Reprywatyzować w trupa
Gdy w 2015 r. spytałem stołecznego urzędnika, dlaczego miasto bez wyraźnego oporu przekazywało ogromne majątki hochsztaplerom, ten wyraźnie zaskoczony spytał: "A to pana, że się pan tak troszczy?". 29 sierpnia zatroszczył się Naczelny Sąd Administracyjny. Wiele lat i tysiące ludzkich nieszczęść za późno.
NIE MA KRZYWDY, NIE MA ZWROTU
Sąd w czterech wydanych 29 sierpnia 2022 r. wyrokach powiedział - w dużym uproszczeniu - tak: o zwrot nieruchomości - ewentualnie odszkodowanie za nią, gdy zwrot jest niemożliwy - ubiegać mogli się wywłaszczeni właściciele oraz ich następcy prawni - spadkobiercy.
Nie mogli się zaś ubiegać ci, którzy kupowali roszczenia reprywatyzacyjne i którzy żadnej krzywdy ze strony komunistycznej władzy nie ponieśli. A ustawodawca - ani komunistyczny, ani demokratyczny - nie przewidział w żadnym przepisie, by cywilna umowa zawarta często na pomiętej kartce papieru uprawniała do uzyskania ziemi w centrum Warszawy. Trzeba bowiem - zaznaczył sąd - odróżniać prawo administracyjne od cywilnego.
Wyroki mają swoje oparcie w uchwale NSA z 30 czerwca 2022 r. Można więc śmiało powiedzieć: zdaniem sądu znaczna część warszawskiej reprywatyzacji – a konkretnie oddawanie nieruchomości i wypłacanie odszkodowań osobom, które kupowały roszczenia reprywatyzacyjne do warszawskich gruntów - odbyła się niezgodnie z prawem.
Szkopuł w tym, że NSA do takiego wniosku doszedł w 2022 r. A od 2002 do 2015 r. na tzw. dzikiej reprywatyzacji wzbogaciło się wielu krętaczy, zaś liczni lokatorzy byli szykanowani.
Tych krzywd już nic nie naprawi. A większości reprywatyzacyjnych krętaczy włos z głowy nie spadnie.
Od 2002 r. na rzecz osób, które kupiły roszczenia reprywatyzacyjne, wydano co najmniej 315 decyzji zwrotowych. Wcześniej też je wydawano, ale nie ma rejestru zwrotów; ponadto dotychczasowe ustalenia wskazują, że nieprawidłowości przy reprywatyzacji to domena przede wszystkim XXI wieku.
Wzbogaciły się one o nieruchomości warte co najmniej 5 mld zł (przy czym kwota ta dziś, według obecnych cen, jest znacznie większa).
W rekordowym 2014 r. kupcy roszczeń stanowili ponad 25 proc. wszystkich osób, którym urzędnicy postanowili oddać nieruchomość.
REPRYWATYZACYJNA TAŚMA
Jak mogło dojść do tego, że kilkaset nieruchomości położonych z reguły w atrakcyjnych lokalizacjach stolicy zostało niezgodnie z prawem wydanych osobom, które na PRL-owskich czystkach wcale nie ucierpiały? Aby to wytłumaczyć, trzeba pokazać biznesowy ciąg reprywatyzacyjny.
Ciąg, ponieważ z warszawską reprywatyzacją jeszcze kilka lat temu rzeczywiście było jak z taśmą produkcyjną w fabryce.
Fabryka produkowała roszczenia, opakowywała je w dowody, a następnie z piękną etykietą taśmowo rozsyłała je do stołecznego magistratu oraz sądów.
O tym, jak ten ciąg reprywatyzacyjny wyglądał, po raz pierwszy napisałem w 2016 r. na łamach "Dziennika Gazety Prawnej". W jego pokazaniu pomagała prof. Ewa Łętowska, zaangażowana od wielu lat w walkę z reprywatyzacyjnymi patologiami. Nie będę tu przypominał konkretnych spraw. Przypomnę system.
