Radzieckie zbrodnie w Afganistanie. Sowieci wyrzucali jeńców z lecących helikopterów
Komandosi specnazu zakomunikowali bazie, że wiozą grupę jeńców. W radiu usłyszeli: "A na ch.. nam oni?". Jeńcy zostali natychmiast wyrzuceni z lecącego wysoko śmigłowca. "Nie braliśmy jeńców. Nigdy" - zeznał Amnesty International jeden z sowieckich żołnierzy walczących w Afganistanie.
13.03.2014 12:19
Zbrodnie i grabieże sowieckiej 40. Armii, która okupowała Afganistan w latach 1979-1989, przewyższają wszystko, co wiemy o Amerykanach w Wietnamie, Portugalczykach w Angoli czy Francuzach w Algierii. Przyznawali to zresztą sami bolszewicy. "Panuje silna wrogość do Sowietów i do rosyjskich żołnierzy, za którą często należy winić samych żołnierzy" - pisał z goryczą po kilku latach od inwazji Jusuf Abdullajew, jeden z sowieckich cywilnych specjalistów. Podobnie myślał płk Leonid Szerszniew, który starał się w Afganistanie prowadzić działania na wzór Zielonych Beretów w Wietnamie. W liście do ówczesnego genseka Czarnienki stwierdzał, że interwencja w Afganistanie to pasmo mordów, grabieży i bezsensownego zniszczenia.
Jednakże sami głównodowodzący jawnie i z pełnym przekonaniem bronili okrutnej dla cywili taktyki. Przekonywali, że w takich wojnach trudno odróżnić obiekt cywilny od wojskowego, chłopa od bojownika.
Odwet i pogarda
Generał Siergiej Achromiejew, w latach 80. szef sowieckiego sztabu generalnego, nie krył konieczności strzelania do cywili: "Wszyscy ci starzy mężczyźni i wszystkie kobiety i dzieci są krewnymi bojowników". Wtórował mu Aleksander Ruckoj, pułkownik lotnictwa i późniejszy wiceprezydent Rosji: "Jakiś kiszłak (afgańska wieś - przyp. red.) do nas strzela i kogoś zabija. Wysyłam kilka samolotów i z tego kiszłaka nic nie zostaje. Po spaleniu kilku kiszłaków nikt do nas nie strzela". Inny weteran, Witalij Kriwienko, który przed wojną zaliczył roczną odsiadkę, opisywał, jak helikoptery zniszczyły przez pomyłkę zaprzyjaźniony z Sowietami kiszłak. Po chłopsku skwitował: "No i co z tego? Ileż innych wiosek zostało zmiecionych z powierzchni ziemi słusznie albo po prostu dla zabawy". "Dla mnie nie ma różnicy pomiędzy duchem (tym mianem Sowieci ochrzcili mudżahedinów) a cywilem" - mówił po jednej z akcji pacyfikacyjnych oficer specnazu.
Afgański mjr Yar M. Stanizi służył w wiernych Sowietom siłach rządowych, biorąc udział w odwetowym niszczeniu wiosek podejrzanych o wspieranie mudżahedinów. Według jego relacji Sowieci, choć brawurowi, pogardzali sojusznikami i nie mieli skrupułów w mordowaniu ludności.
Szeregowy Sałabajew z artylerii rakietowej opisywał zabójstwa cywili i trzebienie ich zwierząt hodowlanych z zemsty lub ze zwykłego okrucieństwa przy namierzaniu celów. I tak na przykład żołnierze 201. Dywizji Zmechanizowanej w marcu 1980 r. w prowincji Kunar na północ od Dżalalabadu zniszczyli wioskę i zabili większość mieszkańców oraz zwierząt. 3 września 1982 r. w Pedkwabe Szana (prowincja Logar) wojsko spaliło żywcem 105 chłopów. Potem były masakry w Kaszam Kala (też Logar, ponad 100 zamordowanych) oraz w Kolczabad, Muszkizai i Timur Kalacza (rejon Kandaharu, łącznie 126 ofiar, w tym 26 dzieci).
