40 lat temu peerelowscy dygnitarze z Radiokomitetu oszukali kilkadziesiąt osób. W efekcie dziś - w innej Polsce, w 2023 r. - blisko setka osób obawia się, że wyląduje na bruku z powodu dawnego przekrętu. Rzekomo nikt nie chce bloku mieszkalnego, ale też nikt nie chce go oddać mieszkańcom. A oni są traktowani niczym zbędna mięsna wkładka.
"Bez trudu państwo poznają nasz blok. To ten najbrzydszy" - słyszymy od Beaty mieszkającej przy ul. Antalla 2 w Warszawie.
Jedziemy na Białołękę, docieramy do ulicy Antalla. Nie mamy najmniejszych wątpliwości, o którym bloku mówiła kobieta.
Z ziemi wyrasta kilka podobnych do siebie betonowych klocków z lat 80. XX wieku. Klocek, którego szukamy, jest jednak już na pierwszy rzut oka inny - znacznie bardziej obdrapany i zaniedbany.
- A państwo co się tak tutaj kręcą? - pyta raczej nieprzyjemnie starsza pani po kilku minutach oglądania przez nas punktowca. To samo w sobie jest zaskakujące, bo w Warszawie, na podwórkach przy których rosną bloki z wielkiej płyty, raczej nikt nikogo nie zagaduje.
Odpowiadamy, że umówiliśmy się z panią Beatą, tylko jesteśmy przed czasem.
- Aaa, z panią Beatką. To wejdźcie do środka, co będziecie tak stali na zewnątrz? - mieszkanka Antalla 2 zupełnie zmienia ton.
Wchodzimy na starą, zaniedbaną klatkę schodową, która już od dziesięcioleci błaga o remont. Widać, że gdzieniegdzie ktoś coś "zaklajstrował" własnym sumptem.
W windzie rzuca się w oczy naklejka z Urzędu Dozoru Technicznego z datą kolejnego badania. Powinno się odbyć kwartał temu (krótko po naszej wizycie winda została wymieniona przez miasto). Podobno i tak mamy szczęście, bo winda działa. Bywało, że na 10. piętro trzeba było wchodzić po schodach, bo przez dwa miesiące była awaria.
Przerwa na gwiazdę
Z kilkorgiem mieszkańców bloku przy Antalla 2 spotykamy się w mieszkaniu Alicji, starszej, ale niezwykle dziarskiej pani. W mieszkaniu, którego nie chciała Krystyna Czubówna.
Z tą Czubówną to było tak, że przyszła pożyczyć żarówkę i obejrzeć mieszkanie, a potem przyszła oddać żarówkę. Coś jej nie pasowało, ale Wojciech, elegancki pan koło osiemdziesiątki, nie pamięta co. Powiedziała tylko, że jednak nie będą sąsiadami.
Wyjaśnijmy od razu: Czubówna w 1984 r. nie była gwiazdą mediów, lecz co najwyżej obiecującą dziennikarką. Dziś nie pamięta już, co jej nie pasowało, ale - jak przekazał nam jej menedżer - rzeczywiście oglądała mieszkanie przy Antalla 2.
- Nie wiem, dlaczego Czubównie nie pasowało to mieszkanie. Ale bardzo możliwe, że była to jedna z najlepszych decyzji w jej życiu - mówi Alicja.
Własne M
W 1984 r. wybudowany dla zatrudnionych w telewizji pracowników Radiokomitetu (formalnie: Komitetu ds. Radia i Telewizji) blok został oddany do użytku. We współczesnej nomenklaturze można by powiedzieć: to blok dla pracowników TVP, ale raczej tego niższego i średniego szczebla niż dla wierchuszki. Przydział dostali operatorzy kamer, pracownicy administracyjni, kierowcy, kierownicy mniej istotnych działów.
