Prof. Zygmunt Bauman: gdyby nie było terrorystów, trzeba by ich było wymyślić
Zmarł wybitny polski socjolog i filozof, profesor Zygmunt Bauman - twórca koncepcji płynnej nowoczesności. Naukowiec zmarł w wieku 92 lat w Leeds. W ostatniej książce Bauman zajął się m.in. kryzysem imigracyjnym. - Częstotliwość powoływań na terroryzm dla legitymacji owych poczynań kusi by zasugerować, że gdyby nie było terrorystów, trzeba by ich było wymyślić - mówił prof. Bauman w wywiadzie ze Sławomirem Sierakowskim dla WP Opinii.
Sławomir Sierakowski: Czy zamachy w Brukseli są dowodem na słabość Zachodu i rosnącą siłę islamskiego terroryzmu? Czy też należy się do nich po prostu przyzwyczaić, bo stały się nieodłączną częścią ponowoczesnego krajobrazu i w gruncie rzeczy jest w nich więcej z telewizyjnego horroru niż masowego zagrożenia?
Prof. Zygmunt Bauman: Wypadałoby się przyzwyczaić. Szeroko odnotowane zjawisko zwane w angielszczyźnie "copycat" [naśladowca, imitator - przyp. red.] i w tym przypadku zadziała. Silnik napędzający kopiowanie zachowań wygasa w miarę, gdy reakcje na dany typ poczynań przenoszą się z obszaru wypadków nadzwyczajnych do dziedziny rutyny. Tracą po drodze swą moc szokowania i budzą reakcje coraz mniej intensywne, a więc i efekty coraz mniej zyskowne.
W mediach mało który ekspert, a co dopiero polityk, przyznaje, że do zamachów takich jak w Paryżu czy w Brukseli trzeba się przyzwyczaić.
"Przyzwyczajenie" opłaca się podwójnie. Uspokaja nerwy, a więc umniejsza panikę, na której domowi demagodzy mogą łatwo zbić kapitał polityczny. A także - w rezultacie - zmniejsza prawdopodobieństwo, że islamski terroryzm w jego obecnej postaci na długo w tym świecie pozostanie "nieodłączną częścią ponowoczesnego krajobrazu". Jak długo to potrwa, zależy nie tylko od organizatorów i podjudzaczy, ale i od tego, jak wiele na świecie mają oni do dyspozycji obszarów rekrutacyjnych i ile takich obszarów z dnia na dzień będzie przybywać. Terenów, na jakich roi się od młodych odartych z możliwości sensownego i godnego życia. Dla nich obietnice godnej i "sensownej" śmierci są jak miska miodu dla zbłąkanej i wygłodzonej muchy.
Od czego jeszcze to zależy?
Od tego, jak długo żądni zysków handlarze bronią i materiałami wybuchowymi, pospołu z rządami żądnymi wzrostu PKB (najpopularniejszego dziś sprawdzianu rządowej sprawności), nasycać będą świat narzędziami mordu, czyniąc je dziecinnie łatwymi do zdobycia i użycia. Te dwie moce wspólnym wysiłkiem przeobraziły naszą planetę w pole minowe, o jakim wiedzieć możemy tylko tyle, że wybuch nastąpi, ale nie mamy pojęcia gdzie i kiedy. Człowiek zwykł dobierać sobie cele, do jakich osiągania dostępne mu środki najbardziej się nadają. Jak pouczał Antoni Czechow aspirantów do tworzenia realistycznego teatru: "Jeśli w pierwszym akcie sztuki wisi na ścianie strzelba, w trzecim musi ona wystrzelić".
A jakie znaczenie dla tego jak reagujemy na terroryzm ma to, że to islamski terroryzm, a nie na przykład "nasz własny", irlandzki czy baskijski? Czy ta reakcja byłaby inna?
Viktor Orban - mistrz nad mistrze wsłuchiwania się w to, co w wyborczej trawie piszczy - rzucił w świat hasło, że "wszyscy terroryści są imigrantami". Ta formuła, jak i inne jego pomysły, została gorliwie podchwycona w niektórych krajach przez kandydatów do niekwestionowanej, a zatem i w zasadzie nieskończonej, władzy, na podobieństwo do "Tysiącletniej Rzeszy". Aż trzy wzajem powiązane tezy i obietnice - choćby i nieścisłe lub wręcz puste, ale wszystkie na pewien czas politycznie dochodowe - zawarte są w tej formule.