Sowieckie czołgi w Afganistanie(fot. AFP/Georgi Nadezhdin/Tass)
Wiosną 1979 r. sowieccy doradcy asystowali afgańskim siłom rządowym w masakrze w Kerali, gdzie w odwecie za akcje partyzantów wymordowano tysiąc osób. "Podczas ekspedycji karnych kobiet i dzieci nie zabijano z broni palnej. Zamykano ich w jakimś pomieszczeniu i wrzucano do środka granaty" - zwierzył się francuskim badaczom pewien sowiecki żołnierz w 1982 r. Jurij Jurczenko, kierowca transportera w latach 1979-1980, wspominał: "Porucznik Udałow zabił kiedyś bez powodu jakiegoś starca. Tak po prostu. Wielu żołnierzy było ogólnie wściekłych, bo wielu z naszego batalionu zginęło w tej okolicy. Nasi ludzie naprawdę mordowali naród".
W okolicy bazy Timura Zaripowa na rowerze bez dętek i opon jeździł mały Afgańczyk. Jeden z przechodzących oficerów kazał się przewieźć. Rower nie wytrzymał ciężaru i obaj spadli. Wściekły oficer wstał i zaczął "za karę" kopać leżące dziecko. Władimir Pyszkow, pilot śmigłowca Mi-8, opowiadał z kolei o lojalnym wobec władzy wieśniaku, który został wzięty na pokład patrolującej maszyny w celu wskazania kryjówek mudżahedinów. W pewnym momencie pokazał palcem swój dom, chcąc pochwalić się rosyjskim przyjaciołom. Zanim tłumacz przełożył jego słowa, pilot odpalił rakiety, równając chatę z ziemią. Wieśniak zaczął rozpaczać. Żołnierze, chcąc pozbyć się kłopotu, wyrzucili go ze śmigłowca.
Sowieckie śmigłowce strzelały do wszystkiego, co się rusza, nieraz masakrując kolumny udających się na pola rolników czy uchodźców. Gdy okazało się, że ofiary nie były mudżahedinami, lecz cywilami, żołnierze desantu po wylądowaniu szukali ocalałych świadków. Zabijali każdego, nawet małe dzieci. Ciała wrzucali do unieruchomionych wcześniej pojazdów i je podpalali. Historię taką opisał pilot Mi-8 Kostiuczenko, na którego oczach pewien spadochroniarz zabił trzyletnią dziewczynkę strzałem w skroń w tym samym czasie, gdy pilot opatrywał jej strzaskane ramię.
Opisane mordy popełniali głównie żołnierze stacjonujący w większych bazach, biorący udział w patrolach czy w dużych operacjach przeciwpartyzanckich. Ci z małych, izolowanych i umocnionych strażnic ("zastaw") zachowywali się lepiej - wiedzieli, że od tego zależy przetrwanie ich skromnego kilkunastoosobowego oddziału.
Stosunek do ludności cywilnej poprawił się trochę po 1986 r., gdy Gorbaczow podjął decyzję o wycofaniu się z Afganistanu. Ostatnim akordem interwencji była operacja "Tajfun" przeprowadzona już w czasie wycofywania wojsk i mająca wesprzeć osamotnionego teraz sowieckiego satrapę Nadżibullaha. Słowa gen. Sockowa (dziś znanego medialnego "Polakożercy"), dowódcy garnizonu w Kabulu, były dobrym streszczeniem tych działań: "Wojna znalazła jakby lustrzane odbicie w tych 3 dniach i 3 nocach. Politycznego cynizmu i militarnego okrucieństwa, absolutnej bezbronności jednych i patologicznej potrzeby zabijania i niszczenia u innych".