Pierwszym etapem "reprywatyzacyjnej taśmy" był handel roszczeniami. W ich skupowaniu wyspecjalizowało się kilkadziesiąt osób w Polsce. Znajdowały one spadkobierców wywłaszczonych w latach 40. XX wieku obywateli i oferowały pieniądze w zamian za podpisanie kwitu o przekazaniu wszelkich praw do dochodzenia roszczeń od miasta co do zwrotu nieruchomości. Pieniądze kompletnie niewspółmierne do wartości gruntów.
Kwoty: często 500 zł, czasem 1000 zł, zdarzało się i kilka, a nawet kilkanaście tysięcy zł. Ale był też przypadek, w którym za roszczenia kupiec zapłacił 50 zł. Później - co zdarzało się rzadko - zakwestionował to Sąd Najwyższy, podkreślając, że reprywatyzacyjny bonzo skupujący roszczenia po 50 zł nie poniósł żadnej krzywdy, więc i nie należą mu się od państwa miliony.
Drugi punkt przy taśmie to miejsce fabrykowania dowodów. Powstały nowe kancelarie prawne, które w tym się specjalizowały, a niektóre postanowiły "wejść" w ten biznes. Dla jasności: część to były "kancelarie" tylko z nazwy, bo nie pracował w nich żaden prawnik. Do dziś zresztą organy państwa tą kwestią bliżej się nie zainteresowały.
W 2016 r. pisałem, że zadzwoniłem do jednej z nich, przedstawiając się jako potomek niesłusznie wywłaszczonego. Przyznałem w rozmowie, że nie mam wszystkich dokumentów, które wydają się niezbędne w walce o zwrot nieruchomości lub odszkodowanie od państwa - że części nie udało mi się odnaleźć. Brakowało mi m.in. twardego dowodu na to, że jestem spadkobiercą uprawnionego.
– Pan przyniesie to, co ma. Na pewno damy radę – zapewniła miła pani.
I najczęściej, różnymi metodami, rzeczywiście dawali. Do tego niektórzy całkiem szybko, bo tak jak średni czas uzyskania decyzji zwrotowej wynosił 8-10 lat, tak niektórym udawało się większość spraw zamknąć w trzy lata.
Najlepszym dowodem na to, że dokumenty były fabrykowane, są sprawy sądowe, w których osobom, których miejsce pobytu pozostawało nieznane, wyznaczano kuratorów. W uproszczeniu chodziło o to, żeby przekonać sąd, że uprawniony do zwrotu żyje i chce odzyskać nieruchomość lub uzyskać odszkodowanie. Ewentualnie - że swoje prawa chce przekazać komuś innemu, tylko nie wiadomo, gdzie aktualnie się znajduje. I gdy kurator został ustanowiony, przeprowadzano cały proces zwrotu. Kurator zaś najczęściej na końcowym etapie sprawy sprzedawał za bezcen roszczenia bądź prawa wynikające już z decyzji zwrotowej osobom bądź spółkom wyspecjalizowanym w reprywatyzacji.
– Na salę rozpraw wchodzi prawnik i zasypuje sąd dokumentami, z których wynika, że w społeczności sefardyjskiej ludzie żyją nawet po 130 lat. Przekonuje więc, że w Polsce 120-latek to żaden ewenement, typowy uprawniony do reprywatyzacyjnego roszczenia. Urąga to jakiejkolwiek logice, ale działa. Zresztą nie rozumiem dlaczego – mówiła mi wówczas prof. Ewa Łętowska.
No właśnie: dlaczego działało?
Poczesne miejsce przy taśmociągu zajmowali sędziowie. Ale nie wszyscy, nie żadna ogólnie pojęta "kasta". Gdy dziś ktoś twierdzi, jakoby "każdy wiedział, że z warszawską reprywatyzacją coś było nie tak", to mówi nieprawdę. Nie każdy to wiedział. Wielu sędziów nie wiedziało. A jeszcze inni wiedzieć nie chcieli. Powody były dwa. Pierwszy to lenistwo.
