Proces byłego esesmana. "Morderstwo nie ulega przedawnieniu"
Przed sądem w Muenster stanie były strażnik niemieckiego obozu koncentracyjnego Stutthof. Może to być jeden z ostatnich procesów pomocników w hitlerowskim aparacie zagłady.
– Morderstwo nie ulega przedawnieniu – mówi nadkomisarz Stefan Willms, pytany o procesy byłych strażników niemieckich obozów zagłady, dzisiaj sędziwych starców. 6 listopada rusza kolejny proces. Przed sądem w Muenster (Nadrenia Północna-Westfalia) stanie 94-latek, były strażnik SS w niemieckim obozie koncentracyjnym Stutthof w Sztutowie, 40 km od Gdańska.
W przypadku innego byłego strażnika z tego obozu, obecnie 93-latka, sąd nie zdecydował jeszcze o rozprawie. Powodem jest stan zdrowia oskarżonego. Obu mężczyznom zarzuca się współudział w setkach morderstw. Komory gazowe, strzał w potylicę, uśmiercanie zastrzykiem z fenolu, śmierć głodowa i zamarznięcie – tego mieli być świadomi pełniący służbę esesmani. Liczbę ofiar obozu koncentracyjnego Stutthof szacuje się na 65 tys.
Mozaika zbrodni
Rozpoczynający się proces to efekt mozolnej pracy niemieckich śledczych. Kilkuosobowy zespół kierowany przez Stefana Willmsa z Krajowego Urzędu Kryminalnego w Duesseldorfie zgromadził dowody potwierdzające, że mężczyzna z Borken (koło Muenster) był strażnikiem w obozie Stutthof od czerwca 1942 do września 1944. Trudno sobie wyobrazić, by – jak twierdzi – nic nie wiedział o systematycznym mordowaniu w tym obozie – stwierdza prokurator Andreas Brendel, kierujący landową Centralą Badań Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Dortmundzie. Brendel nadzorował przebieg trwającego dwa lata śledztwa.
I w tym przypadku pierwsze poszlaki i nazwisko podejrzanego pochodziły od Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu, która sprawdziła, kto mógł być uwikłany w zabijanie na terenie obozu Stutthof. W znalezieniu nazwisk pomocne okazały się zarchiwizowane rozkazy, skrupulatnie prowadzone raporty, protokoły, listy odznaczeń wojskowych, a nawet formularze potwierdzające wydanie munduru czy oddanie rzeczy do pralni. – To jak pojedyncze kamienie, z których musimy złożyć mozaikę – mówi Jens Rommel, kierujący Centralą w Ludwigsburgu. Cenne wskazówki pochodzą też od historyków, dziennikarzy i z kartek pamiętników.
Niepełny obraz
Proces Johna Demjaniuka w latach 2009-2011 był przełomem dla niemieckiego wymiaru sprawiedliwości. Wcześniej sądy stosowały zasadę, według której można było oskarżyć tylko i wyłącznie kogoś, komu udowodniono bezpośredni współudział w eksterminacji ludzi. Od czasu procesu Demjaniuka wystarczyło zwykle bycie częścią zbrodniczego mechanizmu.
Zespół Willmsa musiał zatem zgromadzić dowody potwierdzające, że strażnicy pełnili służbę w czasie, kiedy w Stutthof dochodziło do masowej zagłady więźniów. Oznaczało to mozolne sprawdzanie godzin służby i porównywanie ich z przyjazdem transportów, szukanie śladu ofiar. – Przeanalizowaliśmy ponad 2 tys. protokołów. Każdy z nich liczył ponad dziesięć stron – mówi nadkomisarz Willms. – Sprawdziliśmy raporty i zeznania różnych osób na temat konkretnych zabójstw, odnieśliśmy je do konkretnych okresów czasu, podejrzeń, miejsc, a nawet planów zabudowy – wyjaśnia. Obraz, jaki wyłania się z dochodzenia, nigdy jednak nie będzie pełny. – Minęło zbyt dużo czasu – stwierdza nadkomisarz.