Grabieże
Alexander Kalandaraszwili z batalionu rozpoznawczego 56. Samodzielnej Brygady Desantowo-Szturmowej opisywał kontrast pomiędzy ponurym życiem w ZSRS i kolorytem, pełnymi straganami i gwarem na ulicach "biednego" Afganistanu. W chatach często można było znaleźć magnetowidy, na które stać było niewielu Rosjan. Mudżahedini mieli śpiwory, o których w Sowietach można było tylko pomarzyć. Zazdrość i frustracja stały się powszechne. Grabieże i rozboje przybierały różne formy. Napadano na kiszłaki, karawany lub autobusy. Pewien sowiecki porucznik wraz z ośmioma żołnierzami zatrzymał pod Kabulem autobus. Zabrali 30 pasażerom pieniądze, natychmiast ich po tym zabijając. O sprawie stało się głośno i żołnierze zostali ukarani - oczywiście nikt w ZSRS się o tym nie dowiedział.
Żołnierze z jednostki, w której służył wspomniany wyżej pilot Kostiuczenko, mieli więcej szczęścia i sprytu. Dwa patrolujące śmigłowce dzieliły się zadaniami. Jeden odgrywał rolę osłony, drugi w tym czasie ostrzeliwał drogę przed jadącym cywilnym samochodem, wymuszając zatrzymanie. Maszyna lądowała, a żołnierze desantu po dokonaniu inspekcji przystępowali do ograbiania podróżnych - najchętniej zabierali radia samochodowe, kobietom zdzierali klejnoty. Kiedyś Kostiuczenko zamiast w drogę trafił w maskę autobusu, niszcząc go. Za stratę potencjalnego łupu żołnierze grozili mu pobiciem po powrocie do bazy.
Żołnierze kradli wieśniakom też płody rolne lub zabijali owce. Często z bardzo prozaicznego powodu: głodu i niedostatku witamin.
Mudżahedini byli równie okrutni, torturując złapanych żołnierzy sowieckich. W efekcie ich towarzysze po odnalezieniu wypatroszonych ciał pałali żądzą zemsty. Mudżahedinów wieszano na lufach czołgów i strzelano tak, by spowodować długą śmierć. Innych przywiązywano na długiej linie za nogę do kół helikoptera, który potem leciał z dużą prędkością pośród skał. Po takim locie z ciała jeńca zostawała tylko stopa uwiązana do liny. Kiedyś komandosi specnazu zakomunikowali bazie, że wiozą grupę jeńców. W radiu usłyszeli: "A na ch.. nam oni?". Jeńcy zostali natychmiast wyrzuceni z lecącej wysoko maszyny. "Nie braliśmy jeńców. Nigdy" - zeznał Amnesty International jeden z żołnierzy.
Brutalność oficerów
Generał Achromiejew na temat strat własnych żołnierzy wyraził się jasno: "Jeśli jeden zginie, na jego miejsce można wysłać jeszcze dziesięciu". Bicie i okradanie podwładnych było na porządku dziennym. Dochodziło do tego tępienie przejawów religijności. Jurij Jurczenko wspomina rewidującego go oficera: "Ostatecznie znalazł kawałek papieru z napisaną modlitwą. Jak to możliwe? - zapytał. Sowiecki żołnierz i nosi jakieś religijne plugastwo?. Zmiął kawałek papieru i wrzucił do kosza".
Oficerowie kradli na potęgę. Afgańczyków zabijało się w czasie działań i grabiło, również z nimi handlując. Wszystkim, co popadanie: paliwem, łopatami, amunicją, bronią. Większość zysków przywłaszczały sobie wyższe szarże, przemycając potem potajemnie do Sowietów dżinsy, magnetofony, dywany, futra. Aleksander Ławrow, piechur, o swoich dowódcach mówił tak: "Nienawidziłem oficerów. Sprzedawali wszystko, począwszy od słodyczy, skończywszy na amunicji. Sprzedawali partyzantom cement, z którego mieliśmy sobie zbudować baraki, i jedzenie dla nas przeznaczone".