- Sędzia czuje, że coś jest nie tak, że kurator 120-letniej osoby to jednak dziwny przypadek. Ale jeśli wyda niepomyślną dla niego decyzję procesową, to będzie musiał ją uzasadnić na piśmie. A pisać mu się nie chce, a bywa też, że nie umie – twierdziła w 2016 r. prof. Łętowska.
Drugi powód to sakralizacja prawa własności. Bo choć Konstytucja RP ma 243 artykuły, to w sprawach reprywatyzacyjnych często skupiano się wyłącznie na jednym: że każdy ma prawo do własności, innych praw majątkowych oraz prawo dziedziczenia (art. 64 ust. 1 Konstytucji). Gubiono zaś gdzieś istotę zwrotów mienia. Czyli założenie, że państwo oddaje to, co zabrało, ale temu, któremu zabrało, ewentualnie jego najbliższym, a nie - zupełnie postronnym osobom. W szeregu wyroków sądów cywilnych, a nawet administracyjnych, do własności prywatnej podchodzono z ogromnym respektem. A zarazem zapominano, że zwrot nieruchomości lub wypłata odszkodowania, gdy oddanie gruntu jest już niemożliwe (bo np. wybudowano tam metro), pozbawia własności Warszawę, a zatem ogół obywateli.
Na marginesie: środowisko prawnicze co do swoich przewin długo szło w zaparte. Przykładowo, stowarzyszenia sędziowskie kwestionowały pohukiwania ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, jakoby sądy ustanawiały kuratorów dla ponad stuletnich osób. Zostało to wykazane dopiero przeze mnie we wrześniu 2017 r.
Opisany został wówczas przypadek reprywatyzacji warszawskiej kamienicy przy ul. Łochowskiej 38.
Historia wyglądała tak, że w grudniu 2011 r. Jakub R. (jest on oskarżony w kilku postępowaniach, prokuratura przedstawiła mu łącznie kilkanaście zarzutów), ówczesny zastępca dyrektora Biura Gospodarki Nieruchomościami, w imieniu prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz wydał decyzję o zwrocie kamienicy (ostatecznie do niego nie doszło – zwrot udało się zablokować burmistrzowi dzielnicy).
I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że połowę praw do nieruchomości przyznano nieznanemu z miejsca pobytu Józefowi Pawlakowi. Mężczyzna urodził się w 1883 r., a zmarł w 1949 r.
Taka informacja znajdowała się w miejskim archiwum. Stołeczni urzędnicy jednak dokumentacji nie sprawdzili i zwrócili kamienicę, w której mieszkały 24 rodziny, osobie mającej 128 lat. Była ona reprezentowana przez kuratora, który od 2008 do 2015 był szefem biura prawnego Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
Po tekście o tej sprawie, opublikowanym w "Dzienniku Gazecie Prawnej", sprawą zajęła się prokuratura.
A Ministerstwo Sprawiedliwości znalazło kolejne sprawy, w których kuratorzy reprezentowali osoby w baaardzo podeszłym wieku.
BEZ PRZECINKA
Najwięcej winy za nieprawidłowości przy reprywatyzacji ponoszą warszawscy urzędnicy. Sama Hanna Gronkiewicz-Waltz przyznała, że jej zdaniem w ratuszu działała zorganizowana grupa przestępcza.
Szkopuł w tym, że przestępcza działalność wynikała z szeroko występującej nieudolności oraz stanowiła tylko wycinek problemu. Nieprawidłowości – jak wskazywali sami urzędnicy stołecznego ratusza - dotknęły nawet 70 proc. spraw zwrotowych.
