofiar wojny w sąsiedniej Demokratycznej Republice Konga, koszty środkowoafrykańskiego konfliktu mogą wydawać się niewielkie. Bierność świata przyczyni się jednak do tego, że będą one coraz wyższe. Konsekwencje poczuje cały region. W sercu Afryki nie tylko ludzie przekraczają granice. Problemy również.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również bloga autora: Blizny Świata

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)