Często Mudżahedini stawiali opór sowieckim wojskom za pomocą prymitywnej broni(fot. AFP)
Vadim Gruzimow obsługiwał w dywizji piechoty miotacz płomieni. "Część oficerów - mówił - chciała użyć swoich własnych prymitywnych przyzwyczajeń, by zredukować żołnierzy do poziomu zwierząt. Inni, zwłaszcza w sztabach, brali łapówki za wszystko, byli też tacy specyficznie szczerzy - nie kradli, ale traktowali szeregowych z dziką brutalnością. Znam przypadki, kiedy żołnierz musiał prać bieliznę oficera podczas operacji bojowych". Spadochroniarz Vadim Isaczenko był bardziej dosadny: "Jeśli wylądowalibyśmy w jakimś okrążeniu, zabiłbym połowę swoich oficerów, zanim bym zginął".
Jurij Jurczenko wspomina: "W Afganistanie widziałem, jak mało oficerowie wymagali od siebie, a jak wiele od żołnierzy. Był sobie chorąży, który sikał przez właz, aby tylko nie wychodzić z transportera. Pierwszy porucznik Dyban miał zaś w zwyczaju leżeć w ukryciu za skałą i krzyczeć na żołnierzy: 'Tchórze, naprzód tchórze!'. Ci tchórze byli Bóg wie ile przed nim".
Diedowszczyna
Właśnie w Afganistanie sowiecki odpowiednik naszej "fali", czyli diedowszczyna, osiągnął największe rozmiary. Starzy żołnierze kazali młodszym się karmić, prać bieliznę, nosić na noszach do wychodka. Okradali kolegów z oszczędności i bili. Badacze podkreślają przyczyny tego zjawiska: brutalne tradycje carskie i sowieckie, fakt, iż czwarta część poborowych w Afganistanie pochodziła z rozbitych rodzin, a wielu było recydywistami. Najważniejszą przyczyną okazał się jednak brak zawodowych kaprali, którymi nasycone były armie zachodnie. Obowiązek "ustawiania" młodego wojska przejęli zatem starsi, ale kompletnie niewykwalifikowani koledzy.
Mikołaj Kniazjew z 682. Pułku Zmechanizowanego konkludował: "Łatwiej było mi zaakceptować brutalność oficerów niż samych żołnierzy wobec siebie - sam byłem w końcu jednym z nich. Nie wyobrażałem sobie, aby relacje między ludźmi mogły być tak chore". Vadim Gruzimov, piechur obsługujący miotacz płomieni, dodaje: "Najgorsi nie byli partyzanci, tylko ludzie, z którymi służyłem. Nie myślałem o mudżahedinach jak o potworach, to nasi żołnierze wydawali mi się nieludzcy".
Cynowe trumny
Nie lepiej było z opieką lekarską, przestrzeganiem zasad bezpieczeństwa w bazach, kontaktami z rodzinami w kraju. Żołnierze nie otrzymywali często korespondencji, a wysyłane przez nich listy były szczegółowo cenzurowane. Powszechne były narkotyki, widok pijanego oficera nie należał do rzadkości. Na wódkę stać było tylko dowódców, toteż szeregowcy pędzili bimber z benzyny lotniczej oczyszczonej węglem aktywnym i zaprawionej słodyczami dla zabicia ohydnego "smaku".
Z powodu złej odzieży i namiotów żołnierze marzli w zimie, a w lecie wycieńczał ich upał. Bardziej zaradni "załatwiali" odzież od miejscowych chłopów. Trzy czwarte żołnierzy dopadły choroby zakaźne: żółtaczka, malaria, tyfus. Jedna pielęgniarka przypadała w szpitalach na 300 chorych.
Poniżanie odbywało się nawet po śmierci. Do trumien wsadzano często ciała na chybił trafił, nie zszywając urwanych w wyniku postrzału kończyn lub je mieszając. W kraju nie czekała na nich kompania honorowa, nie było żadnych oficjalnych ceremonii pogrzebowych ani flag na trumnach. Ciała w cynowych skrzyniach, których nie wolno było otwierać, dostarczano rodzinom do mieszkań, często w środku nocy.