Przykładowo, w wielu postępowaniach nie zweryfikowano w ogóle tego, czy o zwrot nieruchomości ubiega się spadkobierca uprawnionego czy ktoś, kto kupił roszczenia. Wiadomo dziś, że od 2002 r. do 2015 r. co najmniej 315 decyzji wydano na rzecz osób trzecich. Ale wiadomo też, że np. w 2012 r. na 221 wydanych decyzji w 72 sprawach w ogóle nie zweryfikowano, czy doszło do obrotu roszczeniami. Dla jasności: tak działo się także w innych latach, gdzie rok w rok w kilkudziesięciu sprawach nikt nie sprawdzał, kto tak naprawdę ubiega się o zwrot cennego gruntu.
Urzędnicy – decydując o zwracaniu ogromnych majątków – posługiwali się urzędniczą instrukcją, która była dla nich świętością. W niej zaś… zmieniono brzmienie kluczowego art. 7 ust. 1 dekretu Bieruta, na podstawie którego dokonywano zwrotów.
W oryginalnym brzmieniu przepisu uprawnionymi do wystąpienia o zwrot byli dotychczasowi właściciele gruntu będący w jego posiadaniu, a także prawni następcy właściciela – również będący w jego posiadaniu. Dekret Bieruta bowiem zawężał liczbę osób uprawnionych do rekompensaty poniesionych krzywd. I jeśli np. ktoś porzucił swoją ziemię i wyjechał za granicę, a grunt następnie został znacjonalizowany - w świetle dekretu nic się nie należało.
W tym miejscu każdy, kto nie jest prawnikiem albo nie zajmuje się obrotem nieruchomościami, zapyta, co to znaczy "będący w posiadaniu" gruntu. Bo skoro "występuje o zwrot", to znaczy, że tego gruntu obecnie "nie ma" – nie jest w jego "posiadaniu".
Art. 336 Kodeksu cywilnego pokazuje to nieco inaczej. Posiadaczem rzeczy jest zarówno ten, kto nią faktycznie włada jak właściciel (posiadacz samoistny), jak i ten, kto nią faktycznie włada jak użytkownik, zastawnik, najemca, dzierżawca lub mający inne prawo, z którym łączy się określone władztwo nad cudzą rzeczą (posiadacz zależny).
Przekładając z języka prawniczego na język polski: jeżeli wyjedziemy za granicę, i pozwolimy np. naszej siostrze czy bratu mieszkać w naszym mieszkaniu, to nadal jesteśmy jego właścicielami. Ale posiadaczem jest w tym momencie nasze rodzeństwo.
I teraz clou sprawy.
W dokumentach Urzędu m.st. Warszawy, z których korzystali urzędnicy przy opracowywaniu decyzji, zmieniono fragment przepisu. Konkretnie: usunięto jeden przecinek.
Wcześniej przepis brzmiał tak: "dotychczasowy właściciel gruntu, prawni następcy właścicieli, będący w posiadaniu gruntu (...)" – czyli ów właściciel musiał być w posiadaniu tego gruntu. Na czym polega posiadanie – wyjaśniliśmy przed chwilą.
A teraz nowe brzmienie przepisu: "dotychczasowy właściciel gruntu, prawni następcy właścicieli będący w posiadaniu gruntu (...)" - brak przecinka oznacza, że fragment o posiadaniu już nie odnosi się do właściciela, tylko do jego prawnych następców. Efekt? W ocenie urzędu – nie trzeba już było sprawdzać, czy dawny właściciel nieruchomości był w posiadaniu gruntu, który mu odebrano.
- W tej sprawie mogło być tak, że ktoś popełnił raz błąd, którego nikt nie zauważył, a potem metodą kopiuj-wklej ten błąd powielany był bezwiednie – tłumaczył po wykryciu sprawy Piotr Rodkiewicz, ówczesny dyrektor biura spraw dekretowych w Urzędzie m.st. Warszawy. Ale zaznaczał, że nie miało to wpływu na liczbę dokonanych zwrotów.