Czytaj więcej na stronie Deutsche Welle
Adwokat ofiar Holokaustu: Każdy nosi w sobie własne Auschwitz
Wytropiono 8 domniemanych pomocników zbrodniarzy ze Stutthofu
Zmarł "księgowy z Auschwitz". Miał 96 lat
Na własne oczy
Willms kilkakrotnie pojechał do Sztutowa, by zobaczyć były niemiecki obóz koncentracyjny. – Można wiele czytać o miejscu zbrodni i oglądać plany w Internecie, ale dopiero będąc na miejscu, można lepiej zrozumieć, co tam się stało – mówi. Wtedy w wyobraźni rozgrywa się okrutny film z tamtych czasów, który pozwala zweryfikować wersję oskarżonego. Co widział stojąc na wieży wartowniczej? Czy patrzył na ludzi maszerujących do komór gazowych? Z ilu metrów oddawał strzały do uciekających? – Każdy strażnik był małą „zębatką” w systemie zagłady. Tylko dlatego, że ta „zębatka” była na właściwym miejscu, cała maszyneria mogła działać – podkreśla Willms.
Podejrzani, których przesłuchują potem Brendel i Willms, nie są lub nie chcą być świadomi swojej roli w systemie. Najczęściej milczą. – Inni nie mogą sobie o niczym przypomnieć, jeszcze inni upiększają rzeczywistość. Nagle wszyscy twierdzą, że byli tylko kucharzami – mówi Andreas Brendel. – Budują własną prawdę, w którą zaczynają wierzyć i w którą wierzy ich rodzina – dodaje. Tylko raz podejrzany przyznał się do winy. Zeznał, że strzelał do więźniów obozu.
Wyścig z czasem
Nie zawsze jednak udaje się oskarżyć byłych esesmanów, postawić ich przed sądem i umieścić w więzieniu. Z ponad stu dochodzeń prowadzonych od 2005 roku przez grupę Stefana Willmsa, tylko w 15 przypadkach udało się postawić podejrzanych w stan oskarżenia. Połowa tych przypadków znalazła finał przed sądem, a w pięciu zapadł wyrok. Do więzienia trafił tylko jeden skazany. Inni – jak Demjaniuk, „księgowy z Auschwitz” Oskar Groening lub strażnik z Auschwitz Reinhold Hanning – zmarli, zanim trafili za kratki. Do tej pory nie udało się też śledczym z Nadrenii Północnej-Westfalii postawić przed sądem kobiet. I one były strażniczkami albo pracowały w komendaturze.
Proces byłego strażnika z obozu Stutthof może być ostatnim procesem byłego esesmana. Dla śledczych dochodzenia to wyścig z czasem. Ścigani mają dzisiaj ponad 90 lat, są schorowani i niedołężni. W nazistowskim systemie ludobójstwa pełnili mniej znaczące role. Na ściganie ich przełożonych jest już za późno. Nadkomisarz i prokurator nie stawiają sobie jednak żadnej granicy. – Tak długo, jak tylko możliwe, że jakiś sprawca może jeszcze żyć, będziemy prowadzić dochodzenie – zaznacza Brendel. Teoretycznie może to potrwać jeszcze kilkanaście lat.
Sprawiedliwość i godność
Willms prowadzi obecnie dziesięć dochodzeń. W Izraelu, Stanach Zjednoczonych i Europie szuka ocalałych świadków nazistowskich zbrodni. Te spotkania najbardziej zostają mu w pamięci. Emocjonalne relacje o niewyobrażalnych zbrodniach, masakrach i cierpieniu mają dla ocalałych duże znaczenie, jeszcze większe ma dla nich proces przed niemieckim sądem – zauważa prokurator Brendel. Nawet, jeśli na końcu nie dojdzie do wyroku, to przynajmniej uda się rozpowszechnić prawdę i przywrócić ofiarom godność – dodaje. Niektóre z ofiar twierdzą potem, że udało im się zamknąć tragiczny rozdział w życiu.
Zobacz także: Miał być nazistowską super bronią. Himmler wierzył, że dzięki niemu Rzesza zwycięży
17 ocalałych więźniów obozu Stutthof i członków rodzin ofiar przyjedzie też na proces do Muenster. Będą w nim uczestniczyć jako oskarżyciele posiłkowi. Dla Willmsa i Brendela, obok późnej sprawiedliwości, proces ma jeszcze jedno wielkie znaczenie. Trzeba mówić o Auschwitz, Stutthof, Majdanku i innych niemieckich obozach śmierci, aby nie powtórzyły się tamte zbrodnie – podkreślają. I aby każdy był świadom, że kiedyś za wszystko odpowie. Bo morderstwo nie ulega przedawnieniu.
Katarzyna Domagała Deutsche Welle