O jakich tezach mowa?
Pierwsza teza jest taka: strach przed zagrożeniem egzystencjalnym, jaki doskwiera przelicznym wyborcom, ma swe korzenie w obcym spisku. To nowa, a wygodniejsza dla rządu, wersja popularnego, a bardziej faktami ugruntowanego podejrzenia, że nękająca ich niepewność egzystencji powodowana jest (i co więcej pogłębiana) przez moce globalne, których władze państwa dosięgnąć nie mogą.
Druga: zatamowanie tak wyselekcjonowanego praźródła niepewności życiowej jest w zasięgu możliwości. A i na biurkach premierów czy ministrów można na przykład pięścią w stół uderzyć i odmówić intruzom z Brukseli przyjmowania uciekinierów i uchodźców. Można też wznieść wzdłuż granicy mur wielometrowej wysokości i wielokilometrowej długości - a jedno i drugie pokazywać w kółko na ekranach telewizyjnych i ekranikach telefonicznych celem choćby i krótkotrwałego przekonania sceptyków, że władza bierze ich zmartwienia na serio. Że zamierza sięgnąć do praprzyczyny ich niepokoju i że nie miele słów na próżno.
I trzecia: że smok niepewności ma jedną paszczę tylko, i wystarczy jeśli się mu jeden łeb odrąbie, by poczucie bezpieczeństwa przywrócić. Inne ludzkie kłopoty, jak np. rynek pracy przemieniony w ruchome piaski, brak dostatecznego zabezpieczenia na starość i w wypadku choroby, trudności z godziwym wykształceniem dla potomków itp. można na razie do lamusa odłożyć, a już na pewno zdjąć z ekranów telewizji i szpalt gazet.
Czy ten terroryzm nie jest w gruncie rzeczy zachodnią ponowoczesną produkcją, a nie tworem państw islamskich, skoro organizują go ludzie urodzeni i wychowani w Europie? Symptomem jakiej europejskiej choroby mogą być te samobójcze ataki?
Na Zachodzie pojawiło się nowe słowo, jak dotąd jeszcze w słownikach nieodnotowane: securitization. Używa się go dla oznaczenia tendencji, bardzo dziś w Europie rozpowszechnionej, do przesuwania kwestii imigracji ze sfery problemów socjalnych, moralnych czy nawet gospodarczych do strefy bezpieczeństwa. To w wyniku tej "sekuratyzacji" kwestii uchodźców pukających do naszych bram i z miejsca transponowanej na tych, którzy się już przez owe bramy przedostali, może nam w przyszłości "coś ze strony uchodźców grozić". Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie - powiada mądrość ludowa.
Także po reakcji polskiego rządu, który ogłosił, że nie zamierza na razie przyjmować nawet tych 7 tys. uchodźców, na których się już wcześniej zgodziliśmy, widać, że winą za te zamachy oskarża się uchodźców. Na ile naprawdę coś nam grozi z ich strony?
Owszem, publiczne i hurtowe piętnowanie uciekinierów z pól mordu jako zagrożenia nawet tych najżyczliwiej usposobionych, kochających Europę, może ich we wrogów przemienić.
Czyli to stygmatyzowanie przez rząd uchodźców powoduje zagrożenie na przyszłość?
Realia socjalnej dyskryminacji wraz z odruchową nieżyczliwością otoczenia mogą tylko wzmocnić, a nie osłabić, wysiłki propagandowe terrorystów, a w rezultacie i ich rekrutacyjne zapędy. Udało się już podobno terrorystom zwerbować około pięciu tysięcy młodych mężczyzn i kobiet z upośledzonych rewirów Europy do szeregów przyszłych samobójczych zamachowców. Sekuratyzacja problemu imigrantów może odegrać rolę samospełniającej się prognozy. Oby starczyło nam rozsądku, by temu zapobiec.