I o tyle miał rację, że w większości spraw w ogóle nie sprawdzano przesłanki posiadania, uznając, że właściciel zawsze swoją własność posiada. Co oczywiście jest nieprawdą, czego - jak wspomnieliśmy - doświadczył każdy, kto wyjechał na wiele miesięcy z Polski i zostawił sąsiadowi mieszkanie pod opiekę albo komu ukradziono samochód (jest właścicielem, ale nie jest posiadaczem samochodu).
W ten sposób Warszawa wyzbyła się ogromnego majątku.
LUDZKA WKŁADKA
Największymi przegranymi stołecznej reprywatyzacji byli jednak lokatorzy kamienic, które zwracano. W środowisku tzw. czyścicieli kamienic o nieruchomości z mieszkańcami mówiono "kamienica z mięsną wkładką", ewentualnie ładniej – "z ludzką wkładką".
Założenie osoby, która przejmowała kamienicę, było proste: wyremontować podupadły budynek i sprzedać w nim mieszkania. To dawało największy zarobek idący często w dziesiątki milionów zł. Tylko jak tu sprzedać dom, który jest już zamieszkały?
Pojawiły się więc tzw. rugi lokatorskie, czyli sposoby pozbywania się lokatorów z mieszkań. Według różnych szacunków "reprywatyzatorzy" pozbyli się od 40 do 60 tys. lokatorów. Wyliczenia w tej sprawie prezentowali m.in. Ewa Andruszkiewicz, dziennikarka i działaczka lokatorska, czy stowarzyszenie Miasto Jest Nasze; komisja weryfikacyjna ds. reprywatyzacji wyliczenia te uznawała za wiarygodne. Jakimi sposobami? Odcinano prąd, gaz i wodę, straszono ludzi, radykalnie podnoszono im opłaty. Zdarzały się też przypadki zamurowywania okien czy drzwi. A zarazem oferowano przenosiny do lokalu socjalnego lub mieszkania w innej okolicy, znacznie tańszej.
Do dziś niewyjaśniona jest sprawa śmierci Jolanty Brzeskiej, działaczki lokatorskiej, której spalone ciało znaleziono w Lesie Kabackim. Zdaniem Zbigniewa Ziobry najprawdopodobniej została zabita za swoją antyreprywatyzacyjną działalność i sprzeciw wobec rugom lokatorskim.
- Sprawa jest z typu "Archiwum X". Jest niezwykle trudna z uwagi na to, że część istotna dowodów, o których wiemy, została zniszczona. Naszym zadaniem, prokuratorów i policjantów, jest - poprzez mozolne czynności śledcze - odtworzyć prawdę tak, aby można było przed sądem skutecznie obronić akt oskarżenia – stwierdził w 2016 r. minister sprawiedliwości.
Nadal nikt nie został w tej sprawie osądzony.
Co ciekawe, od początku 2016 r. za rugi lokatorskie grozi kara więzienia. Tyle że przepis jest na tyle źle zredagowany, że ciężko jest kogokolwiek skazać. Wymaga to bowiem i ogromu zapału od samego pokrzywdzonego (który często się boi nękającej go osoby), i zgromadzenia pokaźnego materiału dowodowego. A udowodnić, że to właśnie właściciel nieruchomości stoi za zabiciem okien dechami przez dwóch oprychów, nie jest łatwo.
Dodatkowo większość reprywatyzacyjnej patologii miała miejsce co najmniej kilka, a niekiedy kilkanaście lat temu. Od 2016 r., gdy po tekście "Gazety Wyborczej" pt. "Komu działkę" zaczęto masowo mówić o patologiach związanych z reprywatyzacją, sytuacja się uspokoiła (https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,20572140,uklad-warszawski-czy-reprywatyzacja-w-stolicy-zatrzesie-polska.html).