Powód jest prozaiczny: ulica Antalla znajduje się daleko od centrum Warszawy, właściwie na obrzeżach. Żaden telewizyjny peerelowski kacyk w połowie lat 80. nie marzył o mieszkaniu w zwykłym bloku na Białołęce. Gdy oddawano blok, wokół była pustka. Z przystanku autobusowego do budynku szło się niemalże przez pole. Nikt jeszcze nie zbudował chodników, nie doprowadził ścieżek.
Lokatorzy, odbierając mieszkania, podpisywali oświadczenia o przystąpieniu do Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej "Monitor", działającej przy Radiokomitecie.
Co istotne, mieszkania nie były za darmo. Chętni pracownicy musieli zlikwidować książeczki mieszkaniowe, wpłacić wpisowe, opłacić tzw. udział członkowski. Otrzymali umowy o przyznaniu im pożyczki z Zakładowego Funduszu Mieszkaniowego na sfinansowanie 10 proc. wkładu budowlanego na mieszkanie. Pożyczki te zobowiązali się spłacić w ciągu pięciu lat. Wszelkie płatności związane z przejmowaniem lokali dokonywane były na rzecz SBM "Monitor".
Wiele osób przekazywało swoje poprzednie, mniejsze mieszkania Radiokomitetowi.
W zamian ludzie dostali świstek papieru - decyzję o zasiedleniu lokalu - oraz książeczkę do płacenia czynszu z napisem "mieszkanie spółdzielczo-własnościowe".
Budynkiem zarządzać miała bowiem właśnie spółdzielnia "Monitor". Sęk w tym, że w "Monitorze" nikt o tym nie wiedział. Lokatorzy dowiedzieli się po pewnym czasie, że budynek przy ul. Antalla 2 stracił status budynku spółdzielczego i potraktowany będzie jako budynek zakładowy. W największym uproszczeniu: to dla nich o wiele gorzej, bo ich mieszkania, zamiast stać się ich własnością, pozostały firmowe.
Urszula i pan dyrektor
Opowiada Urszula:
Mieliśmy z mężem troje dzieci. W tym jedno bardzo chore, po trepanacji czaszki. Mieszkaliśmy razem z teściową przy Obrzeźnej. Nieduże mieszkanie, dwa pokoje i kuchnia. Teściowa oddała nam duży pokój, ale i tak było bardzo ciasno. Z mężem spaliśmy na rozkładanym łóżku. Pojawiały się konflikty, najczęściej w kuchni.
Gdy dowiedziałam się, że wybudowano nowy blok, to od razu napisałam podanie i pobiegłam je złożyć. Dyrektor jednak natychmiast mi powiedział, że nie mam szans, że już wszystko zostało rozdzielone.
Ale - ni stąd, ni zowąd - po trzech dniach ten dyrektor przyjechał do mnie do domu. Było już po godz. 21. Pamiętam, bo usypiałam córkę.
A on chciał sprawdzić, czy to, co napisałam w podaniu, jest prawdą. Zobaczył, uwierzył.
Kilka dni później powiedział, że on mi pomoże, że ja jestem rodzina wielodzietna, że o takich trzeba zadbać.
Pojawił się jednak warunek: teściowa musi oddać mieszkanie i przeprowadzić się do mniejszego. Ja zaś musiałam zlikwidować książeczkę mieszkaniową i wszystko wpłacić do Radiokomitetu. Wszyscy się zgodzili.
Teściowa przeniosła się z Obrzeźnej na Puławską. I nie odnalazła się w nowym miejscu. Przy Obrzeźnej była cisza, spokój. Przy Puławskiej cały czas głośno, tramwaje jeździły jeden za drugim.
Krótko po przenosinach teściowa umarła na serce, miała zawał.
Mąż i jego siostra mieli wyrzuty sumienia. Powtarzali, że starych drzew się nie przesadza.
Wiem, że nie było innego wyjścia, ale uważam, że to było niemoralne.
A w kontekście tego, co się wydarzyło, mam ogromny żal do Telewizji.
Wykiszkowani
- Myśmy to przez długie lata byli naiwni. Widzieliśmy, że jest nie tak, jak miało być, ale tłumaczyliśmy to bałaganem. Nikt nie bał się, że ktoś nas wykiszkuje - mówi Alicja.
W 1984 r. od ludzi wzięto pieniądze, a od części - też ich poprzednie mieszkania.
Wszystko firmował dyrektor biura administracyjno-socjalnego Radiokomitetu, obywatel Józef Zimiński. Nie byle jaka persona.
Pod dokumentami przydziałowymi podpisani byli też towarzysze z komisji społecznej komitetu zakładowego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Wówczas to była ważniejsza gwarancja niżeli podpis jakiegokolwiek notariusza.
Tyle że kierownictwo spółdzielni mieszkaniowej "Monitor" ani o przydziale mieszkań, ani o tym, że to właśnie spółdzielnia ma zarządzać nowo oddanym budynkiem, nic nie wiedziało.
Władze "Monitora" napisały mieszkańcom, że spółdzielnia nie przyjmuje ich w poczet członków ani nic nie wie o żadnych rozliczeniach finansowych.
"Postępowanie to nie było uzgodnione z Zarządem >>Monitora<<, lecz zostało przeprowadzone przez Obywatela J. Zimińskiego, który nie posiadał żadnego upoważnienia ze strony Spółdzielni" - wskazano w piśmie do mieszkańców, którzy chcieli załatwić formalności w spółdzielni.
- W zasadzie w tym momencie okazało się, że nikt nic nie wie o pieniądzach, które wpłaciliśmy, oraz mieszkaniach, które niektórzy przekazali Telewizji. Później, już po latach, usłyszeliśmy, że powstało inne bardziej ekskluzywne osiedle dla tuzów telewizji i że podobno sfinansowano je częściowo z pieniędzy wpłaconych przez nas. Ale nie wiem, czy to prawda - twierdzi Beata. Wprowadziła się w 1984 r. wraz z mamą. Mama już nie żyje.
To, że jest kłopot z blokiem przy Antalla 2, dotarło aż do władz Radiokomitetu. Szefostwo telewizji musiało wiedzieć, że ktoś oszukał ponad 60 rodzin, ale głupio było to przyznać.
Uznano więc, że ludzie, którym obywatel Zimiński wręczył decyzje o przydziale, mogą mieszkać. Zarządzanie budynkiem przekazano najpierw Administracji Budynków Mieszkalnych przy Radiokomitecie, a następnie - Zakładowi Techniczno-Eksploatacyjnemu.
W 1986 lub 1987 r. władze telewizji wymyśliły, że najlepiej będzie budynek przy ul. Antalla 2 po prostu oddać. Najlepiej Robotniczej Spółdzielni Mieszkaniowej "Praga", której budynki mieszkalne znajdują się po sąsiedzku. Mieszkańcy Antalla 2 zostaliby członkami spółdzielni.
Ten znakomity plan miał jednak jeden mankament. Otóż bloku z "wkładką" nie chciała "Praga". W odpowiedzi na propozycję Radiokomitetu poinformowała Telewizję, że może co najwyżej blokiem przy Antalla 2 administrować w zamian za stosowną opłatę. A jako że żądana kwota znacznie przewyższała wysokość opłat pobieranych przez Telewizję od mieszkańców, uznano, że dalej budynkiem zarządzać będzie Radiokomitet.
W 1988 r. pojawił się nowy pomysł: mieszkańcy bloku założą nową spółdzielnię mieszkaniową. A Telewizja po prostu odda im budynek wraz z gruntem.
Ludzie będą w końcu wiedzieli, na czym stoją, a Telewizja pozbędzie się problemu.
Spółdzielnię "Dom przy ulicy Antalla 2" mieszkańcy rejestrują w sądzie w czerwcu 1989 r.
Raptem kilka miesięcy wcześniej zmienione zostały przepisy lokalowe. Rozpoczyna się wolnorynkowy boom.
Radiokomitet wycofuje się z zapewnienia, że po prostu odda budynek, grunt i mieszkania spółdzielni. Żąda od każdego z lokatorów zapłaty za mieszkanie według ceny rynkowej.
- Co było absurdem, bo przecież my za te mieszkania zapłaciliśmy w 1984 r. Pobrano od nas wpisowe, zlikwidowano książeczki mieszkaniowe, skreślono z list członkowskich w różnych spółdzielniach, pobrano wkłady mieszkaniowe. Dlaczego mielibyśmy jeszcze raz płacić? - zaznacza Beata.
Cwaniak z kuchnią, co ma dwa okna
Opowiada Wojciech. Jego historia to gotowy scenariusz na film p.t. "Jak w PRL-u ludzie musieli kombinować, żeby mieć gdzie mieszkać".
- Zameldowany byłem w 1984 r., ale mieszkam tu od 1985 r. W Telewizji byłem szefem wydziału administracji. Brzmi może dumnie, ale nie było to jakieś wybitne stanowisko.
Pomogła mi jedna z koleżanek z Telewizji. Znała moją sytuację.
Mieszkałem przy ul. Żelaznej, róg ul. Krochmalnej, w starym pożydowskim domu. Okna wychodziły na Żelazną. Jeszcze przed ślubem mieszkała w nim moja żona. To było maleńkie mieszkanko. Pokój miał 17 metrów plus niby-kuchnia. Była tylko zimna woda i gaz. Jak przejeżdżał tramwaj linii 32, to wszystko drżało na stole. Tam się urodziło dziecko. Zimy były nie takie jak teraz. Piecykiem się grzało. Kibel był w drugim wejściu. Rachunki były olbrzymie.
Wojciech studiuje i łapie się różnych prac w spółdzielniach studenckich. Finansowo jest kiepsko, nie wiadomo, czy i kiedy coś zarobi. Przerywa studia i szuka stałej pracy.
- W telewizji pracował mój kuzyn. Poszedłem do niego, pogadałem, jak to w rodzinie. Głupio mi było go prosić o pracę, ale nie widziałem innego wyjścia. Po jakimś czasie kazał mi przyjść do Telewizji. Wszystko się działo przy placu Powstańców, nie było jeszcze gmachu przy Woronicza. Tam, gdzie obecnie stoi NBP, były magazyny, dekoratornie, pracownie krawieckie. Poszedłem do kierownika produkcji, potem do dyrektora finansowego. Okazało się, że jest wakat tylko na maszynistę.
Maszyniści nosili dekoracje. Trzeba pracować na zmiany, w różnych miejscach, do tego wyjazdy, a przy małym dziecku to mogłoby być trudne. Wojciech musi czekać. Jakiś czas później znów dostaje telefon.
- Okazało się, że w bazie transportu potrzebują dystrybutora. Wziąłem tę pracę, żeby mieć co miesiąc jakiś pewny pieniądz. Popracowałem kilka miesięcy, kiedy wezwał mnie dyrektor bazy transportu i powiedział, że on potrzebuje ludzi do wyższych celów, a ja mam dwa lata politechniki. W administracji zmarł człowiek i zaproponowano mi tam pracę na stanowisku kierownika referatu. To była inwentaryzacja. Byłem zielony absolutnie, ale to było coś, zupełnie inny pieniądz. Później Telewizja się przeprowadziła na Woronicza. Trafiłem do wydziału administracyjno-gospodarczego.
Kiedy zmarła żona, zostałem z synem, który już studiował. Warunki w mieszkaniu były kiepskie, więc się tułałem. Trochę pomieszkiwałem u rodziców, trochę u znajomej. Liczyłem, że może ten budynek przy Żelaznej zburzą i dostanę inne mieszkanie. Nie chciałem występować o mieszkanie z Telewizji. Ale ta koleżanka z pracy porozmawiała o mojej sytuacji z dyrektorem Zimińskim, a on z kolei ze mną. Tłumaczył mi, że warto podanie złożyć i jak dadzą to dobrze, a jak nie dadzą, to nie dostanę mieszkania; nic nie ryzykuję.
W ostatnim możliwym dniu Wojciech składa wniosek i idzie do Rady Narodowej. żeby potwierdzili, że mieszka przy Żelaznej, potem wiezie dokumenty do Telewizji i zostaje wpisany na listę oczekujących.
- Później musiałem uzyskać zgodę Rady Narodowej, że mieszkanie przy Żelaznej będzie przekazane Telewizji. Po jakimś czasie wywieszone zostały rzuty mieszkań i można było wybrać. Na niektóre chętnych było bardzo dużo, ale na 10. piętro - nikogo. Dzięki temu, że wziąłem lokal na ostatnim piętrze, mam spore mieszkanie - 55 metrów, a większość jest po 46,6 m. Potem mi to wypominano. Słyszałem jaki to cwaniak ze mnie, bo mam kuchnię, która ma dwa okna.
W wolnej Polsce
Zaczynają się lata 90. Mieszkańcy bloku przy Antalla 2 mają mieszane odczucia. Z jednej strony boją się zmian. Z drugiej - oczekują przecież zmiany i liczą na to, że ktoś w Telewizji wreszcie ulituje się nad nimi i załatwi sprawę.
W 1991 r. szefem Radiokomitetu zostaje znany reżyser Janusz Zaorski.
Przy Antalla 2 wierzą, że partyjniacy nie chcieli załatwić kłopotu, bo obawiali się, iż przy okazji wyjdą na jaw finansowe machlojki, ale Zaorski nie ma powodu, by kogokolwiek kryć. I że w końcu ludzie dostaną to, na co kilka lat wcześniej się umówili i za co zapłacili.
Nic jednak nie udaje się wskórać. A to m.in. z tego względu, że po przemianach ustrojowych nie wiadomo, kto jest właścicielem budynku.
Jedna koncepcja jest taka, że skoro Radiokomitet blok wybudował i zasiedlił, to Radiokomitet jest właścicielem. Druga koncepcja - że w 1990 r., na mocy nowych przepisów, właścicielem stało się miasto Warszawa.
Zaorski nie chce więc oddać czegoś, co do czego nie wiadomo, czyje właściwie jest.
W 1993 r. Radiokomitet przestaje istnieć. Powstaje Telewizja Polska.
- Nowy twór, nowe nadzieje - mówi Beata.
W 1994 r. prawnicy Telewizji Polskiej oceniają, że właścicielem budynku jest jednak miasto. Występują z wnioskiem do prezydenta stolicy, by uznał, że Telewizja ma prawo użytkowania wieczystego gruntu oraz że jest właścicielką budynku znajdującego się na tym gruncie.
- Wystąpili z wnioskiem, ale w ogóle się tym nie interesowali. Zrobili to na odczepnego. A miasto też nie wiedziało, co zrobić, więc ten wniosek tak przeleżał kilkanaście lat - zwraca uwagę Alicja.
W latach 80. mieszkańcy bloku rozmawiali z władzami Telewizji. W latach 90. musieli rozmawiać już i z władzami telewizji, i z przedstawicielami miasta. A jedni odsyłali do drugich.
Budynkiem formalnie zarządzała Telewizja Polska. Remontów nie robiła, bo nie widziała potrzeby, by w niego inwestować. Pobierała jedynie opłaty. Znacznie wyższe niż płacili mieszkający w sąsiednich blokach administrowanych przez spółdzielnię "Praga". W całej sytuacji nie pomagało to, że większość mieszkańców nadal pracowała w Telewizji. Ciężko więc im było walczyć z de facto swoim pracodawcą, bo bali się konsekwencji.
Tuż po wejściu w nowy wiek pojawił się nowy problem. Mieszkańcy bloku przy Antalla 2 dowiedzieli się i od przedstawicieli miasta, i od Telewizji, że sprawę nawet udałoby się pomyślnie załatwić, ale jest kłopot.
Do działki, na której stoi blok, pojawiły się bowiem roszczenia reprywatyzacyjne. A nikt przecież nie da ludziom mieszkań na własność w budynku, który lada moment może zostać przejęty.
Co więc zrobili mieszkańcy? Znaleźli osobę, która wystąpiła z roszczeniami. - Po prostu ją w 2006 r. spłaciliśmy. Pani notarialnie zrzekła się roszczeń i napisała wtedy do wszystkich świętych, że rezygnuje ze swojego roszczenia do działki, przy którym stoi nasz budynek - opowiada Beata.
Na 65 lokali mieszkańcy 58 z nich wzięli udział w zrzutce na spłatę roszczeń.
- Wierzyliśmy, że w końcu się udało – dodaje Beata.
Jednak nic się nie zmieniło. Kolejni prezesi Telewizji mówili, że rozumieją ciężką sytuację mieszkańców. Kolejni miejscy urzędnicy przyznawali, że sprawa jest skomplikowana. I dalej było tak, jak było: ludzie żyli w zawieszeniu.
Przywiązani
Wyjaśnijmy: sytuacja mieszkańców bloku przy Antalla 2 przekładała się na szereg praktycznych trudności. Nie chodzi tylko o remonty i wysokość opłat. Mieszkania, do którego prawo potwierdza jedynie świstek o przydziale z dawnego Radiokomitetu, nie można sprzedać.
Są też trudności w dziedziczeniu, bo formalnie spadkodawca prawa do lokalu nie ma. Gdy więc umrą wszystkie osoby, które w nim zamieszkiwały w chwili przydziału, po prostu ktoś z Telewizji lub miasta może przyjść i przejąć mieszkanie.
Kolejne lata mijały, kolejni prezesi Telewizji składali obietnice. I nic.
- Poszła nasza sąsiadka, już nieżyjąca, Jadzia, do prezesa Kurskiego. Wróciła cała w skowronkach – jaki człowiek wspaniały, w ręce całował, nogi obejmował, on nam załatwi. I co? I jak nie było załatwione, tak nie jest – żali się Alicja.
- Była szansa załatwić sprawę, gdy prezydentem Warszawy była Hanna Gronkiewicz-Waltz. Wystarczyłoby, żeby oddała grunty Telewizji. Widać, że wtedy Telewizja chciała nam to oddać, żeby mieć spokój. Ale Gronkiewicz-Waltz uznała, że nic oddawać nie będzie - wskazuje z kolei Urszula.
Chodzi o decyzję z 2017 r. Gronkiewicz-Waltz była związana z Platformą Obywatelską. Prezesem TVP zaś był wtedy właśnie Jacek Kurski, człowiek Prawa i Sprawiedliwości. Nie byli w stanie się dogadać.
Beata zaś wylicza, do kogo mieszkańcy się odzywali. Do prezesów Telewizji, do ministrów, do rzeczników praw obywatelskich, do posłów, do senatorów, do kolejnych prezydentów miasta. Z PZPR-u, z lewicy, z Prawa i Sprawiedliwości, z Platformy Obywatelskiej.
- Ponadpartyjnie nikt nic nie zrobił w naszej sprawie. Od niektórych tylko słyszeliśmy piękne obietnice, a potem albo nam mówili, że się nie da, albo nas unikali – wskazuje.
Telewizja mówi "pas"
W 2021 r. TVP podejmuje decyzję: nie chce mieć z blokiem przy Antalla 2 nic wspólnego. W bardzo krótkim piśmie skierowanym do stołecznych urzędników wskazuje, że skoro prezydent Warszawy odmówiła jej nabycia prawa użytkowania wieczystego gruntu pod budynkiem, to TVP wydaje nieruchomość miastu.
Prawo jest tak skonstruowane, że miasto odmówić przyjęcia nieruchomości nie mogło.
W ten sposób jednak mieszkania w bloku, za który ludzie niemal 40 lat wcześniej zapłacili, stały się lokalami komunalnymi. A to oznacza, że nie ma już możliwości, aby lokatorzy mogli nie tylko przejąć mieszkania, ale choćby wykupić je z bonifikatą.
- Zamknięto nam możliwość, na którą liczyliśmy. Przez lata apelowaliśmy bowiem, by ktoś pozwolił nam wykupić nasze mieszkania jeszcze raz, tylko dał nam duży upust. W ten sposób udałoby się chociaż częściowo naprawić dziejową niesprawiedliwość – ocenia Beata.
Inna rzecz, że miasto może nie być zbytnio zainteresowane przekazaniem mieszkań wieloletnim lokatorom.
W stolicy bowiem brakuje lokali np. dla eksmitowanych osób, którym miasto musi zapewnić dach nad głową. Pod tym względem kilkadziesiąt mieszkań przy Antalla 2 jest niczym dar niebios.
- Aby uzyskać prawo do lokalu komunalnego, trzeba spełniać warunki. Część z nas je spełnia, ale część - nie. I pojawia się pytanie: czy po tylu latach nie wylądujemy na bruku? - zastanawia się Beata.
Mieszkańcy opowiadają, że po bloku chodzą pracownicy białołęckiego Zarządu Gospodarowania Nieruchomościami, chcą oglądać mieszkania i "bardzo intensywnie" zachęcają do podpisywania umów najmu z miastem.
- Wzajemnie się ostrzegamy, że chodzą, żeby nie otwierać. Ukrywamy się we własnym bloku - żali się Urszula.
Bez pomocy
O sytuacji mieszkańców bloku przy Antalla 2 media pisały kilkukrotnie. Tematem zajmowały się m.in. stołeczna "Gazeta Wyborcza" i "Dziennik Gazeta Prawna".
- Staraliśmy się zainteresować media, bo wierzyliśmy, że ktoś ważny przeczyta o naszej gehennie i nam pomoże. Bez skutku – twierdzi Beata. A zarazem nie ukrywa, że właśnie z nadzieją na to, że ktoś wreszcie przeczyta i pomoże, odezwała się do redakcji Wirtualnej Polski.
- Mamy 2023 r. A my jesteśmy przywiązani do bloku tak, jak chłop w czasach feudalnych był przywiązany do czworaka. Mieszkań, które kupiliśmy, nie możemy sprzedać. Nie możemy wynająć. Nagle okazuje się, że ktoś będzie nas przepytywał, ile zarabiamy, z kim mieszkamy. Mamy się spowiadać? Nie można nawet spokojnie w nich umrzeć, bo wiadomo, że rodzinie, spadkobiercom mieszkanie może zostać zabrane, że już ktoś na nie czyha - mówi Beata. I dodaje, że w ostatnich dwóch latach sporo osób z bloku zmarło i niewątpliwie lęk związany z niepewnością o jutro miał w tym swój udział.
- Wiem, że mieszkają tu starsi ludzie. Ale prawda też jest taka, że wszyscy żyjemy w permanentnym stresie – zaznacza.
Urszula wyremontowała kilka lat temu kuchnię, wymieniła wszystkie drzwi, podłogi, okna.
- Powinnam zrobić remont łazienki. Ale po co mam remontować? Jak zabiorą, to mam komuś robić prezent? - pyta.
Wszyscy mieszkańcy, z którymi rozmawialiśmy, największy żal mają do Radiokomitetu i TVP. Zarazem wszyscy wiedzą, że teraz pomóc im może jedynie miasto.
Beata: - To niesamowite, że tyle razy się łudziliśmy, ufaliśmy, chociaż tyle razy nas zwodzono. Podrzucając blok miastu, TVP potraktowała swoich wieloletnich pracowników, dziś w większości emerytów, gorzej niż bydło.
Autorzy:
Patryk Słowik (napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl)
Marzena Sosnowska