No dobrze, można krytykować lęki przed uchodźcami obecne w społeczeństwie jako prymitywny szowinizm, ale czy nie jest to pójście na łatwiznę, do tego przeciwskuteczną? Czy nie powinniśmy ich najpierw zrozumieć i jakimś sposobem się z przestraszonymi skomunikować i porozumieć?
Prymitywny szowinizm pewnie i odegrał rolę surowca, jakim się posłużyła obecna panika wobec napływu imigrantów, ale formę nadały jej inne czynniki. O pewnych z nich już mówiłem pokrótce przy okazji "sekuratyzacji". Ale zwróćmy jeszcze uwagę na dwa inne.
Pierwszy zasygnalizował już starogrecki bajkopisarz Ezop w bajce o zającach i żabach. Przypomnę jej treść: zające słynęły ze swej strachliwości - umykały w przerażeniu przed wszystkimi innymi zwierzętami, przekonane, iż znajdują się na dnie hierarchii stworzeń. Pewnego razu jednak, w ucieczce przed tabunem jeleni, natknęły się na staw pełen żab, które na ich widok hurmem skoczyły do wody. Uradowało to zające niezmiernie. Są takie stworzenia, jakie nawet na nich, zajęcy, bojących się wszystkiego co się rusza, reagują przerażeniem. Okazało się, że pod tym dnem, na jakim los umieścił zające, jest jeszcze jedno dno! Odkrycie to podniosło zające na duchu i przywróciło im cząstkę utraconego honoru. Pewnie odtąd zające, by zasklepić rany zadane ich godności własnej, zajmowały się tropieniem i straszeniem żab.
Ta ezopowa bajka nadaje się znakomicie na alegorię reakcji warstw upośledzonych we własnym społeczeństwie, zmożonych uwiądem szacunku do siebie, ufności w swe siły oraz nadziei na poprawę, na pojawienie się w pobliżu grup jeszcze bardziej niż one pogardzanych i postponowanych.
Tak zdarzyło się w kraju o nieprzypadkowej nazwie Liberia, gdzie pełni wyrzutów sumienia Amerykanie zawieźli oswobodzonych niewolników, którzy dostali możliwość urządzenia się po swojemu i natychmiast uczynili z tubylców niewolników i zaprowadzili jeden z najbardziej okrutnych reżimów w Afryce, który upadł dopiero w latach 80.
Przydarzyła się też taka reakcja po klęsce Federacji w amerykańskiej wojnie domowej 1861-1865 ubogim "białym", wiodącym dotąd nędzny żywot w świecie zdominowanym przez opływających w dostatki i pyszniących się swą wyższością panów niewolniczych plantacji, a pogardzających swymi ubogimi pobratymcami, dla których ukuli nawet ogólne miano "white trash" ("białego śmiecia"). Wczorajsi mieszkańcy niewolniczych baraków stali się nagle mieszkańcami tychże co "białe śmiecie" regionów - sąsiadami konkurującymi z białoskórymi nędzarzami do skąpych zasobów pozostałych po wojennych spustoszeniach.
"Białe śmieci" odkryły drugie, jeszcze głębsze od własnego, dno społecznego upokorzenia. Odtąd troska o honor własny i ratowanie własnej twarzy utożsamiona była w ich świadomości z pogłębianiem dyskryminacji nędzarzy czarnoskórych. Aby kolor skóry, jakiego zmienić nie można, przeważył wszystkie inne kryteria pozycji społecznej i prestiżu, i służył im - białoskórym nędzarzom - polisą ubezpieczeniową przed upadkiem na rzeczywiste dno upokorzenia. Dno, na którym nie ma już czym się w swej niedoli pocieszać i w niedoli innych, większej jeszcze od własnej, znajdować ratunek dla resztek własnej godności.
To stara historia, ale jeszcze niedawno tak było w USA, które dziś "poucza nas", jak należy dochowywać wierności demokracji i zasadzie rządów prawa.
Mówi pan o tzw. "Jim Crow", czyli zasadach obowiązujących na południu USA od czasu "Rekonstrukcji" z 1890 roku, a zniesionych dopiero w 1965. Było to duchem swym pokrewne późniejszemu południowo-afrykańskiemu "apartheidowi". Gdy Marine LePen rzuciła już w naszych czasach hasło "Francja dla Francuzów", liczyła na podobny psycho-społeczny mechanizm, a więc i podobne reakcje na zaoferowanie pogardzanym sposobu na odbicie się od dna pogardy. I przyznać trzeba, że z powodzeniem.