POLITYCZNY SPIN
Dziś temat reprywatyzacji nie jest już często poruszany. Przełomowe wyroki NSA nie zasłużyły w "Faktach TVN" nawet na wzmiankę, w "Wiadomościach TVP" posłużyły jedynie do uderzenia w Platformę Obywatelską, a w "Rzeczpospolitej" temat nie został "zajawiony" na pierwszej stronie, choć w środku gazety pada stwierdzenie o "przełomie".
Dziś sprawa reprywatyzacji służy jedynie do politycznych wojenek. Politycy i zwolennicy PiS twierdzą, że najwięcej nieruchomości zwracano i najwięcej nieprawidłowości wykazano za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz. I to prawda.
Zwolennicy Platformy Obywatelskiej z kolei wskazują, że zwroty nieruchomości odbywały się jeszcze za rządów Lecha Kaczyńskiego w stolicy. I to też prawda.
Za rządów PiS w stolicy zwrócono ok. 620 nieruchomości. Gdy rządziła PO - ponad 1920. Zarazem rządy Hanny Gronkiewicz-Waltz były dłuższe niżeli te sprawowane przez polityków PiS-u, gdyż Gronkiewicz-Waltz sprawowała urząd przez 12 lat.
Zarazem to za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz wzmógł się proceder zwracania nieruchomości kupcom roszczeń. Rekordowe pod tym względem były lata 2014 i 2015, gdzie nabywcy roszczeń stanowili odpowiednio 26,5 proc. oraz 20,1 proc. tych, którzy otrzymali pozytywne decyzje zwrotowe.
NIE DO ODWRÓCENIA
Czy najnowsze wyroki NSA skłonią władze Warszawy do podjęcia prób odzyskania nieruchomości, które wydano niezgodnie z prawem? Chodzi tu o co najmniej 315 przypadków. Wątpliwe jest jednak, by taka próba – jeśli zostałaby podjęta - mogła zakończyć się sukcesem. W wielu przypadkach nieruchomości tuż po zwrocie były sprzedawane. Trudno znaleźć uzasadnienie dla chęci odebrania majątku osobom, które kupiły go często w sposób uczciwy. Nabywca nie ma przecież obowiązku sprawdzać, czy sprzedawca w przeszłości nie naginał lub łamał prawa.
W części przypadków zapewne Warszawa zostanie wpisana do ksiąg wieczystych jako właściciel. Ale szereg postępowań sądowych dotyczących tego, kto powinien być właścicielem i czy komuś należałoby wypłacić odszkodowanie za pozbawienie go własności, będzie zapewne ciągnąć się długimi latami.
Pozbawiona szans powodzenia wydaje się też misja odzyskania pieniędzy od bonzów reprywatyzacji. Ci bowiem prowadzili swoje biznesy na tyle sprytnie, że sami z reguły niewiele nie mają. Marek M. (jeden z nielicznych "reprywatyzatorów", który został prawomocnie skazany za swoją działalność – na 1,5 roku więzienia), który kupił roszczenia do kamienicy przy ul. Hożej za 50 zł, sam mieszkał w lokalu komunalnym przyznanym mu przez miasto.
Kłopoty widać zresztą po działaniach Zbigniewa Ziobry i prokuratury mimo szumnych zapowiedzi nie widać, by "reprywatyzatorzy" zostawali w samych skarpetkach. O niektórych nazwiskach Ziobro oraz jego współpracownicy, jak choćby wiceminister Sebastian Kaleta, mówią wprost, że to ludzie odpowiedzialni za wiele krzywd. A zarazem większości z tych osób nie postawił zarzutów, a po publicznym napisaniu, że X wyłudzał nieruchomości i wyrzucał ludzi na bruk, problemy miałby dziennikarz, a nie wątpliwej moralności "biznesmen".
To, co dziś wiadomo bez wątpienia: wyroki sądów w sprawie reprywatyzacji wydawane w 2022 r., choćby nie wiadomo jak słuszne, są spóźnione o co najmniej kilka, a nawet kilkanaście lat. I pewnych krzywd już się nie da odwrócić.
Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl