Rafał Woś: pensje Polaków, czyli gdzie jest obiecana "normalność"?
- Średnia płaca brutto była u nas w roku 2014 prawie o połowę niższa niż w Grecji, trzy razy niższa niż w Niemczech i pięciokrotnie niższa niż w Danii. A udział wynagrodzeń w PKB na tle innych krajów również mamy bardzo niski. Polska jest jak dobrze prosperujące przedsiębiorstwo, którego zarząd na prawo i lewo chwali się świetnymi wynikami finansowymi, ale jego pracownicy zgrzytają zębami, bo od wielu lat dostają do podpisania tę samą słabo płatną umowę o dzieło - pisze Rafał Woś w felietonie dla Wirtualnej Polski.
21.10.2015 | aktual.: 25.07.2016 17:43
W tej kampanii wszyscy mówią o pensjach. Ewa Kopacz i Beata Szydło. Zjednoczona Lewica i Nowoczesna Ryszarda Petru. Ale tak naprawdę mówią niewiele, bo polski problem z osobami zatrudnionych na umowach śmieciowych nie zniknie, dopóki nie dojdzie do zasadniczego wzmocnienia pracownika i osłabienia wszechmocnego dziś pracodawcy.
Zafiksowaliśmy się na pensjach. I nic dziwnego, skoro dzielący nas od Zachodu dystans arytmetyczny aż kłuje w oczy. Przypomnijmy: średnia płaca brutto była u nas w roku 2014 prawie o połowę niższa niż w Grecji, trzy razy niższa niż w Niemczech i pięciokrotnie niższa niż w Danii. A udział wynagrodzeń w PKB na tle innych krajów również mamy bardzo niski (co więcej - systematycznie spada, zwłaszcza w przemyśle i usługach). To dlatego w internecie pełno jest żartów w rodzaju Czytania z Listu św. Pawła Apostoła do Polonian: „Bracia. I ujrzał Pan pracę naszą i był zadowolony. A potem zapytawszy o zarobki nasze, usiadł i gorzko zapłakał...”.
Pensje to tak naprawdę tylko czubek góry lodowej. Dopóki wierzyliśmy w Polsce w wyidealizowany rynek, wszystko było w porządku. No bo skoro praca to towar, to jej cenę wyznacza swobodna gra podaży i popytu. Zarabiasz zbyt mało? No cóż, widocznie tyle są warte twoje umiejętności. Głęboko tkwiła w nas lekcja PRL, gdy – wedle słów Leszka Balcerowicza – ludzie udawali, że pracują, a państwo udawało, że im płaci. W nowym systemie miało być „normalnie”. A możliwie najmniej skrępowany i elastyczny rynek pracy miał być tej normalności gwarantem. Tylko że mijały lata, a płacowa normalność jakoś nie nadchodziła.
Na papierze płacowe dysproporcje wobec Zachodu się zmniejszały (w 1990 roku statystyczny Polak zarabiał dziesięć razy mniej niż mieszkaniec Luksemburga, dziś ta dysproporcja to 1 do 5). Ale po pierwsze, zmniejszały się nierównomiernie (im niżej na drabince społecznej, tym było z tym nadrabianiem gorzej). Po drugie, wzrost polskich płac był przede wszystkim nominalny, to znaczy towarzyszyła mu fundamentalna przebudowa otoczenia społecznego, w którym Polak się znajdował - m.in. faktyczna prywatyzacja sporej części usług publicznych albo uwolnienie rynku mieszkaniowego. Znaczyło to tyle, że w ślad za wzrostem dochodów pojawiały się coraz to nowe potrzeby, które – w przeciwieństwie do realnego socjalizmu – trzeba zaspokajać z własnej kieszeni. Po trzecie wreszcie, Polacy „łyknęli” trochę Zachodu i zaczęli zauważać, że wcale nie pracują gorzej od Niemców albo Holendrów. Odwrotnie – ich pracownicze obowiązki są zazwyczaj dużo bardziej rozbudowane (co potwierdzają statystyki OECD dotyczące np. czasu pracy), a mimo
to zarabiają kilkakrotnie mniej. No chyba, że wyjadą za granicę. I gdzie tu ta obiecana „normalność”?
Przez lata wielu ekonomistów i polityków zbywało te narzekania stanowczym: „wszystko w swoim czasie, jesteśmy krajem na dorobku i najważniejsze żeby - broń Boże - nie zbaczać z obranej ścieżki”. Z biegiem czasu coraz trudniej było jednak obronić ten tok rozumowania. Zwłaszcza w zestawieniu z liczbami. Nałóżmy na siebie dwie kluczowe wartości. Jedna to wzrost płac realnych. Drugą jest dynamika produktywność gospodarki. Czyli – mówiąc po ludzku – rynkowa wartość tego, co produkuje gospodarka. Wśród ekonomistów panuje pełna zgoda, że płace nie mogą na dłuższą metę rosnąć szybciej niż produktywność, bo to prosta droga do ekonomicznej katastrofy. Ale nie można zapominać, że równie niebezpieczna jest sytuacja odwrotna: to znaczy, gdy płace stale nie nadążają za produktywnością. To z kolei oznacza, że bogaci się jedynie zamożna mniejszość posiadających kapitał, a żyjące z pracy szerokie masy społeczne popadają w stopniową pauperyzację.
Na Zachodzie ten temat jest obecnie wałkowany na prawo i lewo. Noblista Robert Solow (Nobel 1987) w swoim najnowszym tekście „Dlaczego pensje nie mogą nadążyć?” ostro skrytykował postępujące od kilku dekad osłabianie pozycji pracownika trzymanego coraz dalej od firmy (outsourcing, umowy czasowe) w złudnym przekonaniu, że jest superelastycznym, zewnętrznym konsultantem, a nie pracownikiem. Z kolei młodsi badacze z tzw. szkoły wage-led-growth (wzrostu przez pensje) zwracają uwagę na niepokojący łańcuch wydarzeń: stagnacja pensji najsłabiej zarabiających to nie tylko niższy popyt w gospodarce, ale również niewykorzystane potencjały produkcyjne. To oznacza mniej inwestycji, a w konsekwencji również niższą produktywność. I tak koło się zamyka, a niskie płace ciągną w dół całą gospodarkę. A Polska jest w absolutnej i niechlubnej awangardzie opisanego tu zjawiska.
Bazując na danych Komisji Europejskiej (przytoczonych niedawno przez Europejską Konfederację Związków Zawodowych) można pokazać, że w latach 1999-2014 Polska była niekwestionowanym europejskim liderem rozejścia się wzrostu pensji i produktywności. Z różnicą na poziomie 40 proc. (na niekorzyść płac). Dla porównania w Niemczech – i tak krytykowanych często o budowanie hiperkonkurencyjności w oparciu o sztuczne tamowanie płac – ta różnica wyniosła 9 proc. Nie mówiąc już o krajach takich jak Dania, Szwecja czy Finlandia, gdzie płace rosną od dekad w harmonii z produktywnością. I tu właśnie tkwi sedno problemu z polskimi płacami. Bo wygląda na to, że Polska jest jak dobrze prosperujące przedsiębiorstwo, którego zarząd na prawo i lewo chwali się (zgodnie z prawdą) świetnymi wynikami finansowymi. Ale jego pracownicy zgrzytają zębami, bo od wielu lat dostają do podpisania tę samą słabo płatną umowę o dzieło.
Politycy obiecują to teraz zmienić. Jakby nagle się połapali, że coś jest nie tak. Padają więc deklaracje dotyczące podniesienia płacy minimalnej oraz takiego zmniejszenia podatkowych obciążeń pracy, żeby przedsiębiorczość ruszyła z kopyta. Tylko że nie tędy droga. Bo polskie pensje nie ruszą z miejsca w sposób znaczący dopóki pracownik będzie (tak jak obecnie) tak ewidentnie słabszą stroną stosunku pracy. Dopóki będzie wystawiony ze strony pracodawcy na szantaż: „Albo pracujesz tak, jak ci mówię, albo się żegnamy”. Dopóki na porządku dziennym będzie spóźnianie się przez pracodawcę z zapłatą, albo wręcz tej zapłaty unikanie. Dopóki spora część kodeksu pracy będzie prawem martwym.
Żeby to zmienić musi dojść do radykalnego, systemowego i faktycznego polepszenia pozycji pracownika. I ograniczania chciejstwa po stronie pracodawców. Drogi do tego celu to po pierwsze wzmocnienie związków zawodowych i zaprzestanie powtarzania absurdalnego argumentu, że ich rola we współczesnym świecie się skończyła. Być może potrzebna jest większa jawność płac na poziomie firm prywatnych tak, by oczyścić atmosferę i zwiększyć transparencję. Może trzeba zmienić priorytety na poziomie strategii rządu i odebrać priorytet utrzymywaniu niskiej inflacji i walki z długiem. A zastąpić je dążeniem do pełnego zatrudnienia czy odpowiedniego poziomu produkcji. Potrzebna jest też pewnie głęboka reforma polityki społecznej, która absolutnie nie chroni dziś ludzi wypadających z rynku pracy. A jeśli już coś dla nich ma, to raczej kij niż marchewkę. Trzeba wreszcie z całych sił naciskać, by sektor publiczny był modelowym pracodawcą, a nie promotorem śmieciówek i outsourcingu.
Ale to, niestety, nie były tematy tej kampanii. I trudno oczekiwać, by po wyborach miało się to zmienić.
Rafał Woś dla Wirtualnej Polski