A drugi powód paniki spowodowanej napływem uchodźców?
Na drugi czynnik żywiołowej niechęci do nowoprzybyłych zwrócił uwagę Bertold Brecht, gdy odnotował, iż "uchodźcy są heraldami złej nowiny". Zaiste są - dziś bardziej niż wtedy, w latach trzydziestych poprzedniego wieku. Ówczesne "klasy średnie", znane z dufności i uznania prawowitości przeszłego dorobku oraz przekonania o tym, że prawdopodobnie zostanie zwiększone w przyszłości, zostały zastąpione dziś przez "prekariat". Prekariat, czyli szybko rosnące grono ludzi o zasobach niewspółmiernie szczupłych w porównaniu z tymi, jakich spełnienie własnych ambicji wymaga. Prekariusze są dlatego niepewni uzyskanej pozycji społecznej, dniem i nocą nęka ich przeczucie jej utraty.
Ale co mają wspólnego prekariusze z uchodźcami?
Wczoraj jeszcze mamieni pozornym bezpieczeństwem swych domostw i posiadłości, a dziś zmuszeni przez moce nie do poskromienia do tułaczki, skazani na bezdomność i wtrąceni w społeczną pustkę, uchodźcy ucieleśniają najgorsze strachy z ich nocnych koszmarów. Natrętnie przypominają prekariuszom o ruchomości piasków, po jakich stąpają. A jak wiadomo z dziejów ludzkich, posłańcom nie wybacza się mroczności wieści jakie przynoszą, choć sami ich zawartości nie skomponowali i za ich treść odpowiedzialności nie ponoszą. Z pewnością nie mogą wygnańcy liczyć na witanie chlebem i solą, a tym bardziej z kwiatami. Nie można bezkarnie pozbawiać ludzi złudzeń... A kysz, widmo upadku! Wynocha!
W Polsce powinno chyba mieć jakieś znaczenie to, co mówi i robi w tej sprawie papież, a jest bardzo konkretny w swoich oczekiwaniach wobec katolików. Tymczasem reakcja Franciszka, który umył nogi 11 imigrantom, zaskoczyła wielu naszych katolików. Czy papież nie wyrasta dziś na lidera raczej światowej lewicy niż katolickiej prawicy, która nie może go zrozumieć i zaczyna się od niego dystansować, szczególnie w Polsce? W polskim internecie Franciszka spotkała fala nienawiści za ten gest.
Dwunastą osobą, jedyną rodzimą Włoszką w tym gronie, była dziewczyna zgnębiona i załamana stratą ukochanej i kochającej, opiekuńczej mamy. Boleść straty była wspólnym mianownikiem doboru dwunastki, i głównym przesłaniem Franciszka w roku miłosierdzia: bliscy czy dalecy, oto ludzie podobnie odarci z tego, czym żyli i co im było drogie, a przeto równie wołający o nasze miłosierdzie. I o naszą wobec ich cierpień pokorę.
Dwóch lewaków wsłuchanych z zachwytem w głos papieża [śmiech]. Gorszy humor ma nasz Kościół katolicki, który milczy.
Skąd się wywodzi takie przesłanie Franciszka? Z lewicowego czy prawicowego podręcznika? Faktem jest, że nawoływania i obietnice do niedawna schludnie posegregowane między vademecum "lewicy" i "prawicy" leżą dziś, by tak rzec, na ulicy, dokumentnie niemal przemieszane, odarte z firmowych etykietek i pozbawione świadectw urodzenia czy partyjnych legitymacji. Ludzie wybierają z nich do woli, a spójność źródeł jest ostatnią z cnót, jakie dałoby się temu czy innemu z wybranych zestawów przypisać.
Dzisiejsze podziały (i antagonizmy) postaw, inklinacji czy poczynań przebiegają między człowieczeństwem a nieludzkością, czy - jeśli wolisz - między gwiazdami przewodnimi miłości i nienawiści, chęciami przynoszenia dobra czy pognębiania nielubianych, przygarniania lub odpychania, zespalania czy odrzucania. Franciszek jest dziś przewodnikiem obozu miłości, niesienia dobra, przygarniania i zespolenia. Jego wybór obiektów do tegorocznego obrzędu omywania nóg, a i rozmaitość nań reakcji, jest kolejną, a bynajmniej nie jedyną, znakomitą tego ilustracją i demonstracją.
Nie drażnijmy już nikogo i zostawmy w spokoju Franciszka. Terroryzm powoduje wprowadzanie ustaw antyterrorystycznych w kolejnych państwach. Taka przygotowywana jest także w Polsce. Jaką rolę odegrały one dotąd na Zachodzie? Są skuteczne? Są nadużywane? Czy dobrze służą społeczeństwom?
Proponowałbym niejakie rozszerzenie horyzontu. Kolejne poczynania na drodze ku podnoszeniu stanu wyjątkowego do rangi normalnego ładu, któremu akty terrorystyczne dostarczyły (a pewnie i nadal dostarczać będą) znakomitych okazji, są przejawami ogólniejszego zjawiska, które nie jest stworzone przez terrorystów, a co najwyżej przez nich ułatwiane i przyspieszane. Choć częstotliwość powoływań na terroryzm dla legitymacji owych poczynań kusi, by zasugerować, że gdyby nie było terrorystów, trzeba by ich było wymyślić.
W takich sytuacjach przywołuje pan zazwyczaj metaforę wahadła rozpiętego między wolnością i bezpieczeństwem...
Po zakosztowaniu uroków wolności (czytaj: prawa czy obowiązku samostanowienia), przemieszanych z udręką wystrzegania się pułapek i coraz większego ryzyka w przeskakiwaniu coraz wyżej ustawianych poprzeczek, wielu ludzi dojrzewa do wyrzekania się kolejnych wolnościowych dobrodziejstw na rzecz większego zabezpieczenia przed ryzykiem i scedowania odpowiedzialności za wybór sposobu życia i jego los na czynniki możniejsze niż wątłe siły jednostki, a przeto bardziej wiarygodne w czynieniu słowa ciałem. Dorzućmy do tego coraz powszechniejsze wykruszanie się zaufania do zdolności (a może i chęci) demokracji. Z wszystkimi jej przyległościami do słowa ciałem czynienia. I faktyczne zaburzenia w komunikacji między górą polityczną a społecznymi dołami, władzą a ludem, mówiącymi językami coraz bardziej różniącymi się o coraz bardziej różnicujących się sprawach.
Tych dwu tendencji wystarczy do objaśnienia coraz powszechniej potężniejącej tęsknoty za silną władzą i silnym władcą. I równie żwawo potężniejącej obojętności na przykrości, jakimi spełnienie tej tęsknoty może zaowocować. Na przykład na prawdopodobne żądanie mocarnego władcy, by nań przekazać prawo do decydowania, co dla cedujących dobre, a co złe, co myśleć winni i jak się sprawować.
Czy demokracja liberalna jest już skazana na śmierć? Od najmłodszych demokracji, jak polska, węgierska czy słowacka, aż po najstarsze i najpotężniejsze, jak amerykańska czy francuska, wszędzie do władzy dochodzą albo są bardzo tego bliscy politycy otwarcie antyliberalni. Czy dostrzega pan jakąś wspólną przyczynę tego zjawiska?
Nie tylko w polityce, ale i we wzorach życia, konsumpcji, akceptowanych receptach na życiowe szczęście, wartościach mierzących przydatność i atrakcyjność rzeczy i istot ludzkich, przechodzimy aktualnie od epoki ogniskowania ludzkiej uwagi na bezbłędności homeostatycznego, monotonnego odtwarzania stanu rzeczy do epoki waloryzującej nowość i improwizację. By utrzymać się na rynku, producenci ofert muszą co pewien czas w kurczących się czasowych odstępach pieczętować ich opakowania proklamacją "new and improved". To wyrażenie w dzisiejszych czasach w gruncie rzeczy tautologiczne, jako że nowość tego, co nowe sugeruje już bez dalszej argumentacji, że "to" jest "lepsze" od jakiegoś "tamtego", do którego zastąpienia jest powołane i dla którego zastąpienia zostało stworzone. No i sygnalizuje tym samym, że czas najwyższy odesłać "tamto" na złom, by oczyścić miejsce dla "tego".
To samo dzieje się z demokracją liberalną? Nie stanowi ona ram dla kultury masowej, tylko staje się jej częścią?
Pęd do zamiany zastępuje dziś impuls mozolnej naprawy, jakiemu hołdowano w epoce. Przewagą zamiany nad naprawą jest jej propozycja drogi na skróty. Od kultury uczenia się, gromadzenia i magazynowania wiedzy przechodzimy (też drogą na skróty!) do kultury usuwania i zapominania.
Dlaczego polityka miałaby być wyjątkiem od tej reguły? Jej odstępstwo byłoby w istocie wielce osobliwe, zważywszy iż demokracja od pierwszej chwili chełpiła się, i słusznie, posłuszeństwem wobec zasady wymiany ekip rządzących. Rzecz w tym jednak, że stawką w grze politycznej nie jest dziś wymiana ekip, lecz z nią skończenie. A w każdym razie intencja czy też obietnica z nią skończenia.
Przy zglobalizowanej gospodarce i niezglobalizowanej wciąż polityce, można w polityce albo przegrać albo oszukiwać wyborców?
Wszystkie kolejne i współzawodniczące ze sobą ekipy miały dość czasu, by skompromitować się niedotrzymywaniem obietnic i frustrowaniem nadziei w nie inwestowanych. Wszystkie, bez reszty, są do luftu. Może więc szkopuł nie tyle w marnej jakości elit, ile w ich kadrylu?! Taki wniosek, jakby nie był fałszywy, uparcie się nasuwa, i przyznajmy, że ma dla swej natarczywości niejakie uzasadnienia. Skoro wymiana ekip nie gwarantuje realizacji zasady, że co nowe to lepsze - tym, co "nowe i lepsze", może się okazać skończenie z ich kadrylem. Dajmy takiej nowości szansę. Spróbujmy. Powiadają niektórzy, że próba, jakiej się w tym wypadku napraszamy, ma polegać na położeniu próbom kresu? Ano, jak to angielska mądrość ludowa twierdzi, testem puddingu jest jego jedzenie. Nie ma innego sposobu na sprawdzenie - więc i nie ma rady; nie da się uniknąć ryzyka niestrawności.
Stać nas na to, żeby spróbować czegoś nowego i pożegnać demokrację liberalną, jeśli staje się ona na przykład nieefektywna ekonomicznie albo geopolitycznie?
O paradoksie: gwoli pewności i twardej gleby pod nogami, jakie się dziś marzą ludziom znękanym zawrotnym tempem kołowrotków i kalejdoskopów, gotowi są marzyciele przystać na niepewność jutra i wstąpić na grunt tak grząski, że karłowacieją wobec niej wszystkie te inne niepewności, przed którymi łakną ucieczki, a bagno z którego pragną się wydostać podeszczowym błotkiem się zdaje. Lepszy gołąb zrywający się do lotu - ten jak dotąd na dachu, niż to wróblę oklapłe od długotrwałego łochmacenia w dłoni.
Jak już mówiłem, coraz powszechniejsza i potężniejsza jest dziś tęsknota za silną władzą i silnym władcą. A i równie żwawo potężnieje obojętność na przykrości, jakimi spełnienie tej tęsknoty może zaowocować. Intencji kandydata do roli "mocnego władcy" nie da się z góry do końca przewidzieć. Dajcie mu palec, a za rękę chwyci! Ale za to można w obecnych warunkach jednego się spodziewać: jeśli po przejęciu władzy będzie pięścią w stół walić bez oglądania się na boki (jak to czynił, gdy się o nią ubiegał), rychło sobie ręce połamie i z upiorami, jakie obiecał przepędzić, będzie musiał iść na kompromisy. I to na warunkach stawianych przez te upiory. Wspomnijmy choćby losy Tsiprasa i najprawdopodobniejsze koleje dziejów Podemos, jeśli uda się tej prężącej muskuły partii za przykładem Syrizy zwyciężyć w wyborach.
Sęk bowiem i powód koronny do powątpiewania w wydolność demokracji, nie w szczególnych wadach demokratycznego sposobu rządzenia czy skłonności jego praktykantów do korupcji, ale w rozwodzie mocy z polityką - zaszłości zwanej potocznie "globalizacją". Przeciw stają sobie w dzisiejszym świecie moce eksterytorialne, wyemancypowane spod kontroli politycznej, i nadal lokalne narzędzia polityki, cierpiące na nieznośny deficyt mocy, paraliżujący ich poczynania i obracający na nice ich dobre chęci. Pod przebraniem "kryzysu demokracji" kryje się kryzys terytorialnej suwerenności, podważanej, ograniczanej, i coraz bardziej fikcyjnej raczej iż rzeczowej przez globalny wymiar ludzkiej współzależności. Niezależnie od tego, czy o wyborze zadań do realizacji decyduje w terytorialnym państwie parlament, dyktator czy mafia, ich działania uwikłane są w "double bind", są wzięte w dwa ognie.
Jaki jest tego skutek?
Władze muszą się liczyć tak czy owak z życzeniami przez siebie rządzonych, którzy mogą odmówić posłuszeństwa lub nawet uciec się do buntu. Z drugiej strony jednak, muszą spełniać warunki stawiane przez giełdy, banki i zawiadowców "globalnych funduszy inwestycyjnych", znajdujących się daleko poza granicami ich państwa
I to wszelkiego państwa.
A więc poza zasięgiem państwowego nadzoru i kontroli, a więc zdolnych do ignorowania ich postanowień, jeśli uznają je za sprzeczne z własnymi ich rachubami. Dziś każdy rząd, także i rządy państw terytorialnych uznawanych za mocarstwowe, bez względu na to, czy przestrzega on zasad demokracji czy je łamie, zmuszony jest lawirować między dwoma potencjalnie przeciwstawnymi sobie naciskami, ryzykując niezgodę i sankcje karne z obydwu stron. W tej sytuacji, i przynajmniej tak długo, jak nie będzie ona poddana fundamentalnej rewizji, pomachiwanie szabelką, gdy mowa o obcokrajowych intruzach i zapowiadanie ku uciesze słuchaczy ich wzięcia w karby, zignorowania lub przepędzania, na czas jakiś w Korei Północnej, na Kubie, w Myanmarze czy w Daeshu. I to z wiadomymi, nie zanadto pociągającymi, następstwami.
Zalatuje od nich nie tyle walką z wiatrakami, co porywaniem się z motyką na słońce. Kryzys suwerenności terytorialnej jest produktem globalnym i globalną kondycją. Globalne problemy mogą być tylko rozwiązane środkami globalnymi. Jak przekonująco wywodził Ulrich Beck w jednym z ostatnich jego dzieł, "jesteśmy już, nie z naszego wyboru i bez względu na to, czy się nam to podoba czy nie, wrzuceni w kondycję kosmopolityczną. Natomiast wspinanie się naszej świadomości do szczebla naszego położenia w świecie jeszcze się na dobre nie zaczęło". Od czasów Williama Fieldinga Ogburna, czyli od lat dwudziestych poprzedniego stulecia, taki rozdźwięk nosi miano "opóźnienia kulturowego". Tyle, że jego wariant dzisiejszy dotyczy nie pojedynczego plemienia czy szczepu lub ich zespołu, ale całej zglobalizowanej ludzkości. Na ten pierwszy kłopot - kosmopolityzację sytuacji - nie widać, jak dotąd, rady. Od nas jednak tylko zależy, kiedy damy sobie radę z tym drugim - zaściankowością wyobraźni i świadomości.
WP: Amen.
Rozmawiał: Sławomir Sierakowski dla Wirtualnej Polski
Zygmunt Bauman - polski socjolog, filozof, eseista, jeden z twórców koncepcji postmodernizmu - ponowoczesności, płynnej nowoczesności, późnej nowoczesności. Profesor nauk humanistycznych. Do jego najbardziej znanych prac należą m.in. "Etyka ponowoczesna", "Postnowoczesność jako źródło cierpień" czy "Kultura jako praxis". Za swoją pracę filozoficzno-socjologiczną Bauman otrzymał m.in. Europejską Nagrodę Amalfi i prestiżową nagrodę im. Theodora W. Adorno.